Zakłopotanie to słowo, które najlepiej oddaje stan, jaki towarzyszy ocenie 21. Festiwalu Szekspirowskiego. Zaskakujące zmiany w programie przeglądu głównego spowodowały, że tegoroczna setlista składała się ostatecznie z czterech spektakli zagranicznych, przez co festiwal był po prostu kadłubowy.
Organizatorzy, ratując konstrukcję festiwalową, uzupełnili ją wątpliwej jakości wydarzeniami towarzyszącymi. Gdyby przegląd był pełny, być może i ocena walorów artystycznych kilku prezentacji byłaby inna, bo spektakle mogłyby się przejrzeć w większej różnorodności, mogłyby korespondować, uzupełniać się. Gdyby, mogłyby…
Zakłopotanie towarzyszyło słuchaniu informacji o finansowaniu i programie festiwalu podczas konferencji prasowej. Padały różne kwoty na pytania o budżet, jakby 100 czy 200 tysięcy w tą czy w tamtą nie stanowiło. Można było się także dowiedzieć, że pieniądze w kulturze są… rozdawane. Festiwal Szekspirowski, najważniejsze statutowo zadanie Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego, na niedługo przed rozpoczęciem, stracił 1/3 (chyba) budżetu.
Nie wiadomo do końca, jaki miał być ostateczny program. W jednym miejscu można było usłyszeć lub przeczytać, że w zestawie prezentowanych spektakli miał być dany tytuł, w innym już niekoniecznie.
Zakłopotanie pojawia się podczas lektury opisów spektakli i całego festiwalu. „Wybitni twórcy światowego formatu”, „Najciekawsze europejskie spektakle” – najdelikatniej mówiąc są hasłami nie do końca adekwatnymi w tym roku.
Zakłopotanie towarzyszyło „ceremonii” otwarcia, kiedy zamiast czytelnych komunikatów i przemów, zobaczyliśmy szybkie „mijanki” na scenie w celu wręczenia lub otrzymania stosownych upominków. Konferansjer, Krzysztof Grabowski, kłopotliwie dla wielu zgromadzonych gości mówiący wyłącznie po polsku, wyręczył nawet, czując się chyba zakłopotany, szefa GTS w wypowiedzeniu „sakramentalnej” frazy o otwarciu kolejnej edycji festiwalu.
Zakłopotanie wreszcie wynika z rozziewu między odwieczną sympatią dla miejsca a jego obecnym oglądem i kondycją.
To, co najlepsze, na początek
O spektakularnym otwarciu można mówić wyłącznie w odniesieniu do spektaklu „Wyspa” Teatru Pieśń Kozła. Grzegorz Bral pokazał kompletne i komplementarne dzieło, które urzekło skupioną energią i równowagą scenicznego wyrazu. Podzielone na 12 scen/poematów widowisko uwodziło rytmem i dźwiękiem, budującymi rodzaj przypowieści o mieszkańcach wyspy opisanej przez Szekspira w „Burzy”. To wyjściowe dzieło dramatyczne stanowiło bazę wypowiedzi scenicznej odwołującej się do wartości, stanów emocji czy przyrody. Wszystko w poetyce złudnej realności czy nawet snu, w jakim przyszło odnajdywać się Prosperowi. To jego wewnętrzny świat skonstruowany na poświadomych bodźcach buduje wielogłosową opowieść o pragnieniach. Choreografia Ivana Pereza przykuwała uwagę przede wszystkim ze względu na idealną oszczędność środków, co, pozornie sprzecznie, nadawało ruchowi płynności i ulotności. Tancerze precyzyjnie budowali plastyczną tożsamość opowieści, nadając im zmienny charakter i barwę.
