S.A. McIntyre w ostatnich latach Dzikiego Zachodu miał opinię jednego z najlepszych tropicieli wilków i kojotów w regionie na zachód od Gór Skalistych. W ciągu jednego roku potrafił upolować nawet sześćset drapieżników. Dzięki temu zajęciu dorobił się niezłych pieniędzy. Jednak jego największą miłością były grzechotniki. Nigdy się z nimi nie rozstawał, a swoje gady nosił przewieszone przez szyję niczym szal. Do tego samego zmuszał nawet własne dzieci, za co zapłacił wysoką cenę. Nikt nie wiedział jak brzmi jego prawdziwe imię, ale jego pseudonim i profesję znał każdy. Szanowano go, ale i pogardzano nim jednocześnie. Wielu o nim mówiło, jednak tylko nieliczni mieli odwagę spotkać go osobiście. Nikt bowiem nie śmierdział na Dzikim Zachodzie bardziej niż „Grzechotnik Jack”…
Historia „Grzechotnika Jacka” McIntyre’a pokazuje, że aby zapisać się czymś wyjątkowym w historii Dzikiego Zachodu, nie trzeba było być najszybszym rewolwerowcem wygrywającym swój pojedynek w samo południe, ani zamaskowanym bandytą okradającym pociągi czy banki, ani nawet nieustraszonym szeryfem, który w majestacie prawa wieszał pazernych koniokradów. I choć obecnie nazwisko tego ekscentrycznego „poskramiacza węży” niewiele już mówi nawet tym, którzy pasjonują się opowieściami rodem z klasycznych westernów – gdy Jack żył, nie było w Górach Skalistych człowieka, który by o nim nie słyszał. Mało tego – nie było zbyt wielu takich, którzy nie życzyliby mu po prostu szybkiej śmierci. Zwłaszcza, gdy nie mogli już znieść jego smrodu…
WILCZE ZAGROŻENIE W NORTH PARK
North Park to stosunkowo duża i względnie płaska kotlina w amerykańskich Górach Skalistych, usytuowana w północno-środkowej części stanu Kolorado. Położoną w hrabstwie Jackson (na średniej wysokości 2680 metrów n.p.m.) kotlinę otaczają górskie łańcuchy, z których wypływa, ciągnąca się przez blisko tysiąc kilometrów, rzeka Platte Północna (ang. North Platte River) oraz kilka mniejszych rzek takich jak: Michigan River, Illinois River i Canadian River. Swoja nazwę zawdzięcza położeniu, gdyż spośród trzech kotlin w Kolorado, zwanych parkami (dwie pozostałe to Middle Park i South Park) jest wysunięta najdalej na północ. Ludzka działalność w North Park ogranicza się do hodowli bydła i wyrębu miejscowych lasów. Zajęciami tymi miejscowi trudnią się nieprzerwanie od pionierskich czasów „Dzikiego Zachodu”, a więc od pierwszej połowy XIX wieku po pierwszą dekadę wieku XX.
Ostatnie lata XIX wieku stały się bardzo trudne dla miejscowych hodowców i poganiaczy bydła. Do powszechnego ówcześnie strachu przed Indianami, doszło kolejne zagrożenie. Doszło bowiem do wzmożonej aktywności drapieżników, które nie tylko zabijały pasące się bydło, ale coraz odważniej podchodziły pod ludzkie siedliska. Zaczęto również odnotowywać pierwsze przypadki ataków na ludzi oraz konie. W celu zapewnienia bezpieczeństwa miejscowym kowbojom (pasterzom bydła, zajmującym się również hodowlą koni) 15 marca 1899 roku w miasteczku Hebron (w stanie Kolorado) utworzone zostało „North Park Stockgrowers Association”. Oficjalnym zadaniem stowarzyszenia było udzielanie pomocy i finansowego wsparcia lokalnym grupom hodowców i pasterzy z North Park. Jednak już jesienią 1899 roku znacznie większe środki finansowe przeznaczone zostały na walkę z niebezpiecznymi drapieżnikami, wśród których do najgroźniejszych zaliczono dwa gatunki – wilka szarego (łac. Canis lupus) oraz kojota preriowego (łac. Canis latrans).
