Zabudowa indywidualna.

W Gdańsku, chcąc aby był miastem odwiedzanym przez turystów, nie powinno się powtarzać architektury podpatrzonej u innych, współczesnego standardu. Tu nie powinno się używać argumentu: „Bo inni tak robią”… Tutaj należałoby raczej podjąć tradycję takiego budowania, aby inni chcieli mieć takie budowle u siebie! Aby przyjeżdżali kopiować, brać wzór. To jest tradycja tego miasta.

Zatem każdy nowy dom wznoszony w obrębie fortyfikacji powinien być arcydziełem. Ha! – powie ktoś – dobre sobie! Każdy by tak chciał, łatwo tak powiedzieć, ale to nierealne.

Otóż – w tej sytuacji – w tym mieście, w tym czasie (po zakończeniu komunizmu i ustaniu bezpośrednich skutków II wojny światowej, czyli po zakończeniu  j a w n e g o militarnego i ideologicznego zniewolenia środkowej Europy) – było to realne. Bo tutaj, w tej sytuacji można było zatrudnić do tego dzieła cały świat. Nieprawdopodobne? – Przeciwnie, całkiem realne. Przy umiejętnym podejściu i właściwym „oprogramowaniu” można było doprowadzić do sytuacji, w której projektowanie dla Gdańska, budowanie w Gdańsku – byłoby uznawane za wyróżnienie. Projektowanie i budowanie – by coś stworzyć, a nie by założyć dren.

Częste są głosy, by budować w Gdańsku wysokościowce. Mili Państwo – nie wygracie w tej konkurencji z bogaczami, z Ameryką, z naftowymi krezusami, z Chinami… Nie wybudujecie tylu i takich oryginalnych czy pięknych wieżowców, by przebić tamte i by w ten sposób zachwycić i „uczynić miasto nowoczesnym”, zachęcić do przyjeżdżania tu, do spędzania tu czasu, do osiedlania się tutaj.

Budowanie wrażenia wieżowcami – zamysł tworzenia tu tak rozumianej wielkiej metropolii, z tego rodzaju rozmachem jest więc chybiony. Z góry skazany na przegraną, na trzecią ligę. Na pośledniość. Nie tędy droga. Takie zamysły nie mają sensu. Stawanie do takiej konkurencji byłoby głupie. Bo, myśląc mądrze, nie należy do niej stawać skoro jest się skazanym na trzeciorzędność. Oznaczałoby to poniesienie wielkich kosztów bez szans na uzyskanie odpowiednich efektów. Byłby to wysiłek, prowadzący do ugrzęźnięcia w prowincjonalności. Byłoby to także i w tym sensie psuciem posiadanych możliwości. Mądre jest w tej sytuacji szukanie oryginalnych pomysłów, tworzenie dzieła. Zgodnie zresztą z tradycją tego miejsca.

Dom Angielski

Gdańsk przez wieki był miastem przodującym w dziedzinie architektury, urbanistyki. Jak to ktoś zgrabnie napisał, tu stawiano wysokościowce, gdy po Manhattanie biegały jeszcze jelenie i sarny. Nadto przez wieki budowniczowie stawali tu przed kwestiami zasadniczych zmian stylów architektury, przed zadaniem łączenia ich ze sobą. Przed problemem łączenia tego, co nowoczesne z tym, co historyczne. Rozwiązywali więc poważne problemy architektoniczne i urbanistyczne. I teraz zabudowywanie tego miasta architekturą na poziomie niskiego stanu średniego i gorzej, stylistyką Funduszu Wczasów Pracowniczych, jest upadkiem, regresem i działaniem na szkodę. A ujmując jeszcze inaczej – zabudowywanie miasta, w którym zrodziło się tak wiele oryginalnych idei, miasta tak szczególnych wydarzeń historycznych – przeciętną, typową architekturą tego czasu, jest także i w tym sensie niespójne. Jest samozaprzeczeniem.

Wielkomiejska, wielkoskalowa zabudowa jest współczesnym standardem, zastawianie nią Gdańska nie byłoby tworzeniem miasta oryginalnego. Nadto takie myślenie w takim jak Gdańsk miejscu, nie byłoby postrzegane jako myślenie nowoczesne, a raczej jako ignorancja i arogancja, świadectwo nieumiejętności znalezienia się wobec depozytu historii, architektury i założenia miasta, kompozycji, miary, proporcji i urody.

Wielkoskalowa, totalna, zimna, zamknięta i wyniosła zabudowa nie współbrzmi też z ideą miasta solidarności – dążenie w tym kierunku z jednoczesnym głoszeniem hasła solidarności jest sprzeczne.

Wynajmowanie architektów spośród najwybitniejszych na świecie i budowanie jakichś szczególnych, a kosztownych budowli – taki pomysł jest łatwy, ale i w tym wypadku skazani bylibyśmy na porażkę. Także i w tej konkurencji nie mielibyśmy szans, by przebić światowych bogaczy. Ale owszem, można ich nawet zdeklasować, gdy znajdzie się właściwą miarę i sposób działania.

Taką specyfiką Gdańska i miarą, na którą nas stać, jest format gdańskiej kamienicy. Ale pisząc to nie mam na myśli jakiegoś programu rekonstrukcji czy pastiszu. Nie mam na myśli tzw. retrowersji. Owszem, można pójść drogą budowania na historycznych obrysach, w historycznych gabarytach – jeśli ich ślad, czy wiedza o nich się zachowały. Ale można podejść do tego swobodniej – w ramach proporcji właściwych architekturze Gdańska podejmując twórczo, twórczo rozwijając format gdańskiej kamienicy.

