„Kandyd” Woltera uchodzi za jeden z najważniejszych utworów całej literatury francuskiej, nie tylko oświeceniowej. Utwór niezwykle popularny, lekturowy, częste źródło inspiracji dla innych opowieści o „najlepszym ze światów”.

Kandyt, plakat
Kandyd, plakat

Najważniejszą z nich jest chyba pokoleniowy „Szczęśliwy człowiek” Lindsaya Andersona z niezapomnianymi piosenkami Alana Price’a z roku 1973. Reżyser, nie rezygnując z humoru, powiedział na serio bardzo dużo o współczesnym mu świecie przedstawionym. Mimo upływu ponad 40 lat od premiery film jest pewniakiem na co jakiś czas aktualizowanej mojej liście TOP 10 Ever, finał niezmiennie generuje „ciary”:

Smile – O Lucky Man

„Kandyd, czyli optymizm. Dzieło przełożone z niemieckiego rękopisu doktora Ralfa z przyczynkami znalezionymi w kieszeni tegoż doktora zmarłego w Minden roku Pańskiego 1759” – tak brzmi w oryginale tytuł pierwowzoru literackiego, co już na wstępie zapowiada jazdę bez trzymanki. Wybierając się na gdańskiego „Kandyda” byłem ciekaw konceptu, wszak historia powszechnie znana. Przygody Naiwniaczka w literackim oryginale to gonitwa, w której ścigają się ze sobą do upadłego: absurd, fantastyka, wyobraźnia, żart z humorem wspomagany dopalaczem satyry, szczególnie na religie wszelakie. A nad wszystkim do bólu dydaktyczne, wszak to oświecenie, przesłanie. Ale jeśli ktoś chce, to zauważy dyskursy filozoficzne, choćby z Rousseau, krytykę społeczną i walkę rozumu z zabobonami. Broadwayowski „Kandyd” był nominowany do nagród Tony w kategorii „Musical”, w stopce są podani autorzy piosenek. Co to jest? Opera, operetka, musical? Jak to przedstawić i wystawić w roku 2018? Na świecie, który zwariował a jednak się kręci (Głowacki)? W kraju, w którym życie jest poligonem sumienia i odwagi? W mieście, w którym kapłan etosu zachowywał się haniebnie, co wielu widziało a wszyscy milczeli?

Szokująca odwaga
Sposób, w jaki opowiedzieli i przedstawili nam „Kandyda” państwo Bluszczowie (reżyserka Anna Wieczur-Bluszcz i sceniczny, wampiryczny wręcz Wolter/narrator w wykonaniu jej męża Przemysława Bluszcza) szokuje niespotykaną, jak na operowe warunki, odwagą. Debiutująca w operze realizatorka musi być zafascynowana twórczością Mela Brooksa, twórcy nieśmiertelnych „Producentów” i kreatora gagów w „Być albo nie być” (najważniejszy w tym kontekście to szybkie zwolnienie aktorów z mówienia po polsku). Reżyserka postanowiła zdemolować operę. Może nie tak skutecznie, jak niezapomniani bracia Marx:

A Night at the Opera/Marx Brothers

ale jak na nasze warunki wyjątkowo. Co robić ze śpiewakami? Ustawić ich w linii najlepiej, ale obowiązkowo nieruchomo. Jak dobrać pierwszy szereg chóru? Oczywiście różnorodnie, każdy powinien prezentować inny typ urody i pochodzenie. Dowcip? Jak najgrubszy, najlepiej seksistowski, szowinistyczny! Jak wykazać skromność? Tekstami pod tytułem: „Kto nie klaskał? To krytycy, oni nie znoszą sztuki, jak eunuchowie mężczyzn!” – tak mniej więcej leciało to arcydzieło dowcipu. Wykazać się erudycją dowciapną – proszę bardzo: „Lubię zapach prochu o poranku”. I może jakąś Maryję a la z Lourdes, figurę w ludzkim ciele ustawimy arcadiusowo-skandalizującą? Dowciapy grube, prymitywne, w najgorszym stylu.