Dwóch dyrygentów wyraziście prowadziło aktorów wokalnie, stwarzając im możliwość pełnej ekspresji. Takie zwielakratnianie przekazu poprzez gromadzenie energii w śpiewie, ruchu i muzyce stawało się swoistym przesłaniem wpisanym w sacrum teatru. Wokalna sugestywność tworzyła dodatkowy walor przedstawienia, chociaż chyba właściwiej „Wyspę” należałoby nazwać widowiskiem. Mimo że poszczególne pieśni wykonywano w różnych dialektach, nie były one symultanicznie tłumaczone (jak mówił reżyser, światło z promptera zakłóciłoby odbiór spektaklu). Ostatecznie trzeba uznać to za atut, ponieważ w polskiej wersji językowej teksty odbiegają spektakularnie od poziomu całości. Autorce pieśni, Alicji Bral, udało się natomiast czytelnie i umiejętnie zapanować nad dramaturgią spektaklu. Kolorytem „lokalnym”, oprócz małżeństwa Bralów, była także występująca aktorka Magdalena Kumorek, rozpoznawalna przez trójmiejskich widzów dzięki głównej roli w spektaklu „Kumernis” Teatru Muzycznego w Gdyni.
Stłamszona egzotyka
Rozczarowaniem artystycznym okazał się azjatycki spektakl z Hongkongu, którego nieprzystawalność mieści się już w tytule „Tytus Andronicus 2.0”. Nie pokazano niczego odkrywczego, co miałoby znamiona głębszej eksploracji tematu. Czytany Szekspir w wersji mini okazał się także trudnym do wytrzymania popisem przeciętnych umiejętności aktorskich. Zastanawiać się można było, czy przypadkiem nie mamy do czynienia z warsztatowym podejściem do odczytania najmroczniejszego dramatu Szekspira lub nawet z amatorami. Minimalistyczne podejście interpretacyjne zaowocowało przedstawieniem ogołoconym z wieloznacznosci i miary tragedii. Masa umownych gestów wyznaczała koncepcję reżysera, Tang Shu-winga, co okazało się mało czytelne i przede wszystkim oddalało od spektrum zagadnień i mocy poszczególnych obrazów zawartych w dziele bohatera festiwalu. Zabrakło jakichkolwiek deklaracji czy jasnego przesłania, widz nie został uraczony również przebogatym światem azjatyckiej kultury.
Nietypowy, ale zaliczony
Gdyby „Hamlet” Olivera Frljicia wystartował w pełnej obsadzie festiwalowej, może łatwiej można byłoby wychwycić walory tego intelektualnego teatru. Chorwacki spektakl bez szerszego tła zwracał bardziej uwagę ostentacyjną i powszechną nonszalancją i niedbałością. O kostium i scenografię: Rosencrantz lub Gildenstern – kto jest kto akurat obojętne w tej prezentacji, ale to Vedran Živolić w roli Rosencrantza i w koszulce z nadrukiem „Żywiec zaprasza na Malta Festival” oraz „wczorajszych” dresach. Skarpetki naciągnięte na spodnie, z kieszeni wystaje telefon komórkowy – całość po ostrym melanżu. Hamlet (Krešimir Mikić, 1974) w długim, czarnym fartuchu barmańskim, jeszcze wyraźniej niż zwykle oddzielony od wszystkich pozostałych, z których wszyscy przeciwko niemu. Jest uczestnikiem-barmanem stypy na swoją cześć. Pole gry to kilkanaście metrów kwadratowych ze stołem zestawionym z trzech stolików, dokoła krzesła jakby wypożyczone z pobliskiego gimnazjum. Na stole skromna zastawa, napoczęte potrawy na talerzykach i szkielecik, który „zagra” w scenie pogrzebu Ofelii. Oprócz mebli, które spokojnie bez uszczerbku dla całości można wypożyczyć na miejscu, scenografia walizkowa. Wszystko po „taniości”, także gra i jakość ostateczna.
Nieskrępowana radość kiczu
To jeden z największych fenomenów kultury masowej. Filmy i seriale o zombie powstają w postępie geometrycznym, gatunek rozwija się po prostu niewiarygodnie. W październiku już ósmy sezon „The Walking Dead”, powstają kolejne odcinki sag, zombie opanowują coraz to bardziej zaskakujące terytoria. Walczy z nimi Abraham Lincoln, odnajdujemy ich oczywiście w SS (film produkcji norweskiej!) i na przykład w „Dumie i uprzedzeniu”. Są obecni już chyba we wszystkich epokach historycznych (Egipt!) i gatunkach (przeważają komedie i horrory oraz miksy obu, ale są i melo, dramy, fantasy i esefy). Po „World War Z” wiemy, że zombie to nie powsinogi, przed którymi zawsze można zdążyć, tylko szybkobiegacze drużynowi, więc czeka nas apokalipsa. Chyba, że Brad Pitt pomoże (pomoże oczywiście, częśc druga WWZ).