Co jest istotne – należy w historycznym obszarze miasta, w obrębie nowożytnych fortyfikacji, odejść od  budowania blokowego (natychmiast) – a budować na tym obszarze i n d y w i d u a l n i e, to znaczy tworząc osobne domy/kamienice.

To byłoby gojeniem rozdarcia, budowaniem mostu między zwolennikami rekonstrukcji, a zwolennikami budowania „nowoczesnego”. Zresztą ich spór okazuje się być nieco nie na temat. Bowiem nawet najlepsza rekonstrukcja będzie tylko atrapą – nie przenoszącą historycznego czasu, smaku dawnego życia. Widać to bardzo dobrze po wielu rekonstrukcjach w mieście.

Przykładem może być wspomniana wcześniej kamienica przy ulicy Chlebnickiej numer 14. Kamienica to arcydzielna, odtworzona wielkim staraniem i nakładem środków, ale jednak nie ma tego smaku, jest smutna. Za jej wyszukanym frontem – współczesne podziały i realność domu studenckiego. Jej front jest nalepką doklejoną do innego zupełnie życia, zimną, pustą.

Z kolei tak zwane budowanie „nowoczesne” – nie uwzględniające proporcji i miar tutejszej architektury, nie mające względu na jej smak i urodę – po prostu niszczy to miasto. Niszczy je stawianie kryptobloków i kwartałów udających indywidualne podziały.

Budowa indywidualna byłaby niejako powrotem do historycznej specyfiki tego miejsca – a właściwie: podjęciem jej w sposób współczesny. I to byłoby bardzo gdańskie.

Możemy tu dostrzec, co istotnie kryje się za sporem rekonstrukcjonistów ze zwolennikami „nowoczesności” – w istocie jest to walka między tym, co indywidualne, pojedyncze, a tym, co przemysłowe, czyli jakoby między życiem a produktem. Produktem, z którym wiąże się bardzo często wszystko, co złego znamy z ewolucjonistycznie ujętego wolnego rynku – i to w jego potransformacyjnym wydaniu. A więc kształtowanie budowli podług wyobrażeń biznesmenów o tym, co się sprzeda, co jest „biorące”. Tak nie powstanie piękne, żywe miasto. To jest postępowanie sprzeczne z jego charakterem. Powstają w ten sposób budowle estetycznie chybione, a co gorsza – fałszywe, udające coś, czego nie ma. Nieudolnie, pretensjonalnie podszywające się pod indywidualną, artystyczną wyobraźnię, markujące żywe piękno. Niestety – znane z poprzedniego systemu korytowanie wyobraźni pozostało – i jeszcze je rozwinięto.

A kamienice, z powodu mniejszych uwarunkowań technicznych (niż na przykład wieżowce), mogą być bardziej dziełami wyobraźni, bardziej wizjami artystycznymi. Stworzenie ich jest jak najbardziej w zakresie naszych możliwości.

Warto przy tym pamiętać, że gdańskie kamienice miały różne rozmiary, były wśród nich przeurocze maleństwa – co jednak w unifikującej odbudowie zostało wyrugowane.

Budowanie indywidualne, o jakim tu mowa, byłoby zatem tworzeniem miasta – dzieła, w którym radość budujących swoje piękne domy, mogłaby być zarazem zbudowaniem, radością i pożytkiem dla wszystkich jego mieszkańców. A więc byłoby to tworzeniem, w głębokim sensie, miasta solidarności. Już nie tej solidarności walki, ale solidarności czasu budowania, tworzenia. Byłoby to indywidualne budowanie z wieloma różnymi pożytkami dla wszystkich – od finansowych, wynikających z ożywienia miasta, zwiększenia jego atrakcyjności turystycznej więc i różnych możliwości zarobkowania, ze zwiększenia jego atrakcyjności inwestycyjnej, przez rozwijanie myślenia i wyobraźni, wzbogacenie życia i sprawianie radości, po wydobywanie z traumy „polskiej nieudaczności”, zdejmowanie desperującego odium pogardzanego narodu – odpadu genetycznego. Więc byłaby to realizacja myślenia o wspólnocie na sposób rynkowy.

W ten sposób bowiem to, co prywatne łączy się z tym, co wspólne, współtworzy – nie tylko przez system podatkowy i „tworzenie miejsc pracy”. Swoimi poszczególnymi inwestycjami tworzymy razem dzieło, które w wielu aspektach i wymiarach owocuje na pożytek wszystkim. Akurat tu, w specyfice tego miasta jest to możliwe. Taka nie ideologiczna solidarność. Wolnorynkowa solidarność.

Gospodarowanie – a nie udająca ekonomię wojna każdego z każdym. Mogłoby nasze miasto w tym dziele być laboratorium i zarazem lekcją, a przez to też wypełniać problem odpowiedzialności miasta, które porywało do buntu. W tym zakresie, w tym wymiarze stawać się miastem odpowiedzi.

Ale – co jest bardzo ważne – takie budowanie indywidualne nie jest wystąpieniem przeciwko deweloperom, idzie raczej o stworzenie takiego biznesplanu miasta, w którym jest miejsce na różne rodzaje inwestowania – i indywidualne, i spółdzielcze (cohousing), i deweloperskie, samorządowe i państwowe. Nie jest to zatem zamysł wymierzony w ludzi chcących tu robić interesy – i przeciwnie, interesy tu właśnie dopiero mogłyby się zacząć, gdy wreszcie zatrzyma się niszczenie tego miasta, zdejmie się ten woal tandety i działania przeciwko sobie. Zresztą, deweloperzy miewają piękne wejścia, gdy na przykład ratują stare budowle – że wspomnę Kamienicę Tobiasza wyratowaną przez firmę Górski, czy, ewentualnie, zabudowania młyna przy ulicy Tartacznej.

