„Proszę mi wierzyć, bardzo ciężko wyjeżdża się z Sopotu, z Sosnowca, Gliwic, Nowej Soli i przenosi się do Warszawy. Jest to bardzo dramatyczna decyzja, choć nieraz czasami konieczna” – powiedział ostatnio w jednym z wywiadów Jacek Karnowski pytany o start w ogólnopolskich wyborach. Wielka łza sama napływa do oka, gdy człowiek wyobrazi sobie poświęcenie sopockiego prezydenta, uchylającego rąbka swoich politycznych planów!

Styl, w jakim nasze miasta są prowadzone przez prezydentów, często podlega surowej krytyce lub przeciwnie, jest jednoznacznie chwalony, jako wzorcowy. O skrajności w ocenie nie jest trudno, bo – czy zdajemy sobie z tego sprawę, czy nie – bardzo często ulegamy sympatiom i antypatiom, których źródłem są partyjne, podziały i wielkie spory ideologiczne dotykające naszej codzienności.

To pewien paradoks. Wszak na zdrowy rozum równy chodnik albo czysta ulica nie mają nic wspólnego z prawicowym czy lewicowym odchyleniem polityków. Czy na przykład permanentny problem z parkowaniem w Gdańsku wynika z niepohamowanej miłości włodarz miasta do Komisji Europejskiej? A może gromady podpitych typków, zaczepiających mieszkańców na głównym deptaku Sopotu, to efekt braku kompromisu w Trybunale Konstytucyjnym? Niekoniecznie.

I chociaż podskórnie czujemy, że samorządowa robota powinna się sprowadzać do zagwarantowania przyzwoitej jakości obsługi naszych codziennych spraw, a nie polityki, to czasem zdarza nam się chwycić ideologiczny cep i lecimy się okładać z interlokutorami nie o to, czy Trójmiasto jest rządzone dobrze czy nie, ale o to – trawestując słynny cytat z „Dnia świra” – „czyja Polska jest najczyjsza”.

Inna sprawa, że właśnie do takiego stylu rozmowy zachęcają nas rzeczeni politycy. Myślenie na skróty, odrzucenie samodzielności w osądach, a przede wszystkim zaniechanie patrzenia na ręce wybrańców „w imię większej sprawy” – jaką jest popieranie jednej lub drugiej partii – to coś, co pasuje im najbardziej. Tak jak wykopywanie ideologicznych podziałów w naszych wspólnotach, co niestety jest dużym nadużyciem. Argument „polityka to moje hobby, więc będę się nią zajmował”, użyty przez cytowanego włodarza, niezbyt mnie przekonuje.

Po pierwsze, z perspektywy mieszkańca mam przecież prawo oczekiwać apolityczności mojego prezydenta. Nieważne, czy jestem skrajnym lewicowcem lub zwolennikiem prawicy, zapalonym ekologiem, miłośnikiem socjalnych rozwiązań lub wolnego rynku. Płacę podatki na wynagrodzenie prezydentów i chcę, żeby moje życie w mieście toczyło się przede wszystkim wygodnie.

Po drugie, od samorządowych liderów oczekiwałbym nieco dłuższej perspektywy refleksji niż ta wyznaczana okazją do przywalenia przeciwnikom w jakiejś audycji radiowej czy telewizyjnej. Niech uświadomią sobie prosty fakt – jesteśmy w naszych miastach na chwilę. Nikt z nas nie wie, na jak długą, ale możemy być pewni, że ona przeminie – prędzej czy później. Co zostawimy przychodzącym po nas pokoleniom? Ile zieleni, ile majątku gminy, ile zasobów intelektualnych, jakie wzorce kulturowe? Chciałbym, żeby nasi prezydenci rozważali takie kwestie – może nie codziennie, ale przynajmniej częściej niż dotychczas. Bo póki co, nie robią tego wcale.

Po trzecie, naprawdę jest mi wszystko jedno, jak nasi włodarze planują swoją karierę. Powiem więcej – życzę im, żeby rozkwitała w rytmie ich talentów, uwalniając prezydentów od strasznej codzienności zarządzania miastami i od męczących mieszkańców. Tymczasem łypią oni okiem na listy do parlamentu (warszawskiego czy brukselskiego), opowiadają, nęcą – słowem, robią politykę zamiast pracy, do której ich wynajęliśmy. Ten festiwal pomruków i obietnic czeka nas przez najbliższe kilkanaście miesięcy.

Wojciech Wężyk, Dziennik Bałtycki

One thought on “Czy prezydenci naszych miast to politycy?

  • Dukiewicz ma fobię PiS owską. Ona jest chora psychicznie. Karnowski to samo.

    Odpowiedz

Dodaj opinię lub komentarz.