Słowa nie zostały rzucone na wiatr… Jak wymyśliłem, że idę na koncert, tak poszedłem. Zabrałem ze sobą rodzinę i Thomasa, i Boba, a Victor zabrał własnego, pluszowego Boba…
Od razu wtrącę, że zabranie dziecka do klubu na nocny koncert nie jest niczym nienormalnym, a dzieci o wzrośnie nie przekraczającym (w tym klubie) 140 cm, mają wstęp darmowy.

Dzień jednak rozpoczęliśmy od wycieczki do Nanshan, gdzie czekaliśmy zaledwie 2 godziny na spóźnialskiego Thomasa.

Nanshan
…A potem do Shekou, gdzie pokazany nam został kawał terenu będący niegdyś dzielnicą fabryk, a obecnie przerobiony na centra handlowe z ciuchami.

Ceny miały być niższe niż normalne, sklepowe i może były, ale szukamy lepszych okazji… dodatkowo wraz z Thomasem doszliśmy do porozumienia w kwestii takiej, że widać nam facetom ne wykształcił się jakiś obszar mózgu odpowiedzialny za pojmowanie „mody” i „stylu” chińskich kobiet. Dlatego radosnym było dla nas to, jak skutecznie moja żona omijała kolejne stoiska… Zdaje się, że nie tylko my mamy problem ze zrozumieniem niektórych zjawisk.

Zresztą nie ogranicza się to do mody, bo przejawia się również w obserwacji chińskich instalacji elektrycznych.

elektryk

Tak więc ewakuowaliśmy się do McDonaldsa, na obiecanego dziecku hamburgera, gdzie snuć zaczęliśmy plany wycieczki do Guangzhou.

Czas się zaczął nam filcować, więc wskoczyliśmy do autobusu, by dotrzeć na miejsce spotkania z Bob’em (ksywa operacyjna „no comment” – małomówny chłopak).
Szybkie przywitanko, przedstawianko, metro… i wylądowaliśmy w dzielnicy zagadek.

Dzielnia o wyglądzie bardziej europejskim niż chińskim… Stare budynki – również pofabryczne, przekształcone na wielkie „centrum artystyczno – knajpowe”, gdzie akurat na wejściu był jakiś „kiermasz staroci” sprzedawanych przez typowo europejskie facjaty.

Mnóstwo pubów, restauracyjek upstrzonych rzeźbą nowoczesną (np. wykonaną z pospawanych prętów i motocykli), jakieś akademiki i sale koncertowe.

knajpa

W jednej z nich odbywał się Oct-loft Jazz Festival, gdzie zmierzaliśmy na koncert 2 polskich kapel.

Jako pierwsza zagrała Jazzpospolita… niby fajnie, ale jako (chyba już były szarpidrut) mógłbym kąsać jadem basistę, który za bardzo nie potrafił usadzić reszty kapeli w rytmie… plątały mu się palce… i chyba bardziej się starał wyglądać niż grać… co nieco zaburzało mój odbiór całości.

Jakoś tak sztywno… i właściwie już podczas słuchania numeru nie byłem w stanie odpukać, czy zagwizdać fragmentu utworu – ja wiem – jazz to nie pop… ale kurde bez przesady – żeby mnie uczłowieczanego przez umuzykalnienie nie ruszyło z miejsca?

Niemniej po występie postanowiliśmy podejść do chłopaków, powiedzieć „cześć” i poprosiliśmy o autografy i możliwość cyknięcia fotek.
…a gdzieś tam obok wyraźnie było słuchać język polski… więc zagadałem i tak oto namierzyliśmy – jak się okazuje około 100 osobową społeczność Polaków.

Po krótkiej przerwie na browarka, powróciliśmy na salę, gdzie na scenie już się zainstalowali Pink Freud, którzy z numeru na numer coraz bardziej się rozkręcali i kołysali me uszy  sekcją rytmiczną (choć ktoś powinien szturchnąć akustyka, by podgłośnił niknącą w ścianie dźwięku stopę)… no i dęciaki… mistrzostwo trąbki :)

Niestety i tu, podobnie jak ból pleców i ramion od dźwigania „na barana” prawie 9 letniego syna, odczułem niedosyt podczas odegranego przez chłopaków mojego ulubionego kawałka, będącego coverem „Come as you are” Nirvana’y… jakoś tak bez polotu go zagrali… i właściwie przemknął niemal niezauważony.

Prawdą jest jednak, że słuchając tego koncertu wypadłem z kapci, o czym oczywiście muzyków poinformowałem, podczas późniejszej sesji zdjęciowo, autografowej. Niestety Victor miał zupełnie inne zdanie na temat muzy, bo z utęsknieniem czekając na utwór „Jazz fajny jest” zasnął ;] i przespał całkiem niezłe bisy.

Na uwagę zasługuje także znakomity kontakt kapeli z baaaaaardzo, baaaaaaaardzo żywiołowo reagującą chińską publicznością. Pełen zaskok!

No i do domu?

Nieeee… a na to „nie”,  „kontr nie” wtrącał udający zaspanego Victor. Więc do kontynuacji wieczoru trzeba było go przekonać paczką cuksów. Dzięki temu fortelowi Thomas mógł wyciągnąć nas do grill baru, którego właścicielem (całej sieci) jest brat obecnego prezydenta U.S.A. – a bynajmniej lokalna społeczność w to wierzy.
W menu to co zwykle – szaszłyczki z baraninki,  suróweczka, słodkie bułeczki i browarek.

Objedzeni i bogatsi o nowe przygody wróciliśmy do domciu i padliśmy twarzami w poduszki.

Obama

Podsumowanie dnia:
Chińskie instalacje elektryczne, chińska moda i polski jazz, jak również polski death metal, mają cechę wspólną – im bardziej przekombinowane i niezrozumiałe dla chińskiego (i nie tylko) odbiorcy, tym lepiej.

Bo na tym robi się kasę.

fooky

Dodaj opinię lub komentarz.