Wydawałoby się, że przedstawiana tu idea – przecież jakaś forma regulacji – jest wbrew zasadom rynku i demokracji. Ale historycznie w Gdańsku podobnie budowano domy – indywidualnie, dla siebie, ale przecież w ogólnym planie całości. Gdy zatem myśląc o tym planie całości, sformułować go jako biznesowe przedsięwzięcie, w którym jest wielu udziałowców, okaże się, że jest to jak najbardziej rynkowe. A do kwestii demokracji powrócę później.

Formułując taki plan dla miasta jako biznesowe przedsięwzięcie, z natury rzeczy nakreśla się mu jakieś ramy, określa koncepcję i zasady, a w nich te indywidualne realizacje/inwestycje uplatałyby się w całość – jak szlachetne kamienie nizane na sznur układane są w naszyjnik. Działając wewnątrz nakreślonej perspektywy, lokowałoby się poszczególne, kolejne inwestycje – jak kolejne odkrycia pierwiastków chemicznych wypełniały miejsca w układzie okresowym. I jest w tym miejsce na pasję, na radość, na wyobraźnię, na tworzenie żywej całości – jaka nie powstanie w blokach i czynszówkach – wiemy to z doświadczenia aż nadto dobrze.

Zatem – powtórzę to – raczej nie należy historyzować, stylizować, nie należy robić reprodukcji, kopii dawnego życia, ale budować w mierze, proporcji, charakterze tego miasta, stwarzając ich nową odsłonę. Zdefiniowawszy jego fenomen dać mu zakwitać w nowych, współczesnych warunkach, z użyciem nowych technik, materiałów, możliwości, nowego myślenia, nowych stylów, nowych odkryć, nowej wyobraźni etc. To jest gdańskie. Tak architekturę renesansową lokowano tu w gotyckiej, a w nich z kolei barokową i rokokową, a w nich z kolei klasycyzm, neogotyk, neorenesans, secesję, ekspresjonizm i modernizm.

ulica Rzeźnicka

Byłoby to odwołaniem się do tego, jak miasto to powstawało, a więc do tego, co w gruncie rzeczy najważniejsze, co było – co jest esencją. Zarówno peerelowska odbudowa, jak i aktualny model inwestycji deweloperskich, są obce temu charakterowi naszego miasta, sposobowi w jaki przez z górą tysiąc lat było wznoszone, jego życiu.

Budowanie tu nieco tylko podstylizowanych bloków i zamkniętych osiedli (!) przenosi wszystkie wady blokowisk – z naczelną: wyobcowaniem, co jest dramatycznie sprzeczne ze specyfiką tego miejsca, sprzeczne w najistotniejszej kwestii.

Proszę przypomnieć sobie o tych wielu drobnych, małych i wielkich fundacjach, jakie na rzecz miasta czynili jego mieszkańcy – jak czuli się z nim związani, współodpowiedzialni za nie i za losy współmieszkańców. Jak stanowili republikę.

Zatem owo budowanie wyobcowujące kłóci się w sednie z charakterem tego miasta. I widzimy – jak skutkuje, jak miasto nasze po tych już blisko 30 latach wolności wygląda, jak w nim żyjemy. Blokowanie i urzędnicze pomysły na autentyzm, na życie i świetną zabawę. Urzędnicze wyobrażenia o tym, co jest życiem – smutne wesołe miasteczka i fajerwerki.

Syndrom blokowisk – ohyda podwórek, rozpadające się zabawki dla dzieci, zniszczone piaskownice. Brzydota, brud, kloaka. Tak jakby to nie było nasze miasto, jakby co za progiem mieszkania – już mnie nie obchodziło, jakby było jakąś rzeczywistością bez związku. Miasto solidarności? Lepiej nawet nie mówmy o tym, nawet nie wspominajmy.

Ludzie mający podobne upodobanie i podobną własność, ale zatem też podobne problemy – grawitowaliby ku naturalnej współpracy i ku wspólnemu załatwianiu pojawiających się spraw, co zresztą czyniłoby życie łatwiejszym, jedni bowiem odnajdują się w takim działaniu, inni w innym. Być może to byłoby antidotum na sztywność i odrealnienie pomysłów generowanych przez administrację czy przez polityków myślących o swoich interesach.

Zauważmy wyraźnie, iż przedstawiane tu indywidualne budowanie jest zupełnie innym niż stawianie domów jednorodzinnych czy willi – to jest jednak w innym sensie i innego rodzaju tworzenie miasta. Może być też sposobem na wykorzystanie ku ogólnemu pożytkowi fantazji, ambicji czy zamiłowania ludzi majętnych. Ktoś bowiem ma kamienicę – ale i inni otrzymują jej piękno, urok, oryginalność. Jak pięknie sobie mieszkamy – powiedzą mieszkańcy kamienicy. Jak pięknie sobie mieszkamy – powiedzą inni mieszkańcy miasta – jak w jakimś teatrze. I wszyscy na tym mogą korzystać, na swój sposób i na swoją miarę. Na miarę swoich pomysłów.

przeczytaj:

Historyczny obszar miasta zaludniałby się ludźmi żywo zainteresowanymi jego rozwojem, aktywnie żyjącymi w nim. To sprzyjałoby jego ociepleniu. A co nam po drenach? Co nam po budowlach, które tylko konsumują, które są w zamyśle budowane pod wynajem krótkoterminowy, w których żyje się jak w blokach? A zapełnianie historycznego obszaru miasta biurowcami – to jest już w ogóle po prostu regularny nonsens. Barbarzyństwo.

