Nie należąc do grona – jakże licznych i bezkrytycznych – wielbicieli literackiej twórczości Marii Kuncewiczowej, pozwolę sobie jednak na wyrażenie przypuszczenia, że pisarce niewątpliwie nigdy nie przyszło do głowy, iż kiedyś, w przyszłości, pod jej księżycami dwoma, noc gwieździstą nad Kazimierzem srebrzącymi – dwóch, aż diabłów, naraz objawić się zdoła.

Akwarela Waldemara Wojczakowskiego
Akwarela Waldemara Wojczakowskiego

Historia ta, nie mając szansy najmniejszej na zaistnienie w świecie bajkowym, gdzie sierp księżyca jednego jedynego świecąc, blaskiem swym kusi Kaczyńskich obydwóch, wspólników bliźniaczo identycznych – opowiedziała się w rzeczywistości miasteczka, gdzie – od czasu do czasu – na Rynku, kondukt pogrzebowy z orszakiem zderza się weselnym.

Znaczy się w Kazimierzu Dolnym nad Wisłą, pomiędzy pagórkami licznymi, się rozpościerającym.. No bo, gdzieżby indziej, historia takowa zdarzyć się mogła ?
Przyjaźń Diabłów dwóch Kazimierskich zaczątek swój wzięła pod studnią tajemniczą, na początku naszego, okrucieństwem czarcim się znaczącego stulecia dwudziestego, przez doktora Tyszkiewicza, na Rynku; centralnie zlokalizowaną – gdzie odnotowania warte, niejedno przecież wcześniej, a i potem – wydarzyć się już zdołało.

Diabeł wiekiem starszy; nim w Kazimierskiego, aczkolwiek Podhalańskiego Diabła się przeistoczył – na Podhalu skalnym mieszkał, w domu własnym, dostatnim. Na życie, oraz na to, co w butelkach sprzedają – zarabiał wyczarowywaniem z desek, belek i deszczułek – śliczności lasem świerkowym uwodzicielsko pachnących. Robił to posługując się wyłącznie siekierkami. A miał ich, chyba – ze dwa tuziny. Od najmniejszych – do największych. A wszystkie tak ostre, że – w razie potrzeby – brodę niejedną ogolić by się nimi dało. Sztuka, którą tworzył – mieszaniną była rzeźby niedostrzegalnie przechodzącej w ciesielkę, graniczącą dyskretnie ze snycerką. To wszystko, co swoimi siekierkami wyciosywał – zachwyt niekłamany ceprów licznie Zakopane odwiedzających wzbudzało. Jego miarą były ciaćki lub tez dudki zarobione, jednostajnie rytm życia wyznaczające. Tak pomiędzy rzeźbieniem, a trzeźwieniem. Lecz dnia pewnego, mistrz nagle wytrzeźwiawszy zupełnie, aczkolwiek nawet dla samego siebie nieoczekiwanie; zasmakował do tego stopnia – w tym stanie dla niego niebywale wyjątkowym, wszak jednakże ze stanem wojennym absolutnie nic wspólnego nie posiadającym, że postanowił – już nigdy, przenigdy – z trzeźwością się nie rozstawać. Rozumiał przy tym doskonale, że realizacja planu tego, niezwykle ambitnego; konieczność rodziła natychmiastowego odizolowania się od swoich kompanów wiernych – nie tyle jemu, co raczej jego butelkowemu hobby, które dawno już temu, niepostrzeżenie w przymus niepożądany się przemieniło.. Sytuacja wymagała więc pojechania tam, gdzie nikt nie znał jego, a i on nikogo. Spakował więc swoje siekierki. Mapę rozłożył. Popatrzył. I tak to, Kazimierz Dolny znalazł. Tę nad Wisłą, perełkę zagubioną, której dachówek płomienie codziennie gaszonymi są falami zieleni ze wzgórz lessowych, wąwozami licznymi, ku Rynkowi spływającej. Idyliczne miasteczko artystów, gdzie bez picia żyć można twórczo i poprzez to, jakże wspaniale – zarazem. Tak wówczas zapewne sądził; nie przypuszczając nawet – do jakiego stopnia naiwnie.

Wylądowawszy na Rynku Kazimierskim, pod studnią; wpadł z deszczu pod rynnę natychmiast, czyli w objęcia Diabła Nizinnego, co już od lat kilku będąc integralną częścią pejzażu kazimierskiego – wcale, ale to wcale nie tęsknił za porzuceniem namiętności alkoholowej, trzewia mu powolnie zżerającej. Przez dni kilka; z butelczyn różnych kształtów, kolorów i pojemności, chłeptali obficie ogniste smaki, smaczki i przysmaki rozmaite, co znajomościami nowymi – rzecz jasna – owocować także musiało. Na koniec przypieczętowali swą przyjaźń świeżo zawartą; decyzją o wspólnym zamieszkaniu na poddaszu, u Czuba miejscowego – co ongiś chłopakiem był niezwykle przystojnym, lecz – pomimo to źle skończył spłonąwszy niedawno; wraz z całą swoją budą ponurą, stanowiącą resztówkę tego, co w spadku odziedziczywszy przepić wszak jeszcze nie zdołał.