Ale to jeszcze nic! Każdy wrażliwy widz wie, że scena Bałtyckiej nie nadaje się do prezentacji oper pełnoformatowych i widowisk zbiorowych. Dobrze to rozpoznał Marek Weiss, który kiedy mógł starał się „zagrać” z tymi ograniczeniami. Albo tworzył klaustrofobiczne namnożenie albo realizował opery kameralne („Ariadna na Naxos”!). A w „Kandydzie”? Mała scena? Tak jest, więc dawaj wszystkich na plac! Chór, balet, solistów – to nic, że większości nie widać, o to właśnie chodzi! Ruchoma scenografia śmieszy. A kostiumy? Pokażmy, że Bałtycka daje radę i mogą powstać rekwizyty i fragmenty kostiumów z materiałów z wyprzedaży w hipermarketach! Soliści – pozwólmy im mówić bez przygotowania, wypadnie gorzej niż na akademii szkolnej, będzie jeszcze śmieszniej! A śpiewy w języku „angielskim”? Przecież jesteśmy w Polsce, więc jak ma brzmieć? I na koniec ociekający lukrem finał z uprawianiem ogródka i karczowaniem lasu – wrrr!

Byłem w autentycznym szoku i dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie, że to wszystko jest celowym zabiegiem, przecież nie można świadomie zrobić czegoś tak złego, programowo pozbawionego pomysłów i wyczucia! Ale, co chyba najciekawsze, to fakt, że ten świadomy kicz, operowe disco polo, zostało entuzjastycznie przyjęte przez premierową, wyrobioną, elitarną publiczność! No, dobra, trochę pomogli wołacze*, ale reakcja była naprawdę świetna i taka wieść pójdzie w świat.

Operetta czy Operetta?
Nie wiem, co na to dyrektor Romuald Wicza–Pokojski, który podjął się misji z gatunku tych, w których specjalizuje się Ethan Hunt. W odważnej deklaracji zakomunikował, że chce stworzyć z Bałtyckiej operę na poziomie europejskim. Być może w tym szaleństwie Kandydowym jest metoda – pokazać „biedę” Bałtyckiej, by w ten sposób sprowokować dyskusję i wpłynąć na polityków. Dyskusji wokół Opery było już wiele, każdy, dobrze zorientowany w temacie, wie, że w tym miejscu, z takim budżetem, nie da się zrobić Opery. Ale chciałbym się mylić, bo lubię operę jako gatunek, ale wiem też, że opera powinna być perłą w teatralnej koronie, przed nią mamy padać na kolana i od niej poczynając budować poziom kultury artystycznej w regionie. Jak na razie dwie marszałkowskie sceny teatralne mogą (czy powinny?) spać spokojnie – przepaść między nimi a sceną przy Politechnice jest ogromna. Z drugiej strony przecież Wicza dokonał ogromnego przewyższenia w teatrze dla dzieci, dlaczego więc nie w operze, jak pytają niektórzy. Zadanie jest gigantyczne ale satysfakcja z realizacji może być jeszcze większa. Po „Kandydzie” mam jednak problemy z szybką odpowiedzią na pytanie do tej cząstki. Debiutująca w operze Anna Wieczur-Bluszcz nie jest oczywiście pierwszą ani ostatnią reżyserką/reżyserem, która/który poległ, realizując operę, ale ta porażka jest bardzo dotkliwa. Szczególnie, gdy zmierzymy ją miarą oczekiwań i zapowiedzi. Teatr muzyczny, pozornie łatwy i bezproblemowy, tak naprawdę jest bardzo trudny, jeśli nie najtrudniejszy.