Nieustający konkurs architektoniczny.

Jakkolwiek wyłanianie realizowanych w Gdańsku projektów w drodze konkursów bywa krytykowane, to jednak myślę, że przy omawianej tu koncepcji Wszechświatowy, Nieustający Konkurs na Gdańską Kamienicę – sprawdziłby się. Można sobie wyobrazić, że wybrani fachowcy zarysowują ogólne parametry – lokują je w ogólnym obrazie i wizji miasta. Formułują jakieś ogólne założenia, co do tematu, czy jakiejś koncepcji ulicy czy pierzei… Ale to już kwestie szczegółowe.

Być może, przy nadaniu całemu przedsięwzięciu odpowiedniej rangi, nagrodą mogłaby być po prostu realizacja zwycięskiego projektu. Umieszczenie informacji o zrealizowanym w Gdańsku projekcie byłoby ozdobą portfolio. Być może jeszcze nie jest na to za późno, być może jeszcze można taki efekt uzyskać. A z pewnością ten efekt można było uzyskać – organizując taki światowy konkurs pod patronatem Ronalda Reagana, Margaret Thatcher, kilku noblistów… A taką możliwość mieliśmy przecież.

Konkurs i nawet sam konkursowy folder mogłyby być zarazem oryginalną promocją miasta. Zachętą do odwiedzania go. Inwestorzy zyskiwaliby szlachetną reklamę. Tworzenie miasta-dzieła sztuki jako dzieło, jako rozpisany na dziesięciolecia performance – intrygujący, zachęcający do powracania tu.

Patrząc z jednej strony – sytuacja na świecie się zmieniła i raczej nie służy tego rodzaju inicjatywom, a i ten najlepszy czas na realizację takiego „pomysłu na Gdańsk” chyba przeminął, nie ma już tych możnych ludzi tego świata, do których można się było odwoływać na przykład organizując światowy konkurs na gdańską kamienicę, prosząc o patronat, czy wsparcie. Nie żyją Ronald Reagan, Margaret Thatcher, Vaclav Havel, Gũnter Grass… Także sława miasta, co to obaliło komunizm mocno wyblakła, przeszła do historii. Zmasowana emigracja też zrobiła swoje, jak i ogólny wizerunek – narodu i kraju.

Nieco jakby paradoksalnie, przez to, co działo się tutaj od roku 1989 do około 2014, a co poskutkowało dziurami w ziemi, ruinami i pustkowiami – jeszcze nie zniszczono ze szczętem całego historycznego terenu, ale dzisiaj, choć już jest bardzo źle, to jednak może jeszcze zakwitnąć. Nadto i ludzie przez te lata nabrali doświadczenia, wielu rozpoznało już sytuację, wyzbyli się złudzeń zarówno co do charakteru owej osławionej transformacji, jak i co do praktyki ewolucjonistycznej definicji wolnego rynku – nadto w jego szczególnej, wybitnie ohydnej, właśnie potransformacyjnej, polskiej formie. Pozostaje pytanie, czy to już wszystko, co należało rozpoznać?

Po 1989 roku Gdańsk uzyskał dostęp do światowego potencjału. Należało jedynie użyć odpowiednich kluczy, by go otworzyć, wdrożyć odpowiednie pomysły, by go spożytkować. Ale być może nie jest na to za późno. Może w dzisiejszej ogólnej sytuacji należy wygrać inne akcenty? Trzeba o tym porozmawiać.

Zauważmy – tylu jest artystów – zamiast wariować, zamiast robić jakieś głupoty i dostawać ataków pychy – niech tworzą oryginalne domy, niech rozwijają format gdańskiej kamienicy, niech tworzą piękne okoliczności życia. Poruszmy ich ku temu.

Wiadrownia

Wszechświatowemu, Nieustającemu Konkursowi na Gdańską Kamienicę powinien towarzyszyć inny – konkurs na inwestorów chcących zrealizować zwycięskie projekty. Ale w konkursie tym powinno kłaść się akcent na to, co stający do konkursu inwestor zamierza wnieść do miasta, czy zechce rozwinąć jakąś w nim działalność – intrygujący sklep, pracownię, galerię, koncepcyjny hotel etc., jakie ma pomysły. Nie wiem, czy ta idea nie jest nazbyt wymyślona, ale ponieważ byłoby to komponowanie pewnej oryginalnej całości, tworzenie specyficznego miasta – więc taki wymóg konkursowy być może nie jest jakimś wymysłem czy ograniczeniem. Byłby to udział tych inwestorów w realizacji wielkiego przedsięwzięcia, w tworzeniu motoru napędzającego cały region, w czym rolę zasadniczą miałoby budowanie swoistego charakteru i atmosfery miejsca. W takich okolicznościach stawianie wymogu pozafinansowego, pytanie: co zamierzasz wnieść do miasta? – być może nie jest głupie. Tworzymy wyjątkowe miejsce – chcesz wziąć w tym udział? Tworzymy wyjątkowe miejsce – możemy postawić wyjątkowe wymagania.

Dobrze już wiemy jak i czym skutkuje myślenie o szybkim, jednorazowym zysku. Widzimy czym owocuje, wystarczy się rozejrzeć.

Strefą prestiżu z dziurami w ziemi, blokami i kłamieniczkami.

A są ludzie mający do tego miejsca zamiłowanie, ludzie na różne sposoby twórczy i aktywni – i to pozyskanie ich,  umożliwienie im działania i rozwijania swoich zamiłowań i pomysłów, jest pierwszym zyskiem miasta.