Pod koniec października 1899 roku lokalni farmerzy odnotowali wzmożoną aktywność wilków szarych, które w poszukiwaniu łatwej zdobyczy grasowały w North Park. Co prawda, nikt tam osobiście wilków nie widział, jednak niepodważalnym dowodem ich aktywności były odkrywane coraz częściej martwe lub poważnie okaleczone sztuki bydła. Ślady zębów na kończynach i ogonach jednoznacznie wskazywały na wilki.
REMEDIUM Z GÓR SKALISTYCH
Sytuacja nie ulegała zmianie przez kolejne tygodnie. Przed końcem roku, na prośbę pasterzy, odbyło się nadzwyczajne zebranie „North Park Stockgrowers Association”. Jednogłośnie zdecydowano wtedy, że jest tylko jeden sposób na pozbycie się niepożądanych drapieżników. Od stycznia 1900 roku zaczęto wypłacać specjalną nagrodę pieniężną każdemu myśliwemu, który zabije wilka lub kojota. Wysokość przyznanej nagrody wynosiła 30 dolarów za jedno martwe zwierzę. James Marr, ówczesny sekretarz stowarzyszenia, wydał specjalne oświadczenie, w którym powiedział:
„W związku z niespotykaną dotąd w tym rejonie niebezpieczną aktywnością wilków i kojotów, siejących zagrożenie w North Park, nagroda pieniężna ustalona została jako podwójna stawka za zabicie zwierzęcia, w odniesieniu do podobnych nagród, oferowanych przez inne stany, hrabstwa i stowarzyszenia, które osobiście znam. Ponadto cała jej wysokość została zaoferowana przez Imperium Rosyjskie i jest to cena za wybicie całego gatunku w North Park.”
W jaki sposób w całą historię zaangażowali się Rosjanie i jaki mieli interes w tym, aby płacić za martwe drapieżniki? Do dziś pozostaje to tajemnicą. Sugerowano, że może mieć to związek z jedną z ulubionych rozrywek bogatych Rosjan, którzy chętnie przybywali do Stanów Zjednoczonych, aby brać udział w polowaniach na dzikie zwierzęta. Do całej sprawy włączyła się też lokalna gazeta „North Park Union”, która zaoferowała bezpłatną roczną prenumeratę pierwszej osobie, która w nadchodzącym, 1900 roku zabije wilka w North Park.
W połowie stycznia jeden z miejscowych farmerów, niejaki S.J. Casteel, zastrzelił pierwszego wilka i już następnego dnia odebrał obie nagrody – 30 dolarów oraz roczną prenumeratę „North Park Union”. Dziennikarze aż do wiosny nie wspomnieli w swoich artykułach o kolejnym zastrzelonym zwierzęciu, więc można przypuszczać, że do tego czasu nikomu nie udały się łowy. Zaobserwowano też zmniejszoną aktywność wilków i kojotów. Stowarzyszenie stwierdziło zgodnie, że zagrożenie ze strony dzikich zwierząt minęło bezpowrotnie. W związku z tym przegłosowano, że od 1 kwietnia 1900 roku nagroda za martwe drapieżniki przestanie być wypłacana. Spokój w North Park trwał trzy lata. Po tym czasie członkowie „North Park Stockgrowers Association” pożałowali swojej decyzji…
Pierwsza wataha wygłodniałych wilków wkroczyła do North Park na początku 1903 roku. W ciągu kolejnych kilku dni wilki zaatakowały i zabiły łącznie 48 sztuk bydła i 3 konie. Hodowcy i pasterze byli bezradni. Zwołano zebranie w trybie natychmiastowym i uzgodniono nową nagrodę za zabicie wilków. Była ona teraz znacznie wyższa i wynosiła 75 dolarów za sztukę. Pieniądze jednak nie rozwiązały problemu. Zwierzęta były wyjątkowo sprytne i z łatwością uciekały z zastawionych na nich pułapek. Wtedy ktoś wpadł na pomysł, aby ściągnąć do North Park człowieka, którego legenda oplatała wówczas niemal całe Góry Skaliste. Nie każdy znał jego nazwisko, jednak wszyscy wiedzieli jakim posługuje się przydomkiem, Tym człowiekiem był „Grzechotnik Jack”…