Zawarty spontanicznie pakt o przyjaźni dwóch Diabłów odtąd Kazimierskimi zwanych, rozgraniczać musiał – co jest zrozumiałym, w sposób stosowny – diabelskie wpływy, role, oraz kompetencje.

Przybysz z Podhala – co wyżej zostało już wyartykułowanym – natychmiast mianowany został Diabłem Górskim, w odróżnieniu od Diabła Nizinnego, absolwenta radomskiego Technikum Budowlanego, który odkrywszy swoje malarskie powołanie – nie zdołał wszak zostać absolwentem Krakowskiej ASP.

Z pewnością całą; przyczyną tego nie był bynajmniej, talentu niedostatek.
To raczej osobowość artystycznie nieuczesana – sprawić musiała, że zabrakło mu tej odrobiny wewnętrznego zdyscyplinowania, co jakże jest koniecznym do zdobywania kolejnych zaliczeń, zdawania kolejnych egzaminów; zaliczania kolejnych semestrów i lat, wieńczonych dyplomem magistra artysty !

A może komuś zabrakło wiary w możliwość rozwoju jego zdolności ? Sam nie wiem. Zresztą, ta wiedza do niczego nie jest mi potrzebną. Wylany z Akademii – Diabeł trwał jednak słusznie – z iście diabelskim uporem – w wierze swej niezachwianej w talent swój własny, i …siebie samego. Szukając swojego miejsca na świecie – z początkiem lat siedemdziesiątych, pojawił się był w Kazimierzu. Sprzedawał na Rynku swoje akwarelki, oraz tuszowe pejzażyki kazimierskie – zaostrzonym patykiem rysowane.

Odtrącony; i jako amator – otoczony pogardą artystów – magistrów, takich co to iskry bożej w sobie wprawdzie nie posiadali – lecz dyplomy im się za to po kieszeniach przerozmaite pyszniły; snuł się był i zataczał po Kazimierzu. Brodaty, rozczochrany niechlujnie, wiecznie wódą, tandetnym wińskiem lub piwem skwaśniałym cuchnący. Trzeźwiał, malował, sprzedawał, chlał, znów trzeźwiał… I tak w kółko. Przez lat kilka. Osamotniony, poszukując dla siebie ludzkiej akceptacji znaczonej bliskością czyichś uczuć – był się Diabeł nawet i ożenił. I jak to w takich razach bywać musi – naciął się szpetnie. Urodziwszy Diabłównę, czyli Diabłową córeczkę pierworodną, nijak nie mogąc – wspólnie z nim, na żaden ze sposobów – zrealizować swoich marzeń drobnomieszczańskich o żywocie szczęśliwym swą stabilnością dostatnią i bogobojną; opuściła go ta, w której tyle swoich nadziei życiowych pokładał.

Uciekając w alkoholowy niebyt przed rzeczywistością dręczącą, znaczoną, co rusz to doręczanymi mu pozwami o podwyższenie alimentów – pił coraz częściej, więcej i coraz bardziej zapamiętale… Ale i malować nie przestawał. Malowanie bowiem pozwalało pić. A pić znaczyło już dla niego tyle – co żyć.
Obłędnie błędne koło malarskiej egzystencji !

Aż dnia pewnego, spotkawszy pod studnią na Rynku Diabła sobie podobnego, poczuł się wreszcie być Diabłem akceptowanym i komuś tam do czegoś przydatnym.
Więc od tej pory – mieszkali razem. Ostro łykali razem. Trzeźwieli razem. I w łóżku wspólnym, jedynym – w Czubowym domu ustawionym – sypiali. Choć tym razem – z pewnością – już nie razem !

Kazimierskie Diabły w wielkiej przyjaźni i komitywie żyły z Radkiem – starcem dostojnym mleczną siwizną swych włosów oraz brody takowej samej, pasa aż sięgającej. Jego postać można było do niedawna ujrzeć, gdy z wyżyn amfilady, znad knajpy imię jego noszącej – z zadumą spoglądał na tłumy różnokolorowe i hałaśliwe, po Rynku Kazimierskim co niedzielnie się kłębiące. Wykorzystywał w tych chwilach wolnych swoje zegarmistrzowskie precyzji umiłowanie. Dłutami niczym igiełki cieniusieńkimi rękojeści łyżek przyozdabiał ornamencikami na tyle mikroskopijnymi, że dopiero pod lupą można je było podziwiać.