Dawniej były inne pola weryfikacji prestiżu. Pirat czy inny zbir zakopywał swoje łupy w sekretnych miejscach, na odludziu. Raczej nie mógł się nimi cieszyć publicznie, w dziennym świetle, w miejscach honorowych. W dzisiejszych czasach można być wybitnym alfonsem, albo sławnym i bogatym zawodowym kłamcą w telewizji – i to jest – wow! – bardzo zaszczytne, wzbudzające zazdrość i podziw. Mieszają się porządki, strefy prestiżu zamieszkują i profesorowie i bogaci rzemieślnicy i różni nowobogaccy, a w miarę trwania ewolucjonistycznej definicji wolnego rynku, będzie się nasilać dominacja jego triumfatorów. A więc dominacja, niestety, głównie tego, co agresywne, nachalne, wulgarne, oszukańcze, chciwe, tandetne, w złym znaczeniu – przemysłowe. Byle brzęczało złotem.

„Prestiż – fr. prestige 'urok’ (…) znaczenie, poważanie, wpływ, jakim ktoś (…) cieszy się w swoim otoczeniu, w jakimś środowisku; autorytet, powaga.” – Uniwersalny słownik języka polskiego.

Świat stacza się i stacza. Coraz większa i jawna głupota i bezczelność, uchodzą za mądrość i wybitność. Nie ma pola weryfikacji.

Podwale Przedmiejskie

Opisany pomysł na miasto może wydać się marzycielskim, albo mało nośnym. Przywołam zatem pewien przykład.

Wydawało się, że w Sopocie nic już się architektonicznie nie przebije. Jest molo, Hotel Grand, Opera Leśna i specyficzna stylistyka sopockich kamienic – i autorom nowych budowli pozostaje już tylko pięknie wpisywać się w to, co jest. Dbając przede wszystkim o utrzymanie poziomu. A oto postawiono „Krzywy Domek”, taką niedużą plombę w ciągu ulicy – i, rzecz zdumiewająca, w krótkim czasie stał się jednym z symboli miasta! Reprezentuje nawet Sopot w łamigłówkach, w telewizji przedstawiany jest jako jedna z atrakcji turystycznych miasta. Reporter wypytuje turystów, po co przyjechali do Sopotu. Pada odpowiedź: – „Krzywy Domek” zobaczyć!

Nie chcę powiedzieć, że to jest jakaś wielka architektura, ale jest żywa, charakterystyczna, dowcipna, bajkowa, a co chyba najważniejsze – budząca wyobraźnię, uświadamiająca, że rzeczywistość, w której żyjemy może naprawdę wyglądać inaczej, że jest to jak najbardziej w zasięgu naszych możliwości. Że nie trzeba wiele, by wyglądała inaczej – nieco wyobraźni, dbałości, szacunku do talentów, wyrwania się z prostackiego myślenia o życiu i rynku. Uświadomienia sobie jak chorą rzeczywistość wytwarza korupcja i lewe interesy, jak niszcząca życie jest wojna każdego z każdym.

Nie przywołuję przykładu „Krzywego Domku” dlatego, iżbym uważał go za szczególnie piękny, oryginalny, czy gustowny. Rozumiejąc konwencję – czegoś mu brakuje, jakiegoś rysu, który żartowi przydawałby szlachetności. Nawet można by podważać jego oryginalność. Ktoś jakże słusznie wskazał, że koresponduje z architekturą Franka Owena Gehry’ego.

Po prostu staram się na wyrazistym przykładzie pokazać, o czym mówię. Jaką perspektywę można by otworzyć dla Gdańska. A przecież nie takie rzeczy można współcześnie budować – i to naprawdę nie wymaga jakichś specjalnie wielkich nakładów.

Proszę zatem dobrze zrozumieć, nie mówię, by Gdańsk zakrzywodomczyć – zabudować krzywymi domkami, czy czymś tego rodzaju. Mówię, by pójść w kierunku budowania twórczego, indywidualnego, artystycznego. By tworzyć unikaty. Na przykładzie „Krzywego Domku” ewidentnie widzimy, jakim nieporozumieniem jest zastawianie Gdańska blokami – jakim zniszczeniem, jaką stratą! Idea zabudowy indywidualnej nie jest czczym idealizmem.

Problem nieszlachetnych materiałów.

W pewnym internetowym komentarzu przeczytałem: Gdyby deweloper chciał budować z cegieł – zbankrutowałby. Otóż to. Pan prezydent Miasta Gdańska powiedział, że miasto sprzedaje widoki. Ale skoro tak, to prowadzący miasto – ale i inwestujący w nim – powinni doceniać znaczenie widoków. Czyli tak sprzedawać widoki, aby pozyskiwać nowe, kolejne, aby strefa pięknych widoków poszerzała się – to jest myślenie biznesowe, nieprawdaż? Opylanie widoków, by je zniszczyć, to jest gospodarka rabunkowa, zjadanie kury znoszącej złote jajka – czy nie tak?

