No właśnie – czy Julka kuma Grudzień, a jesieniara jarzy Sierpień? Nie bardzo. Raz, że antyk, dwa, że kogo to? A w ogóle to goń się, boomer!

No, może przesadziłem. Ale tylko trochę, bo o ile „młode pokolenie” na poziomie ogólnym coś tam o Sierpniu czy Grudniu (a może nawet o Czerwcu i Marcu) słyszało, o tyle w sferze szczegółów, a zwłaszcza w kwestii interpretacji tych wydarzeń na tle najnowszej historii Polski, przeważnie się gubi. Zresztą, bez wyrzutów sumienia, bo – jak już rzekłem: raz, że antyk, dwa, że kogo to…

Przy okazji 50. rocznicy Grudnia 1970 część publicystów i historyków zastanawiała się nad kondycją patriotyczną młodzieży wyrażaną poziomem wiedzy właśnie o grudniowej tragedii. Niektórzy trwają w nadziei, że z badań mogłoby wynikać coś zupełnie innego – że te Julki, jesieniary i alternatywki jednak coś o naszej najnowszej historii wiedzą. (BTW – ja biegły nie jestem, ale może ktoś bardziej kumaty wskaże mi męskie odpowiedniki tych wyrażonek? Żeby nie wyszło, że genderowo, to ta nasza młodzież nie jest wcale taka politpoprawna, jakby niektóre i niektórzy sobie życzyli). Ja, niestety, na bazie własnych obserwacji – choć nie w trybie badawczym – przypuszczam, że badania potwierdziłyby utrwalającą się ignorancję. I nie chodzi mi nawet o samą wiedzę – co gdzie, kiedy i kto, ale o to, jak z tej wiedzy młodzi ludzie czerpią, jakie wnioski i interpretacje z niej wysnuwają.

Widok na Bramę nr 2 od strony ul. Gazowniczej, fot. APU

Niemiec twój wróg!

Jako uczeń szkoły podstawowej – a były to lata 70. minionego stulecia, czyli PRL w rozkwicie – uczestniczyłem w spotkaniach z tzw. ciekawymi ludźmi. Polegało to na tym, że na lekcje zapraszano, a to górnika, a to milicjanta, a to kombatanta II wojny światowej. Taki kombatant siadał na krzesełku ustawionym na środku klasy i opowiadał o swoich wojennych przeżyciach (nie był to nigdy żołnierz Armii Krajowej). Odpowiadał też – nie przypominam sobie, żeby to kiedykolwiek była kobieta – na pytania dzieciaków, które karmione etosem czterech pancernych ciekawe były wojennych przygód bohatera. Na koniec kombatant dostawał goździki i tyleśmy go widzieli. Za to jego wspomnienia zostawały z nami na długo i budowały nasze szczenięce wyobrażenie wojny, szwabskiego wroga i bratniego sojusznika z Armii Czerwonej. Z tym ostatnim różnie bywało, bo z kolei od rodziców, a jeszcze częściej od dziadków, o sojusznikach z Krasnoj Armii słyszeliśmy niekoniecznie dobre opinie. Co zresztą skutecznie ratowało naszą świadomość historyczną i zdolność interpretacji faktów.

Wspomniany film o przygodach dzielnych tankistów powstał na bazie lektury szkolnej, a przecież nie była to jedyna wojenna lektura, którą za PRL-u pochłanialiśmy w ramach szkolnego obowiązku. Filmów jedynie słusznych o wojnie obejrzeliśmy wtedy bez liku, a bohaterowie ówczesnej popkultury stawali się wzorami, w które chcieliśmy wcielać się podczas zabawy w wojnę. Właśnie – ta zabawa w wojnę… Nikt nie chciał być Niemcem. Niemców zohydzono nam w szkole, w domach i w telewizji absolutnie i do imentu. I wszyscy dokładnie, i bez wątpliwości wiedzieli, że Szwaby to zło wcielone, że to oni wypowiedzieli i przegrali wojnę i że to oni zasługują na pogardę. Taka była oficjalna, państwowa propaganda (dziś to się nazywa narracją).

Należałoby właściwie powiedzieć, że pogarda i nienawiść do Niemców była fundamentem, na którym wychowywano kolejne pokolenia obywateli PRL. Była spoiwem narodowym. I nawet jeśli ci, dorośli już, obywatele równą niechęcią darzyli czerwonych, Rusków, komunę i konfidentów, to jednak Niemiec był wrogiem pierwotnym, fundamentalnym i niewątpliwym. Niemiec, czyli Szwab. Niemiec, czyli faszysta. Postać historyczna, wojenna, ewentualnie taka zza żelaznej kurtyny, z RFN-u. Bo Niemiec z NRD był jednak dobrym Niemcem – naszym, swojskim, prawie nie Niemcem. Dzielił naszą siermiężną niedolę obywatela bloku wschodniego. O tych z RFN cóż można było powiedzieć dobrego? Dla własnego bezpieczeństwa – nie za wiele.

Kto im powie, jak było?