Będąc przez Matkę – Naturę obdarzonym twarzą jaką sam Bóg Ojciec mógłby posiadać; został Radek filmową wersją „Dwóch Księżyców” na zawsze uwiecznionym za przyczyną statystowania w scenie pozowania żydowskiemu artyście, co na zamówienie miejscowego proboszcza, malował postać Boga Ojca – właśnie. Radek – jako personifikacja wizerunku chrześcijańskiego Boga Ojca, malowanego przez Żyda, któremu judaizm nieprzejednanie przecież zakazuje malowania boskich wizerunków…
Ot, cała w tym przewrotność kazimierska…

Po tego Radka, co filmowo robił za Boga Ojca podobiznę, zaś w życiu codziennym, najzwyklejszym w świecie był zegarmistrzem; zegarmistrz światła purpurowy, akurat w pierwszym dniu kwietnia – przyszedł. Na kawał primaaprilisowy zdaje się to wszystko zakrawać, przewrotnie przez Ojca Niebieskiego nam urządzony.
Ot, Kazimierz. Po prostu Kazimierz…

Zdarzyło się onegdaj, że Diabły oba kazimierskie – ten Górski, i ten Nizinnym zwany – przez dni kilka biesiadowały w domu Radka, który potem w filmie „Dwa księżyce” – za Stwórcy robił podobiznę.

Diabły; w domu Boga Ojca harcujące?!… To tylko w Kazimierzu… Bo przecież w Niebiosach absolutnie nie byłoby to możliwym.
Poczuwszy pęcherzem bolesną potrzebę oddania moczu, Diabeł Podhalański, przetrzeźwiał był odrobinę… Nie na tyle jednak, by móc uświadomić sobie, iż noc dzisiejsza spędzaną jest przez niego akurat gdzieś indziej – niż w łożnicy własnej. A dodatkowo jeszcze, Diabła Nizinnego obecnością oraz podobieństwem wnętrza Radkowego domostwa – do cna zmylony; zwyczajem swoim stałym, na zewnątrz wyjść usiłował z pokoju przez okno. Nieszczęściem jego diabelskim, całym; okazała się być różnica pomiędzy kondygnacjami na których zlokalizowanymi były wnętrza te, oba – jakże dobrze mu znane – lecz pomimo tego faktu, za przyczyną zgubną spożytych trunków, ze skutkiem niebywale fatalnym ze sobą pomylone.

Więc nawet dla siebie samego nieoczekiwanie; runął z wysokości pierwszego piętra; na pryzmy śniegu odgarniętego właśnie – jak raz – z chodnika. I chyba tylko miękkość tej bieli zimowej sprawiła, że Diabeł Górski, czy też Podhalański – od razu zabić się nie zdołał.

Pozostałych biesiadników nawet konieczności potrzebami fizjologicznymi dyktowane, zbudzić nie były w stanie. Więc z tej to przyczyny – żaden z nich nie zdołał zauważyć upadku Diabła Górskiego z  niebiańskich wyżyn amfilady kazimierskiego Boga Ojca. Dopiero, nad ranem, straganiarze – co piątku i wtorku każdego ze wsi okolicznych na targ do Kazimierza ściągają – nieszczęśnika znaleźli; z nogami połamanymi, na wpół już zamarzniętego. Więc, upewniwszy się uprzednio, że ten Anioł – artysta, co Diabłem stał się Podhalańskim poprzez strącenie go w otchłań alkoholowego potępienia; mógł na dnie przepaści tej twardej, bezwzględnością kazimierskiego bruku znaczonej, wylądować jedynie na skutek upadku z Radkowej amfilady – chłopi w baranice opatuleni – wzięli połamanego i zsiniałego z zimna pechowca na ramiona, by ponieść go pospiesznie na piętro opuszczone nocą przez Diabła na tyle pospiesznie, że bez pożegnania ze swoimi biesiadnymi komiltonami. Zadudnili, co sił, do drzwi, za którymi, z wprost paranoicznym uporem zaciętej płyty; dyszkantem swoim zniewalającym; Bob Dylan poetycko, aczkolwiek bezskutecznie – od kilku już zapewne godzin, tymi samymi słowami – uparcie pukał do drzwi niebiańskich: „Knock, knock, knocking on heaven’s door… Knock, knock, knocking on heaven’s door…”.I tak w kółko to samo…
Jednakże ani adapterowej igły zgrzytanie po spękaniach licznych niemożebnie już zdezelowanej płyty, ni też gwałtowność chłopskiego łomotania do drzwi Radkowych; nie były w stanie zakłócić szczęśliwej błogości trzeźwienia Diabłowych kompanów. Zza drzwi dochodziło absolutnie nie niebiańskie chrapanie biesiadników wódecznie ukojonych, snem twardym zmorzonych…