Są bardziej uniwersalni niż Ryszard Petru i bardziej żywotni niż Sławek Peszko i pozostali zaciężni kopacze gdańskiej Lechii. Nic dziwnego, że serial wszech czasów nie może się obyć bez Innych. W oczekiwaniu na Nocnego Króla i jego załogę mogliśmy potwierdzić ekspansję tematu na Ukrainę i nie dziwi nikogo, że dramatomuzycznym „Hamletem” dowodzą ożywieńcy, nieumarli, ożywione trupy – najkrócej zombie, bo gatunek się rozrósł i wchłania wszystkie pochodne.
„Hamlet, Dramma per Musica” Teatru Muzyczno-Dramatycznego w Iwano-Frankiwsku z ukraińskiego przedgórza Karpat był największym show tegorocznego festiwalu. Realizatorzy przy tworzeniu opowieści skorzystali z malaksera, do którego wrzucili kilka dramatów Szekspira, wiedźmy, mnichów i nikomu bliżej nieznaną ilość nawiązań i zapożyczeń (przyznają się m.in. do von Triera, Kusturicy i Tarkowskiego – dżizas, co za melanż). Podlali to sosem dźwiękowym wytoczonym z wielu epok i kultur muzycznych.
Ukraiński spektakl ma wiele świetnych, pojedynczych pomysłów. Choćby uzombowienie bohaterów, oryginalne instrumentarium (waltornia, perkusja, kontrabas, wiolonczela, kotły) i niektóre prezentacje słowno-muzyczne. Piętrowa scena co chwila wybucha energią, zespół zostawia sporo zdrowia na placu, wrażeń jest co niemiara. Brawo za odwagę w podejściu do zagadnienia, za szaleństwo i bezkompromisowość, ale…
Kozacka fantazja poniosła zespół z zachodniej Ukrainy na złamanie karku w kierunku awangardy sprzed kilkudziesięciu lat. Dla widza zaawansowanego w odbiorze choćby polskiego teatru artystycznego ostatnich 20 lat było to spotkanie z kiczem.
Estetyczny czy wątpliwy dyskurs o władzy?
Zgodnie z zapowiedziami o spektaklu „Miarka za miarkę” Teatru Puszkina w Moskwie w koprodukcji z Centrum Sztuki Barbican w Londynie, spodziewać można się było dzieła przełomowego, kroczącego czytelną ścieżką sprzeciwu wobec reżimu politycznego. Przystawalności współczesnego świata do ponadczasowych tekstów Szekspira nie trzeba specjalnie tłumaczyć, natomiast można scenicznie celebrować moc słów i obrazów. Udało się to Declanowi Donnellanowi przede wszystkim od strony plastycznej, w której wyróżnikiem były światło i bryły funcjonalnej dekoracji, choć co prawda światło nabrało mocy dopiero w drugiej części spektaklu, podobnie jak funcjonalność czerwonych witryn. Nie zaskoczyła gra aktorów, bo była przewidywalna i szablonowa, a nawet papierowa. Uwspółcześnienie Szekspira polegało na wpisaniu jego świata w realia uniwersalistycznej rzeczywistości państwowej bez artystycznej fantazji czy polotu. Skłonność, aby minimalizować ewentualne dysproporcje, zarówno estetyczne, jak interpretacyjne, doprowadziły do mdławego pod niemal każdym względem spektaklu. Ucieczka przed koronkową grą pozorów, jaka przypisana jest sprawowaniu władzy, sprowadziła bohaterów do roli bezbarwnych uczestników gry (choć niewątpliwym urokiem wykazał się kontrabasista, dając powód kobietom do westchnień). No i oczywiście końcowy walczyk…
Where is Jerry, czyli egzotyka jarmarczna
Najbardziej zaskakującym wydarzeniem towarzyszącym był „Makbet Lustro” formacji Kalyani Kalamandalam, czyli spotkanie z Szekspirem z – no właśnie – skąd? Geograficznie oczywiście z Indii, ale artystycznie? Wielowiekowa kultura potężnego kraju objawiła nam się w pokazie trzech performerek, którym towarzyszył muzyk. Aktorki mówiły, śpiewały i tańczyły, nawiązywały, jak można było przeczytać w opisie spektaklu, do „zaklęć i rytuałów ciemnej strony tantryzmu”. Ciemno było wiele razy, ale jasno też – dwukrotnie po włączeniu światła przez sprzątaczkę, która niecierpliwiła się mocno (sic!). Całość na poziomie ambitnego amatorstwa, ale to jeszcze nic. Po zakończeniu na scenę weszła liczna delegacja z Indii, jej szef szukająco wołał: Where is Jerry? Gdy odnalazł poszukiwanego, wręczył prezent. Wszyscy byli wzruszeni, zabrakło tylko girland kwiatów na szyję i opaski all inclusive na przegub.