Problem szlachetności materiałów, ich kosztowności zniknąłby w budowaniu indywidualnym, gdyby tworzono miasto-dzieło, co podnosiłoby status i wartość tych pojedynczych realizacji, budujący myśleliby w kategoriach inwestowania w dzieło. Przy budowaniu indywidualnym mielibyśmy do czynienia w ogóle z innym sposobem pracy – twórczym, nie przemysłowym, czyli nie mechanicznym, powielającym. Dawniej gdańszczanie zdobili kamienice rzeźbami – dzisiaj całe kamienice mogą być rzeźbami. W tym kwestia materiału jest kluczowa, zresztą różnych możliwych materiałów. A to idzie jeszcze dalej, czemu bowiem Gdańsk nie miałby być – w ramach realizacji tego projektu – parkiem innowacji, zarówno w zakresie rozwiązań jak i też techniki budowlanej. W Uniwersytecie Technicznym w Delft projektuje się domy z całościowo zrobotyzowaną, mobilną przestrzenią, to znaczy, na przykład w miarę potrzeby zmieniającą kształt pomieszczenia, z przekształcającymi się, chowającymi i wyłaniającymi się meblami. Zauważmy, że w Gdańsku mamy tradycję innowacyjnego budowania – przykładem budynek dawnej Kasy Chorych przy ulicy Wałowej, ze specjalnie też projektowanymi meblami. Nawet za komuny – „budowany od góry” Zieleniak.

Budowle dziś wznoszone na historycznym obszarze miasta to – zamiast użycia możliwości naszych czasów – ciągłe udawanie, pozorowanie, pretensjonalne myślenie powierzchownymi stylizacjami o wrodzonej trzeciorzędności. I to jest dramat zaprzeczania zarówno nowoczesności jak i gdańskości. Gdańskości w sensie głębszym jeszcze niż tylko przeskalowania i konflikt estetyczny. Niestety, aktualnie w Gdańsku buduje się nie w przyszłość, ale w peryferia.

Kombloki

Mamy w Gdańsku problem paskudnej zabudowy z czasów PRL, bardzo ciążącej na historycznym obszarze miasta. Co można zrobić z tym problemem, jak zaradzić jej okropnej obecności?

  • Pierwsza myśl jest taka, że przyjdzie kiedyś czas, że trzeba będzie je rozebrać – staną się niebezpieczne. To nie są budowle wiecznotrwałe. Są obliczone na jakiś czas i on w końcu nastanie (nie życząc czegokolwiek złego mieszkańcom).
  • Druga myśl jest taka, że nie należy nowych budowli komponować ze względu na te bloki, orientować na nie – bo to jest utwierdzanie kształtu miasta stworzonego tymi budowlami, to jest prolongowanie śladu po nich, przedłużanie dziedzictwa sowieckiej niewoli.
  • Trzecia myśl jest taka, że może właśnie nie chować ich, nie przesłaniać, niech ten dysonans będzie widoczny. Póki stoją, niech stoją jako świadectwo i przestroga – i przed złudzeniem komunizmu i przed ideologiami w architekturze. Niech będą takim wyrazistym przekazem – a tylko należy to objaśnić w legendzie miasta. Nie myśleć jak się ich pozbyć, ale zjawisko to oprogramować i przedstawić jako lekcję: o, proszę, tak oto skutkuje w życiu komunizm, ideologiczne kształtowanie życia – antykultura.

Bo piękno miasta nie musi być budowane na ładności, bo może być piękno i szlachetne dzieło dawania nauki. Wprowadzanie turystycznego programu na wyższy poziom: turysta może się czegoś ważnego dowiedzieć, a bloki przestają być świadectwem o nas, a nawet jakby odwrotnie: bo oto my tego nie chcieliśmy, walczyliśmy z tym. To już nie jest wystawianie się na pośmiewisko, to już nie jest świadectwo nieudolności, głupoty, bezguścia – oto świadectwo czemu byliśmy poddani, totalowi – i pokonaliśmy go – a proszę jaki on był: prymitywny, niszczący, bezduszny, straszny. Wyraźnie to widać w zestawieniu z urodą dawnej architektury. Zatem nie należy się bać tego dysonansu, a póki co, póki nie stać nas na uleczenie – z robić z tego poglądową lekcję dramatycznej, betonowej nędzy komunizmu, co współcześnie jakże wielu może się przydać. Taka lekcja.

Niestety

Zabrzmi to może paradoksalnie, ale w sytuacji jaka jest w naszym mieście, istnienie „dziur wstydu” i pustkowi nie było aż tak złe – w stosunku do tego, co przyniosło inwestycyjne przyspieszenie ostatnich lat. Bowiem istniała potencjalna możliwość stworzenia w tych miejscach czegoś mądrego i pięknego. Niestety, wybierani do prowadzenia miasta ci sami ludzie, którzy nie umieli, czy nie chcieli przez tyle lat – mając tak znakomite, unikatowe możliwości – poradzić sobie z tymi „dziurami wstydu”, czując, zdaje się „powiew historii” przystąpili do działania i odcisnęli na mieście piętno swojego myślenia i gustu. Wiele przykładów omawialiśmy już w tej książce.

Wyspy / ciągi

Jak już wcześniej napisałem, żyjemy w historycznym mieście po przejściach, w którym są zachowane budowle zabytkowe, w którym są budowle odbudowane, w którym są puste miejsca po zrujnowanych obiektach, w którym są urbanistyczne i architektoniczne ingerencje totalitarnego systemu… Wobec takiej rzeczywistości stanęliśmy po roku 1989. Wobec problemu wysp, bo były takie miejsca, które w miarę przetrwały wojnę, i takie które odbudowano, ale ogólnie obszar historyczny, wewnątrz nowożytnych fortyfikacji był poszczerbiony, nie miał ciągłości, a wiele budowli wzniesionych za PRL jeszcze tę nierówność, tę nieciągłość pogłębiło, a nawet ostatecznie tę ciągłość miasta porozrywało.