Zadudnili więc jeszcze donośniej… Za drzwiami ktoś ziewnął, przekleństwo jakieś paskudne przez sen wymamrotał…
Któryś, w końcu – może i nawet przypadkowo – klamkę nacisnął… Drzwi natychmiast ustąpiły. Skąd niby, chłopi przyjezdni wiedzieć mogli, że podobnie jak i wrót do Nieba – Radkowych wierzei, nikt nigdy, przed nikim – nie zamykał… Bo i niby – po co ? Bezceremonialnie więc wnieśli do środka Diabła Górskiego, budząc jednocześnie pokotem leżących i snem twardym pomorzonych biesiadników licznych – w tym także Diabła Nizinnego.

Nie do końca przebudzeni, aczkolwiek nieszczęściem Diabłowym – dość skutecznie otrzeźwieni; uradzili całkiem przytomnie, co by dla ratowania przyjaciela, pogotowie wezwać. Nagusa do cna zziębniętego, zębami szczękającego, że aż szyby w oknach dzwoniły – marynarką okryli…
Tutaj jednak wszystkich zaskoczył niespodziewany, zarazem jednak stanowczy i tak samo gwałtowny protest ofiary upadku nieszczęsnego, zaistniałego na skutek próby pijackiego sikania w sposób naganny – z punktu widzenia kodeksu wykroczeń. Pechowiec bowiem do kieszeni wewnętrznej sięgnął po banknot stosowny, aczkolwiek niemożebnie już wymięty, co w końcu nie miało przecież większego znaczenia.

– Rozgrzać się trza. Skocz, no który po flaszkę, bo ja przecie nie mogę! – Tu Diabeł Podhalański powołał się na całą bezradność swoją, wskazując na nogi połamane i na wpół odmrożone.
Wybałuszyli w zdziwieniu bezkresnym ślepia swe nigdy nie przemywane, przekrwione i wódą jeszcze kołowate.
– No, co się gapita. Po flaszkę mi lecieć! Ale to już ! No, bo jak pogotowie przyjedzie, to będzie już za późno. Wypić nam przecie nie dadzą! – Diabeł Górski imponował logiką podhalańską swojego rozumowania oraz znajomością ortodoksyjnie niecnych praktyk lekarzy pogotowia, co nieszczęśnikom przez siebie ratowanym wódeczki pijać nie pozwalali !

Ze zrodzoną z wdzięczności – atencją wielką, posadzili więc fundatora z nogami połamanymi – za stołem, co nogi miał jeszcze nie powyłamywane. Któryś skoczył na melinę. Po opróżnieniu flaszki, popędził po raz drugi. A potem jeszcze trzeci, następny, i któryś tam – z rzędu. A gdy już ciaćki diabelskie, nieszczęśnika, absolutnie wszystkie, w końcu przechlać zdołali; wybiła wreszcie chwila medycznej interwencji. Po prostu, rzeczy kolejność nieprawidłowa, flaszkami opróżnionymi – dość fantazyjnie poodwracana …
Przybyły lekarz – co przecież już nie jedno widział, i przeżył – oniemiał ze zdziwienia dowiedziawszy się, że wypadek ten gwałtowny i nieszczęśliwy, do którego tym razem go wezwano – zdarzył się był… akurat przed trzema już dniami. Nawiasem mówiąc, ustalenie tego faktu też nastręczało pewne, dość trudne do przezwyciężenia przeszkody.

Diabłowe kości już – w międzyczasie – poczęły się nawet cośkolwiek zrastać.
Ot tak – po prostu – całkiem na dziko, bez żadnego tam nastawiania. Więc, przed założeniem gipsu – medyczna zaszła konieczność ich ponownego połamania. Leżąc przykutym do szpitalnego wyciągu – Diabeł Górski niewyobrażalne musiał katusze cierpieć. Bo przecież w tym stanie zniewolenia przeklętego; nie było wypić – ani jak, ani z kim. Więc korzystając z niewielkiej pomocy swoich przyjaciół – zwiał z tego cholernego szpitala, gdzie wyleczyć go usiłowano – głównie torturą zakazu łykania.
W efekcie powyższego; znów wylądował w przytulności kazimierskiej swej kwatery wynajmowanej u Czuba, co chłopakiem ponoć niegdyś na tyle był przystojnym, że wzdychania widokiem samym swoim – nie tylko u panienek miejscowych wywoływał. Na godne uczczenie swojego szczęśliwego powrotu do miasteczka, natychmiast sprosił liczne grono swych wybawców od abstynencji szpitalnie przymusowej. W ten oto sposób rozpoczął – pomimo nóg gipsem unieruchomionych – swój taniec diabelski ostatni, co trwać miał jeszcze jakieś dwa miesiące, i do którego, kończyn sprawność zupełnie nie była mu konieczną.
W ciasnocie wspólnego łóżka, trzeźwiejąc któregoś poranka – a może i wieczora – Diabeł Nizinny obudzonym został niesamowitymi dreszczami jakie opanowały jego ciało na skutek chłodu bijącego od przytulonego do niego Diabła Podhalańskiego. Zaniepokojony dotknął, jego twarzy .
Była także lodowato zimna.