Dlaczego wspominam lektury lat dziecięcych i telewizyjne seriale? Chcę odnieść się do jednego z wątków dyskusji o stanie wiedzy historycznej współczesnej młodzieży. Chodzi mianowicie o popkulturę. Czy popkultura może być dobrym narzędziem budującym świadomość historyczną i postawy patriotyczne? Tak. Tylko pod jednym warunkiem, jeżeli będzie produktem po stokroć artystycznie lepszym i merytorycznie rzetelniejszym, niż wszyscy czterej pancerni, łuny w Bieszczadach i cała seria Żółtego Tygrysa, razem wzięte. Choć właściwie to niejedyny warunek. Kolejny jest taki, że ktoś będzie taką popkulturę czerpiącą z historii najnowszej chciał robić. Że znajdą się scenarzyści, aktorzy, muzycy. Warunek trzeci – kasa, kasa i jeszcze raz kasa. Gdyby Ameryce przydarzył się taki Sierpień lub Grudzień (albo oba grudnie), to w Hollywood nakręcono by już o tym ze 20 filmów. W Łodzi jest z tym niejaki problem.

(Może więc zamiast dętych filmów, jakaś jedna fajna gra na PlayStation? Nie o roku 2077, a o wydarzeniach z roku 1980? Nie planszówka, PlayStation!).

Przez chwilę wydawało się, że z naszą młodzieżą nie jest najgorzej. Że powstańcza płyta Lao Che zrobi swoje, tak jak swoje zrobi film „Kamienie na szaniec”. Okazało się, że to były ledwie wyjątki potwierdzające regułę, a telewizyjne seriale wojenne nie dają rady. Serialu o Grudniu czy Sierpniu jakoś nie zauważyłem, ale gdyby nawet był, też pewnie nie dałby rady. Niby dlaczego miałyby dawać radę, skoro w szkołach wiedza o najnowszej historii Polski traktowana jest per noga?

I tu dochodzimy do ważnej kwestii – skąd brać artystów gotowych podjąć temat, skoro w młodym pokoleniu ludzi znających historię i potrafiących ją skuteczne opowiedzieć jest nie za wielu?

Kolejna ważna sprawa. Otóż w czasach, kiedy spędzano nas na spotkania z kombatantami II wojny, panowała zgodność co do tego, kto był dobry, a kto był zły. Dziś? Kto był dobry, a kto był zły? Ktoś wie na pewno? Ja wiem, pan wie i pani, ale są inni, co też wiedzą, tylko po swojemu.

PRL ufundowano na zadośćuczynieniu krzywdom wojennym i dziejowej sprawiedliwości, a III RP na czym miała być budowana? W PRL-u prawda była jedna, oficjalna, ułomna, ale obowiązkowa. W wolnej Polsce obok siebie, jak pies z kotem, żyje wiele prawd. Świadectwem tego jest emblematyczny i dramatyczny spór w łonie „ludzi Solidarności”. Jak ci ludzie mają uczyć historii, jakie świadectwo mogą dawać młodym? Bezpieczniej jest dzisiaj rozmawiać o II wojnie (bez Powstania Warszawskiego, bo to temat kręty) niż o Sierpniu 80′. Niestety, w pakiecie z wolnością i transformacją zyskaliśmy zdolność do obligatoryjnego wybaczania i zapominania. Brak lustracji i osądzenia winnych śmierci ofiar Grudnia 70′, stanu wojennego, górniczych obozów pracy i w ogóle całego okresu PRL, owocuje dziś tym, że trudno mówić młodemu pokoleniu, w czyją prawdę ma wierzyć. A ważne też, czy umie się o tym mówić. Mam wrażenie, że wielu naszych decydentów nie potrafi. Jakby zapomnieli, że czasy brylowania ZBOWiD-owców na spotkaniach z uczniami klas 6-8 dawno i słusznie minęły. Jakby marzyło się im hodowanie prawdy jak za PRL-u.

Wystawa w sali BHP

Macie przecież telewizję…

Wrażliwość młodych ludzi przytępiona jest do groźnego minimum. Dokonywało się to latami, z generacji na generację, równolegle z zacierającymi się wspomnieniami świadków i Sierpnia, i Grudnia, czy w ogóle ludzi pamiętających jakkolwiek wyraźniej komunę. Dlatego wielu młodych uwierzyło w bzdury wypowiadane przez macherów i macherki postępu i rzekomej wolności. W te ich hasła krzyczące, że dzisiejsze uliczne eventy to nic innego jak wypisz wymaluj Solidarność 2.0, w te wypisywane solidarycą „Wypierdalać!”.

Uważam, że młode pokolenie dla historii i pamięci jest stracone. Nie tylko dlatego, że młodzież ma dziś dookoła siebie znacznie więcej bodźców i możliwości działania, niż miało np. moje pokolenie. Część winy za to ponosimy my sami, dorośli – nauczyciele i przede wszystkim rodzice, pamiętający siermięgę PRL-u. Odpuściliśmy, uznaliśmy, że skoro jest wolność, to korzystajmy z niej i dajmy dzieciom to, czego nam brakowało. Począwszy od Disney Channel w pakiecie do kablówki. No i dostały dzieciaki wszystko co najlepsze. Pewnie słusznie – szkoda, że bez umiaru. Po co dziś Julki mają pamiętać dawne zło, które ich nie dotyczy? Jak będzie trzeba, znajdą się chętni, którzy zorganizują im rewolucję, bunt pokoleniowy i nawet wskażą wartości, w które mają wierzyć. A że to już nie będziemy my – no cóż… YOLO!

Dariusz Olejniczak

Dodaj opinię lub komentarz.