Chodowiecki, a nie Leonard Bernstein at 100
Bałtycka premiera została wpisana do dwuletniego programu „Leonard Bernstein at 100”. Jednak w odróżnieniu od premiery w Operze Wrocławskiej (grudzień 2017), gdańscy wystawcy nie naznaczają swej prezentacji logo spektakularnego trybutu (blisko 1 000 wydarzeń na całym świecie!) dla autora najsłuszniejszego podziału muzyki, jeśli już w ogóle jakiś ma być (wg Bernsteina możemy mieć do czynienia z muzyką dokładną lub niedokładną). Ważniejszą postacią pod tym względem wydaje się być dla nich Daniel Chodowiecki, gdański rysownik, autor ilustracji do jednego z późniejszych wydań „Kandyda”. Nieco nadrangowany ilustrator jest jedną z postaci, na której Gdańsk chce budować swą mitologię (p. m.in. Dom Chodowieckiego & Grassa). To postać ciekawa, bardzo „europejska”, bardzo polskoniemieckogdańska, ale pomysł budowania scenografii i częściowo także narracji na bazie rysunków Chodowieckiego tak jak konceptualnie nęcący, tak ostatecznie okazał się niesatysfakcjonujący wizualnie i narracyjnie. Warto za to, wybierając się na „Kandyda”, zakupić dobrze merytorycznie przygotowany program, który wprawdzie wyjątkowo nie zawiera bio solistów, ale za to promuje miasto i Chodowieckiego.

Close your eyes and let the music play
Dopiero, gdy zamkniemy oczy, wybrzmi w pełni muzyka – to co dla wielu najważniejsze w operze. Mam pewne zastrzeżenia do jakości dźwięku, jaki dochodził z orkiestronu. Brakowało mi dynamiki, szczególnie w uwerturze i pierwszej części – więcej talerzy, więcej werwy! José Maria Florêncio niczym wytrawny trener wykorzystał przerwę na rozmowy w szatni i w drugim akcie było już zdecydowanie lepiej, choć w drużynie nie doszło do zmian personalnych. Usłyszałem dowcip muzyczny Bernsteina, zabawę z arią Królowej nocy z „Czarodziejskiego fletu” w „Glitter and be Gay”. Dotarła do mnie nowa energia, którą emanował sam Bernstein i jego muzyka, znalazłem się nawet przez chwilę po zachodniej stronie („Kandyd” powstawał równolegle z „West Side Story”). Jeśli nie chcecie przeżyć szoku, zamknijcie oczy zaraz po zajęciu miejsca na widowni…

*Wg mojej typologii odpowiedzialnych za nieuczciwe dopingowanie publiczności można wyróżnić trzy typy: klakiera, śmiechera i właśnie wołacza (krzykacza).

Kandyd w Operze Bałtyckiej – premierowe oklaski i ukłony

Kandyd. Muzyka: Leonard Bernstein, orkiestracja: L. Bernstein i Hershy Kay, adaptacja muzyczna i dodatkowa orkiestracja: John Mauceri, Libretto: Hugh Wheeler, słowa piosenek: Richard Wilbur, Stephen Sondheim, John La Touche, Lillian Hellmann, Dorothy Parker oraz L. Bersntein (przekład: Bartosz Wierzbięta). Reżyseria: Anna Wieczur-Bluszcz, Kierownictwo muzyczne: José Maria Florêncio, Scenografia i kostiumy: Ewa Gdowiok, Choreografia: Leszek Bzdyl, Reżyseria świateł: Paulina Góral, Asystent dyrygenta: Jacek Brzoznowski, Asystent scenografa i kostiumografa: Zuzanna Kubicz, Asystent reżysera świateł: Michał Stenzel.Obsada: Kandyd – Aleksander Kunach / Jacek Laszczkowski, Kunegunda – Joanna Moskowicz / Ewelina Osowska / Gabriela Gołaszewska, Pangloss / Kakambo – Marcin Piotr Płuska / Artur Janda, Maksymilian / Kapitan – Bartłomiej Misiuda / Tomasz Rak, Pakita – Maria Antkowiak, Vanderdendur / Gubernator / Rakoczy – Jacek Laszczkowski / Maciej Gwizdała, Staruszka – Joanna Cortes, Wolter – Przemysław Bluszcz. Czas trwania: ok. 180 minut z jedną przerwą. Premiera: 30 grudnia 2018.

Piotr Wyszomirski, Gazeta Świętojańska

One thought on “Szokująca odwaga. „Kandyd” w Operze Bałtyckiej

Dodaj opinię lub komentarz.