Tym razem pogotowie wezwano natychmiast. Ale jedynie li tylko po to, by można było zgon nieszczęśnika stwierdzić. W ślad za pogotowiem przyjechała obywatelska – jeszcze wówczas – milicja. Tak – na wszelki wypadek – zamknięto Diabła Nizinnego, w areszcie. Siedział tam króciutko. Akurat tyle czasu, ile było potrzebnym na ustalenie zawartości promili we krwi zmarłego Diabła Górskiego, co przyczyny jego zgonu jednoznacznie i ostatecznie wyjaśniało stawiając – tym samym – Diabła Nizinnego absolutnie poza wszelkimi podejrzeniami. Wyszedłszy z milicyjnego aresztu; osamotniony Diabeł Nizinny pożegnał swego przyjaciela – co do Kazimierza przyjechał z mocnym postanowieniem zbastowania i został tu już na zawsze zapakowany w skrzynkę drewnianą, zupełnie pozbawioną ozdób jakimi on sam – w przeciągu swojego średnio długo trwającego żywota – upiększyć zdołał niezliczone ilości szafek, komódek oraz kredensów. Pochowano go na kazimierskim cmentarzu z nogami w gipsie, za przyczyną gorzały, na zawsze już połamanymi…

Zostały po nim – nie tylko przecież w Kazimierzu; tłumy świątków zafrasowanych, niewzruszenie trwających w swym smutku oniemiałym. A kiedy tylko skończyła ceremonia grzebania Diabła Górskiego – rozpoczęła się niezwłocznie stypa wielodniowa…

Zmęczony nią; Diabeł Nizinny trzeźwiał śpiąc głęboko na kamienistej obmurówce Grodarza – niemniej jak jego sen – głębokiego, aczkolwiek o tej porze roku, dnem ledwie się anemicznie toczącego.

I – najprawdopodobniej – ktoś, kto Diabła sympatią nie darzył; skorzystał z okazji tej się nadarzającej i zepchnął go złośliwie z twardości kamiennej muru nadbrzeżnego. Poleciało Diablisko bezwładnie; w dół, tak gdzieś ze trzy metry – na dno wybetonowane. Obojczyk fatalnie złamał.

A gdy dwa tygodnie po tym zdarzeniu; częściowo gipsem unieruchomiony, dokładnie w tym samym miejscu, spełniał kolejny już toast za pamięć Diabła Podhalańskiego – wychylił się był gwałtownie do tyłu. Równowagę stracił, i znów runął trzy metry w dół, na tę samą betonu skalistość denną. Skutkiem tego, już drugiego upadku, była konieczność założenia gipsu na nogę połamaną.
Od zdarzeń tych minęło lat kilka.

Pomimo wypitego bezmiaru alkoholowych rozmaitości – kości Diabłowe dawno już pozrastać się zdołały.

Podobnie jak niegdyś Diabeł Górski – tak teraz Diabeł Nizinny – co wcześniej pić przestawać wcale nie zamierzał; w absolutnie chyba, dla siebie, chwili ostatniej – przetrzeźwiawszy, nieoczekiwanie dla wszystkich; poczłapał był piętnaście kilometrów, boso, na piechotę, do puławskiego szpitala – jak pątnik odbywając – swą pokutną pielgrzymkę ku trzeźwości.
Pieniędzy bowiem szczęśliwie nie posiadał. Dzięki temu nie miał szansy stanąć przed wyborem dla niego do rozstrzygnięcia niemożliwym; piwo, czy też bilet autobusowy. Konieczność rozwikływania takiego dylematu niecodziennego spowodowałaby – z całą pewnością – że Diabeł nie zdołałby wówczas do Puław dotrzeć. W konkurencji z przemożną chęcią napicia się piwa; konieczność zakupu autobusowego biletu, byłby niewątpliwie na porażki sromotność skazaną. Nikt też specjalnie się nie kwapił do grzecznościowego podwiezienia obdartusa słaniającego się po poboczu drogi w mroku utopionej.