OBSESJA „WOLFERA”
Niewiele wiadomo o tym człowieku. Jego dzieciństwo i młodość całkowicie zagubiły się w mroku historii. Na temat jego dorosłego życia można powiedzieć niewiele więcej. Fragmenty prawdziwych zdarzeń tak mocno zmieszały się z mitami i legendami na jego temat, że dziś bardzo trudno jest ustalić, które z nich są autentyczne. Jednak z cząstek pionierskich wspomnień, starych archiwalnych dokumentów i preriowych opowieści można pokusić się o próbę opowiedzenia historii „Grzechotnika Jacka”. A człowiekiem był niezwykłym. W każdym znaczeniu tego słowa…
Naprawdę nazywał się S.A. McIntyre. Jego przodkowie pochodzili prawdopodobnie ze Szkocji, skąd na początku XIX wieku wyemigrowali do Ameryki, szukając lepszego życia. Nie wiadomo gdzie i kiedy się urodził. Mówiono o nim, że pochodził Nowego Jorku. Był człowiekiem dobrze wykształconym i posiadającym wiedzę na każdy temat, który go interesował. Zarabiał na życie jako klaun i poskramiacz węży w jednym z nowojorskich cyrków, z którym jeździł po całym wschodnim wybrzeżu. Już wtedy mówiono o nim z podziwem – był bowiem jedynym żyjącym człowiekiem, który brał do ręki grzechotniki posiadające zęby jadowe. Dzięki temu zyskał swój legendarny przydomek. Było to bardzo ryzykowna czynność, dlatego wszyscy poskramiacze wężów przed chwyceniem ich gołymi rękami, dla własnego bezpieczeństwa, pozbawiali gady ostrych zębów. „Grzechotnik Jack” („Rattlesnake Jack”) nawet nie dopuszczał do siebie takiej myśli. Kochał węże i nigdy nie wyrządziłby im krzywdy. Poza tym mężczyzna był święcie przekonany, że grzechotniki odwzajemniają jego miłość i nigdy go nie ugryzą.
Gdy pod koniec lat 80. XIX wieku praca w cyrku przestała go satysfakcjonować postanowił opuścić miasteczko Copake (w stanie Nowy Jork) i wyemigrować na zachód. Wkrótce znalazł się tam wśród ogarniętych „gorączką złota” pionierów. Nie w głowie mu była jednak pogoń za drogocennym kruszcem. Wolał tropić wilki i kojoty w Wyoming i Kolorado. Wkrótce stał się najlepszym „wolferem” (myśliwym polującym na wilki) w Górach Skalistych. Tak przynajmniej sam o sobie mówił. I było w tych przechwałkach sporo racji…
W roku 1895 McIntyre przeniósł się do północnej Nebraski. Nie zapomniał nigdy o swojej obsesji na punkcie grzechotników. Wszędzie, gdzie się pojawiał zawsze towarzyszyły mu węże, przewieszone przez jego szyje niczym szal. Widok ten wzbudzał zarówno podziw, jak i konsternacje wszędzie tam, gdzie się pojawił. „Grzechotnika Jacka” nie zmienił nawet ani ślub (imię jego żony nie zachowało się do naszych czasów), ani narodziny dzieci – syna Alberta i córki Marthy. Po śmierci żony, która prawdopodobnie zmarła na gruźlicę (choć pojawiły się również plotki, że została śmiertelnie ugryziona przez jednego z domowych grzechotników) poskramiacz węży pozostał sam z dziećmi. Starał wychować je najlepiej jak potrafił – a umiał to zrobić tylko w jeden sposób.
Odtąd wszyscy troje wszędzie, gdzie się pojawiali, wzbudzali w przypadkowych widzach skrajne uczucia. Dzieci bowiem, tak jak ich wyjątkowy ojciec, obwieszone były grzechotnikami. O ile starszy Albert miłość do gadów odziedziczył po ojcu, z czego Jack był bardzo dumny, to młodsza Martha nienawidziła węży. McIntyre był jednak bardzo surowym i wymagającym ojcem, więc wszelkie formy sprzeciwu u jego córki nie mogły mieć miejsca.