Festiwal zamknął Teatr Wybrzeże znanym już i udanym „Zakochanym Szekspirem”.
Poza nurtem głównym i reszta
Przede wszystkim prestiżowa, międzynarodowa konferencja szekspirologów ESRA. Rozbudowany SzekspirOFF z trochę nieczytelnymi kryteriami doboru i ze zwycięskim oraz chwalonym „Ryszardem. Ciałem z gniewu” Piotra Mateusza Wacha (po raz drugi w nurcie SzekspirOFF na FS). Wiele drobiazgów w przestrzeni miejskiej, choćby nowa edycja muralu (zobacz zdjęcia). Zdecydowanie oryginalnym pomysłem na skalę europejską było przeniesienie centrum festiwalowego do innego miasta. Wszystko to nie przesłania jednak ogólnego wrażenia, że był to najsłabszy pod względem artystycznym festiwal od co najmniej 2009 roku.
https://youtu.be/IsSq_nNyLm0
Czas na odważną rozmowę o Gdańskim Teatrze Szekspirowskim
Jesteśmy fanami Festiwalu Szekspirowskiego, dlatego z tak wielkim smutkiem podsumowujemy tegoroczny nurt główny. Właściwie nie wiadomo, od czego zacząć. Rzecz w tym, że przyczyn kryzysu GTS, o którym pisała lokalna prasa, jest sporo i są złożone. „Czarny sarkofag”, mimo że ma bardzo złą opinię u wielu lokalsów oraz gości, jest wartością i dobrem wspólnym, dlatego trzeba o nim mówić. Minęły trzy lata od rozpoczęcia działalności i wydaje się, że jest to okres, po którym wiemy już na tyle dużo, że można zaryzykować pewne tezy. Ale o tym w najbliższym czasie słów kilka…
Katarzyna Wysocka & Piotr Wyszomirski – Gazeta Świętojańska
ciekawe, ciekawe:)
Mniej czy bardziej udany, dla mnie nie do przyjecia jest fakt wystawiania Friljica w polskich teatrach. Czy to jest dyzurny Chorwat w kulturze europejskiej? Jakos trudno w to uwierzyc. Jest tak mierny, i chocby nie wiem jak sie starac w szukaniu „ekspresji wyrazu” jakichs pozytywow, pozostaje tylko jedna refleksja: on tylko istnieje jak zaszokuje i zrani innych, a to jest mniej niz malo…
Żeby komentować teatr trzeba go poznać. Nie przez czytanie „sensacyjnych” tekstów w Fakcie, ale osobiście. Warto też znać nazwiska osób, które się „recenzuje”, a przynajmniej pisać je poprawnie. Można wtedy uniknąć śmieszności.
co masz na myśli?
Gratuluję autorom fantazji w tworzeniu potworków językowych. Wasze „zwielakratnianie” będzie mi się śniło po nocach. Jakim trzeba być barbarzyńcą by tak kaleczyć język polski?! Żadnych świętości…
Zgadzam się z autorami recenzji. Festiwal był płytki. A z Teatrem coś należy zrobić, może przerobić na dom kultury. Bez dotacji zdechnie.
czy cos oprócz literówek zauważyłaś?