Dotarłszy do szpitala; poddał się był Diabeł – na własne życzenie – kuracji odtruwającej, a następnie odwykowej. Można powiedzieć, że swoim zerwaniem z nałogiem, co przez lata całe go unicestwiał; ostatni Diabeł Kazimierski, PRL – owskiego systemu, upadek uczcił.

Po zwolnieniu z odwyku; rzucił się był Diabeł natychmiast w wir twórczej pracy. Może też otrzeźwiawszy uświadomił sobie nagle potrzebę odrobienia tego czasu swojego, w nieprzeliczonym tłumie opróżnionych butelek – na wieczność już zakorkowanego? A może też i chciał zapomnieć o czymś, czego w trunkach utopić mu się wcześniej nie udało ? Dość powiedzieć, że efektem tych niezwykle intensywnych działań i starań Diabłowych zbiegających się w czasie z nagłą i radykalną liberalizacją polityki paszportowej; było podjęcie próby artystycznego podboju ojczyzny van Gogha, Rembrandta oraz obydwóch Bruegelów. Tego niewielkiego, płaskiego kraju popadłego w depresję nieodwracalną na skutek brutalnego uświadomienia sobie przez jego przesympatycznych mieszkańców, że ich oto ojczyznę; krowy zamieszkują, od dziewczyn – zdecydowanie, bardziej urodziwe.

W każdym bądź razie – bez większego trudu i zachodów – znalazła się w Holandii galeria, która poprzez zorganizowanie wystawy twórczości Diabłowej, nad Wisłą niedocenianej; podjęła się artystycznej nobilitacji malarza ukorzenionego w nadwiślańskim pejzażu Kazimierza Dolnego.

Najpierw pojechały do Amsterdamu obrazy. W ślad za nimi, w przeddzień otwarcia wernisażu – miał tam dotrzeć także i ich twórca. Właśnie tak to było przynajmniej ustalonym. Ale – jak to zwykle z Diabłem bywa – oczywiście, że nawalił. Nie dotarł do Holandii w przeddzień, ani też w dzień otwarcia wystawy. Więc pomiędzy zaproszonych gości prominentnych wmieszał się niepokój nieproszony, aczkolwiek całkowicie zrozumiały.
– A gdzie mistrz ? – Co z mistrzem ? – pytania, co rusz padały. W końcu nie można było już czekać dłużej, więc otworzono wernisaż pomimo nieobecności mistrza, co z powodów zapewne ważnych, aczkolwiek bliżej nikomu nieznanych – jakoś jednak, z dalekiej Polski na otwarcie swojej własnej wystawy – przybyć nie zdołał.

Dokładnie w tym właśnie momencie, kiedy rozczarowani nieobecnością Diabła zaproszeni goście wychylić już zdołali pierwsze lampki okolicznościowo perlącego się oryginalnego szampana – natarczywość dzwonka telefonu przywołała właścicielkę galerii na jej zaplecze. Zakończywszy telefoniczną rozmowę, wyszła zza kotary. Pojawiła się pomiędzy gośćmi blada, drżąca i z oczami poczerwieniałymi. I pierwsze, co wówczas uczyniła, to natychmiast przewiązała portret Diabła czarnym kirem żałobnym. Dla wszystkich stało się jasnym: Zamiast oczekiwanego mistrza – przybyła na wystawę straszna, nieproszona wiadomość o… jego śmierci.

Ostatecznie wszyscy zdołali się już przyzwyczaić do tego, że nitkom autostrad codziennie składanymi są ofiary z gwałtownie przerwanych życiorysów tych, co przymuszonymi zostali do szybkiego się przemieszczania w błyszczących lakierami, czterokołowych, blaszanych pudełkach o kształtach niebywale areodynamicznych. Odebrana właśnie telefoniczna wieść z całą swą brutalnością komunikowała wszystkim zaproszonym gościom wernisażu, że oto tym razem przerwanym został życiorys mistrza, którego obrazy dopiero co – zostały na ścianach, pozawieszanymi.

Więc też natychmiast improwizacyjnie do galerii wstawiono fortepian czarny. Nastrojowo zapłonęły znicze. W smolisty smoking przyodziany pianista; przestrzeń pomiędzy Diabłowymi akwarelkami napełnił żałobnymi dźwiękami nokturnów Chopina. I przyznać trzeba, że – w tych okolicznościach – nie można było wymyślić niczego bardziej stosownego, skoro śmierci tragizmem powstrzymany; na swoją własną wystawę nie zdołał dojechać malarz tak wybitny, genialnego kompozytora będący rodakiem. Natychmiast też zaczęto gorączkowo wymieniać tabliczki z cenami – co uprzednio do Diabłowych obrazów już zostały poprzytwierdzanymi.

Bowiem tak to już jest, że na wieść o śmierci artysty ekonomiczne prawo podaży i popytu zawsze reaguje jako pierwsze. Więc obrazy z odległej Polski przywiezione; znienacka podwoiły swoją cenę.