Są miejskie wyspy w Gdańsku „naturalne”, nieuniknione – jak Biskupia Góra czy Góra Gradowa z jej historycznymi przyległościami, tu można tylko wzmacniać ich grawitację z centrum ożywiając je, akcentując związki niematerialne i możliwie najlepiej komunikując. Ale są wyspy, które dramatycznie wytworzono. Zerwano ciągłość zespołu Dworca Głównego z historycznym obszarem miasta choć przecież zaprojektowany był jako z tym obszarem nierozerwalna całość. Widać to ewidentnie patrząc właśnie z Góry Gradowej. Oddzielono tę wyspę dworca tranzytową trasą, już z dawna nieszczęsnym parawanem budynku hotelowego, a współcześnie niedorzeczną barykadą tzw. Krewetki.

Taką wyspą wewnątrz miasta stał się Ratusz Staromiejski i sąsiadujące z nim gotyckie budowle kościołów, ulica Garncarska, albo Osiek. A od południa zespoły Starego Przedmieścia – w tym szczególnie Plac Wałowy i Kamienna Grodza, miejsca które jakby oddaliły się od miasta. I niestety, to co się współcześnie na historycznym obszarze Gdańska buduje nie tylko sytuacji tej nie uzdrawia ale jeszcze ją utwierdza i pogłębia.

Podobnie rzecz się ma z ciągami turystycznymi. Architektura powinna być kształtowana tak, aby podtrzymywała owe ciągi, aby nie były one li tylko koniecznym przejściem. Mam tu na myśli na przykład ciągi od Głównego Miasta do „modułu”Solidarności”. Są to dwa równoległe ciągi, od, powiedzmy, wieży Jacek ulicą Rajską, i od ulicy Grobla IV – Stolarską, Łagiewniki. I na przykład w tym drugim ciągu, po wyjściu z Grobli urywa się nastrój starego miasta, nie jest podtrzymywany, choć niewiele trzeba, aby ten efekt podtrzymania uzyskać, wystarczyło dodać kilka ciekawych akcentów po drodze. Ale, zbudowano w tym ciągu ostatnio budynek hotelowy i jest on niestety jakiś nieprzystępny, bezmyślnie jakby zwrócony do przechodniów technicznym zapleczem.

A powinno być inaczej, już z perspektywy dość nieokazałej ulicy Stolarskiej turysta powinien widzieć coś, co go intryguje, podciąga w jego zmierzaniu do terenów dawnej stoczni. Niestety. I to jest myślę zaniedbanie ze strony prowadzących miasto, bo powinni postawić wymaganie, aby w tym miejscu budynek był wydarzeniem, aby podtrzymywał turystyczny ciąg, budował jego atrakcyjność. Być może w tym miejscu powinien być jakiś lokal tematyczny, wiążący moduły. Tak powinno być kształtowane miasto. Inwestor może tego nie wiedzieć, ale prowadzący miasto muszą takie rzeczy widzieć.

Z kolei w ciągu ulicy Rajskiej była ostatnia szansa podciągnięcia urody Starego Miasta tak, aby turysta wychodząc z dworcowego tunelu (i zawstydzającej niedorzeczności City Forum) nawiązywał z nią wzrokowy kontakt. Aby historyczny obszar miasta przechwytywał, przejmował, podciągał przyjezdnych. Niestety, postawiono u zbiegu Rajskiej i Heweliusza blokową budowlę. Przyjezdni – jakże często – przecież znajdując się w dzielnicy Stare Miasto, dosłownie kilkadziesiąt kroków od Ratusza Staromiejskiego – dopytują się jak dojść do starego miasta. I z drugiej strony, idąc Kowalską czy Rajską, czują się zdezorientowani i pytają gdzie jest Dworzec Główny. To są sytuacje na porządku dziennym.

Dlaczego o tym tak dość szczegółowo piszę, otóż wdrożenie koncepcji zabudowy indywidualnej pozwoliłoby nawiązywać łączność między owymi wyspami, podciągać, podtrzymywać ciągi, spajać w całość tę poszarpaną, porozrywaną zabudowę historycznego centrum.

Wyobraźmy sobie piękne – indywidualne kamienice (z przeróżnymi funkcjami) wzdłuż bulwaru Długiego Pobrzeża dociągniętego aż do Placu Wałowego. No, właśnie. A przecież to powinno być oczywiste. I inwestorów z pewnością by nie zabrakło. Co więc zadecydowało, że tak nie jest – i już być nie może?

I jeszcze jedna dziedzina, w której ożywczą i uzdrawiającą rolę odegrać może koncepcja budowania indywidualnego:

Zieleń

Jak dotąd zieleń w mieście uprawiana jest głównie na sposób przemysłowy. I jakkolwiek są miejsca gdzie to się sprawdza, na przykład długie pasy trawników wzdłuż dróg, czy inne rozległe trawniki, to jednak na historycznym obszarze miasta ten typ pielęgnacji zieleni się nie sprawdza, mało – powoduje też zniszczenia. Na przykład, gdy skwery i chodniki rozjeżdżane są ciężkim sprzętem rolniczym. Również używanie ciężkiego sprzętu do czyszczenia chodników w mieście o tak ciasnej zabudowie jest dokuczliwe  – huczą, dymią, wielkie wirujące druciane szczotki wzniecają tumany kurzu, a i tak ludzie z miotłami muszą po nich poprawiać.

Widywałem wyjeżdżanie ciężkich koszących machin – by cięły stokrotki. Pamiętam taką sytuację na skwerze imieniem księdza Jankowskiego. Była wiosna, trawa dopiero co wzeszła, miała wysokość taką, że kosiarki jej nie brały! A w trawie – stokrotki właśnie. I jeździły po tych trawnikach ciężkie rolnicze ciągniki – dymiły, huczały i wbijały stokrotki w ziemię. Traktorzyści swoją pracę starali się wykonać jak najrzetelniej… No, szał jakiś. Chwyciłem telefon, spisałem z traktora numer do firmy i dzwonię. Ale gdzie tam. Oczywiście nieaktualny.