Lecz wieczorem, kiedy już pomiędzy na ścianach zawieszonymi obrazami nastrój refleksyjnego smutku na dobre zdołał się już przemieszać z muzyką Chopina – drzwi galerii nagle się otworzyły i do wnętrza, na inwalidzkim wózku, wjechała sztywna biel zagipsowanej nogi – ponad wszelką wątpliwość – przynależnej Diabłowi, najwyraźniej nie będącemu w stanie pojąć przyczyn powszechnej konsternacji jaką właśnie swoim przybyciem, wywołać zdołał.

Uradowanie widokiem Diabła żywego – aczkolwiek odrobinę okaleczonego – tak wielkim się być jawiło, że świece natychmiast zostały zdmuchniętymi, zaś pianista z miejsca przystąpił do grania ragtimów, skocznych niebywale.
I z refleksem sobie właściwym – także teraz natychmiast zareagowało ekonomiczne prawo podaży i popytu. Więc na powrót pozmieniano tabliczki z cenami obrazów.

Tylko w ferworze tego zaimprowizowanego pośpiechu; kir żałobny jakoś tak przeoczono – i z Diabłowego portretu ściągnąć, zapomniano. Tym to sposobem Diabeł dowiedział się jednocześnie o swej śmierci, jak też i o swoim cudownym zmartwychwstaniu, które zdarzenia nieoczekiwanie zaistniały na skutek fatalnego w skutkach, pomysłu usprawiedliwienia przed organizatorami spóźnienia na wystawę wypadkiem komunikacyjnym jakiemu to artysta po drodze, ulec miał rzekomo. Na to nałożyły się jeszcze dodatkowo umiejętności językowe, dość marne, gdyż bazujące na wiedzy nabytej w szkołach dość zaściankowych, nad Wisłą funkcjonujących. Ten uczniacko zupełnie nieoryginalny pomysł zagipsowania nogi urodził się oczywiście w łepetynie Diabłowej. Inspiracją doń były zaś te jego wcześniejsze doświadczenia z gipsowaniem kończyn nabyte za sprawą złamań wynikłych na skutek pijackich upadków na wybetonowane dno kazimierskiego strumyka.

Od tamtych wydarzeń minęło lat kilka. Kości diabłowe dawno temu już się pozrastać zdołały. I jak dotąd – w absolutnie imponujący sposób panuje Diabeł nad swoim nałogiem, po tysiąckroć przeklętym.

Jedynie w każdą Noc Sylwestrową podejmuje ryzyko straszne, rzucając wyzwanie uzależnieniu, czyni wyjątek i wychyla w swej prawdziwie diabelskiej, bo podziemnej – galerii, symboliczną lampkę szampana spełniając nią toast za następny, jeszcze jeden trzeźwy, twórczy – Nowy Rok.
Z upływem czasu, warsztat jego malarski jawi się być – coraz doskonalszym.

Akwarela Waldemara Wojczakowskiego
Akwarela Waldemara Wojczakowskiego

Dziś, Diabłowe obrazy tworząc atmosferę wytworności, zdobią już nie tylko wnętrze kancelarii mojego kumpla ze studiów, co po najprzeróżniejszych życiowych perturbacjach zdołał w końcu puławskim zostać notariuszem.