Zapewne takie działanie wynika z jakiegoś planu – wiosenne koszenie wtedy to, a wtedy – i motogodziny trzeba wyjeździć. Traktorzysta się nie sprzeciwi. K o s i   n i c i niszczy stokrotki, ale boi się stracić pracę.

Według procedur przemysłowych uporczywie co roku powtarza się zrąbywanie zakwitających forsycji. Gdy przeciągająca się pozimowa szarość ciąży, a bywa przygnębia, forsycje są pierwszym tak dużym, radosnym akcentem wiosny. A wtedy – trach – rusza w miasto ekipa, rżnie te właśnie zakwitające witki i rzuca na kupy przy śmietnikach, gdzie leżąc więdną parę dni, aż póki nie zostaną zabrane. Ten zdumiewający proceder obserwuję od lat. Jaki jest sens sadzenia tych krzewów, jeśli nie pozwala się wybrzmieć temu, co w nich najpiękniejsze?

Trzeba oddać sprawiedliwość – bywają ciekawe założenia, na przykład któregoś roku zieleń na rondzie Carla Groddecka. Wysiano tam, w ładnym układzie, geometrycznie skomponowaną z niewielkimi krzewami, wysoką odmianę trawy o pięknych pióropuszach. Trzymała się bardzo dobrze, najwyraźniej odpowiadały jej takie półpustynne warunki. Tłuczeń, jakim wysypane jest torowisko, jawił się jej naturalnym otoczeniem, a wykreślenie jego zakresu liniami wąskich krawężników i rytmy torowiska nadawały założeniu charakter dizajnerskiego porządku. Cała technika linii tramwajowych, słupy i trakcja, również się w tej całości komponowały, ginął w takim kontekście ich zwykle tak szpecący charakter. Wyglądało to świetnie. Bywa zatem, że ktoś nad tym myśli i efekty są bardzo ciekawe. Ale to rzadkość. Najczęściej, niestety, nawet proste trawniki nie są utrzymywane jak należy. I to w bardzo ważnych miejscach miasta. Ciąży na nich owa przemysłowość.

Ale jest jeszcze inna kwestia, dużo poważniejsza. Chemiczne opryski. Pewnego dnia, było to w roku 2016, zauważyłem pracowników przedsiębiorstwa zieleni, którzy spryskiwali czymś obrzeża wewnętrznej drogi osiedlowej. Było to absurdalne, zgoła trzeba było lupy, aby między kostkami bruku wypatrzyć jakieś zielone źdźbła, ale traktowali je Roundupem. Pan, do którego usiłowałem przemówić, nie widział w tym czegokolwiek złego. Był nawet zaskoczony. Uważał, że przecież to jest środek nieszkodliwy, tak jest napisane w instrukcji. Mógłbym wprost uwierzyć w jego zdrowotność i opryskać się pod pachą.

Znów ten problem – jest zlecenie są opryski, bez wnikania w sprawy, nie bacząc, że to teren zwartej zabudowy, dookoła mieszkają ludzie, mają pootwierane okna, ale mało – tuż obok jest przedszkole i otwarte są okna kuchni, gdzie przygotowuje się dzieciom posiłek!

Ludzie wyprowadzają psy na spacer, koty.

Nie był to odosobniony przypadek, w następnym roku było tak samo.

Roundup to stosowany na całym świecie środek do zwalczania chwastów. Substancja ta od lat wzbudza wiele kontrowersji. Głośno zrobiło się o niej w 2012 roku, gdy opublikowano badania dotyczące długoterminowych skutków spożywania znajdującego się w nim – glifosatu, który uznawany jest za substancję rakotwórczą. Później Unia Europejska przeprowadziła szeroko zakrojone badania i w końcu doszło do procesu przed trybunałem w Hadze, który miał wykazać jego szkodliwość i doprowadzić do zakazu używania. – (Roundup przed sądem. Reż.  Marie Monique Robin.)

Międzynarodowa Agencja Badań nad Rakiem (IARC), wchodząca w skład Światowej Organizacji Zdrowia (WHO), ogłosiła w marcu 2015 r., że związek ten jest „prawdopodobnie rakotwórczy u ludzi”. Niektóre z krajów UE, np. Francja, Włochy, Holandia, Belgia, wprowadziły u siebie ograniczenia stosowania glifosatu.
Kalifornijski sąd skazał koncern Monsanto, producenta Roundupu, na zapłacenia 289 mln dolarów odszkodowania ogrodnikowi śmiertelnie choremu na raka wskutek – jak wykazały badania – długotrwałej ekspozycji na działanie tego herbicydu zawierającego glifosat. (Historyczny wyrok amerykańskiego sądu! Chory ogrodnik otrzyma od koncernu gigantyczne odszkodowanie. Niezależna.pl)

Na przystankach instaluje się urządzenia informujące o stanie powietrza – a obok rozpyla glifosat. No, tak to idzie.

Swoją drogą jaka jest logika inwestowania w te urządzenia informujące – niby co człowiek ma zrobić, przestać oddychać? Ma nie wychodzić z domu? – przecież już wyszedł! Te pieniądze powinno się wydawać na przykład na filtry ograniczające emisję zanieczyszczeń, w każdym razie jakoś mądrze, bo co nam po tej informacji wyświetlanej na przystankach?

cdn.

Zbigniew Sajnóg

2 thoughts on “Plan dla Gdańska – cz. 12 Kamienica i kłamienica

Dodaj opinię lub komentarz.