Zdarzyło się onegdaj, że w katakumby Diabłowej galerii zawitało indywiduum uszlachetnione łańcuchem złotym, błyszczącym prowokacyjnie na piersi okazale włochatej, wyzierającej spoza suwaka firmowego dresu, na poły zaledwie rozsuniętego. Białe adidasy przemieściły się bezgłośnie wzdłuż ścian obwieszonych Diabłowymi obrazami. Niby to w milczeniu, lecz jednocześnie z absolutnie wyczuwalnym brakiem jakiejkolwiek chociażby zadumy. Przed jednym z obrazów, ten współczesny, kulturowy wzorzec nadwiślański osobowości – ożywił się był znienacka. Rozejrzał się na boki. Dostrzegłszy zaś w kącie skuloną przy sztaludze postać Diabła – wskazując na jedno spośród kilku malowideł, zagadnął bez ogródek i obcesowo: Te, kiedy to żeś, kurwa, namalował ?
Zagadnięciem takowym ze stanu skupienia i koncentracji nagle wyrwany, improwizując nieudolnie, zaczął Diabeł – jakby na zamówienie pytającego – ideologię obrazowi naprędce dorabiać.
– A teraz tak… od przedwczoraj, dwa dni se posiedziałem… No i jak widzisz – prawie suche… już wisi…
– Co ty mi tu będziesz kurwa, pierdolił! – zripostowało po swojemu dresiarskie indywiduum w Diabłowej galerii przypadkowo zabłąkane. Jak byś to przedwczoraj zaczął malować, to by tu przecież musiało też być moje BMW. Zanim pochlałem, sam je tam w piątek postawiłem…. Calutki weekend tu stało. Jak by tu było moje BMW – kupiłbym natychmiast; brakiem auta na obrazie rozczarowany, rzucił przez ramię wspinając się po schodach prowadzących wprost do wyjścia, na powierzchnię.
Zdegustowany i zmęczony zarazem niepożądanymi odwiedzinami dresiarza zniewolonego łańcuchem złotym oraz miłością tkliwą i jedyną do własnego BMW – zaryglował się Diabeł natychmiast w swoim podziemiu na spusty przysłowiowe cztery. Więc z tej to, nieznanej mi wówczas zupełnie przyczyny – bezskutecznie dobijałem się do żelazem okutych wierzei Diabłowego królestwa piwnicznego. Pomimo łoskotu niemożebnego, nikt mi jakoś nie otwierał. A może też i Diabeł dokądś wybył? – zaświtało mi w głowie. Więc może i to przyczyną było właściwą bezskuteczności czynionego przeze mnie hałasu? Akurat w tym momencie; przechodził obok galerii miejscowy zakonnik nasz wspólny znajomy – ojciec Cyryl, co imiennikiem będąc dwóch dostojników; Moczara oraz Wachowskiego – z tej właśnie przyczyny – każdy Nowy Rok zmuszonym jest rozpoczynać od świętowania imienin swoich własnych .
– Nie widział no ojciec Diabła? – zagadnąłem mnicha w habicie, rozcierając bezradnie dłonie obolałe od łomotania w blachy drzwiowe, grubaśne.

Ubawieni sytuacyjnym humorem – śmiechem parsknęliśmy jednocześnie, obaj wiedząc oczywiście doskonale, że tym razem nie chodzi o żadnego tam Belzebuba, czy też Lucyfera wodą święconą płoszonego, lecz o tego to Diabła, bez którego Kazimierza Dolnego nie sposób jest już wyobrazić sobie dzisiaj. Dokładnie tak samo, jak u schyłku ubiegłego stulecia, nie sposób było wyobrazić sobie prowonsalskiego Arles; bez Vincenta wychudłego, niespecjalnie schludnego, rudobrodego i grzeszącego absolutnie wszystkim – za wyjątkiem dobrych manier.
Diabeł nasz jeden, jedyny. Kazimierski – ostatni ten; co się w miasteczku jeszcze, ostał …
I księżyc nad Kazimierzem się srebrzący – spośród onegdaj dwóch, też już tylko ten jeden, jedyny…

P. s.
W kultowej już knajpie Radkowej; Diabeł freskiem, przeszłość na ścianie zatrzymać zdołał.
Na Rynku Kazimierskim; obok siebie, dwie stoją postacie – na zawsze już, smutkiem rozstania – ze sobą połączone. To Radek; swojego czasu, w filmie na Boga Ojca pozujący. Oraz jego przyjaciel Diabeł; któremu nigdy, przenigdy – nie zdarzyło się pozować na kogokolwiek innego. Na sposób w taki sam mistyczny, jak też i malarski; Kazimierski Diabeł lubi niebo. Twierdzi, że życie zaczyna się w niebie i od nieba. Zapewne to ten Diabłowy pociąg przekorny do wszystkiego, co z Niebiosami się łączy i kojarzy – spowodować musiał, że na obrazie olbrzymim, stworzonym przed laty przez zbiorowość malarzy w Kazimierskiej Konfraterni skupionych, właśnie Diabłowi przypadło w udziale, Niebios malowanie. Więc hasłem powszechnie obowiązującym, wzywającym do zajęcia miejsc przy sztaludze ogromnej, stało się zawołanie: Diabeł – do Nieba !

Waldemar Wojczakowskiegi i autor tego tekstu, Piotr Jan Nasiołkowski
Waldemar Wojczakowskiegi i autor tego tekstu, Piotr Jan Nasiołkowski

Ze swej strony pozwalam sobie wyrazić życzenie, żeby się nasz Diabeł tak za bardzo do podboju Nieba nie spieszył. Bowiem zdecydowanie bardziej się on nam tu wszystkim na Ziemi przyda.

Piotr Jan Nasiołkowski

Fotografie ilustrujące artykuł pochodzą z prywatnego archiwum autora. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Piotr Jan Nasiołkowski jest autorem książek o tematyce historycznej „NIEDOBRY i Bombowa reedukacja” które są do nabycia w internecie, na allegro. Książki ilustrowane są niepowtarzalnymi  zdjęciami.

One thought on “Diabelskie igraszki

Dodaj opinię lub komentarz.