LUDZIE GROŹNIEJSI NIŻ GRZECHOTNIKI
Osobliwe spacery z grzechotnikami szybko przykuły uwagę pracowników „pomocy społecznej”, zainteresowanych sposobami wychowawczymi stosowanymi przez Jacka. Po kilku sąsiedzkich donosach zapukali do drzwi McIntyre’ów z zamiarem odebrania mężczyźnie dzieci i umieszczenia ich w odpowiednim ośrodku wychowawczym. Jack oczywiście nie chciał słyszeć o takim rozwiązaniu. Nie przywykł do gróźb kierowanych pod jego adresem. Urzędników przywitał najpierw rzuconymi im pod nogi grzechotnikami, potem naładowaną strzelbą. Nie wiadomo, co przyniosło większy efekt, ale urzędnicy uciekli i już nigdy więcej nie zapukali do jego drzwi. Z Jackiem spotkali się dopiero w sądzie, gdzie dano McIntyre’owi wybór – albo zmieni metody wychowawcze, albo zostanie pozbawiony opieki nad własnym dziećmi. Jako główny powód obaw podano zmuszanie dzieci do obcowania z niebezpiecznymi i jadowitymi grzechotnikami. Pojawiło się również oskarżenie o zmuszanie własnych dzieci do włóczęgostwa.
Nastoletni Albert stanął w obronie ojca, młodsza od brata Martha miała mniej entuzjazmu. „Grzechotnik Jack” próbował bronić przed sądem swoich racji. Posunął się nawet do stwierdzenia, że większe niebezpieczeństwo we współczesnym świecie jego dzieciom grozi ze strony innych ludźmi, niż nawet najbardziej jadowitych węży. Sędzia był innego zdania. Jego wyrok odebrał Jackowi córkę, która już nigdy nie wróciła do ojca. Nie chciała się z nim spotkać nawet, gdy kilka lat później miała taką możliwość. Władze stanu Kolorado dały jednak szansę „wolferowi” na zatrzymanie przy sobie syna. Warunkiem było złożenie przysięgi, że od tej pory nie będzie pozwalał Albertowi zbliżyć się do węży. Jack oczywiście obiecał. Szybko okazało się jednak, że nie miał najmniejszego zamiaru owej przysięgi dochować. W dalszym ciągu spacerował z synem obwieszonym grzechotnikami. Jednakże dla ostrożności Albert nosił grzechotniki schowane pod koszulą…
„Grzechotnik Jack” został z Albertem, który zanim osiągnął pełnoletność był już utalentowanym łowcą dzikich zwierząt. Razem przenieśli się do Buffalo. Tam Albert nauczył się od ojca „zaklinania” grzechotników i był w tym tak dobry, że wkrótce przylgnął do niego przydomek „Mała Grzechotka” („Little Rattle”). Albert, zafascynowany legendą swojego ojca, był dumny z nowego imienia. Do końca swoich dni przedstawiał się jako „Albert Mała Grzechotka, syn Grzechotnika Jacka”.
S.A. McIntyre – wbrew temu, co myślał – nie był odporny na jad węży. Grzechotniki najwidoczniej nie odwzajemniały miłości Jacka. Pierwsze poważne ostrzeżenie „poskramiacz węży” otrzymał w lipcu 1896 roku, kiedy został ugryziony. Jego stan był bardzo ciężki, o czym 26 lipca donosiła republikańska gazeta „Omaha Daily Bee”. Już wtedy Jack, z powodu swojego trudnego charakteru, nie należał do ulubieńców miejscowych dziennikarzy. W artykule nazwano go „odrażającą kreaturą”. Inna gazeta poszła o krok dalej, nazywając Jacka „brudnym, wstrętnym, opiumowym diabłem”. „Grzechotnik Jack” przeżył ugryzienie, choć walka o życie kosztowała go wiele bólu i cierpienia. Epizod ten nie zmienił jego podejścia do węży nawet w najmniejszym stopniu. Wprost przeciwnie – McIntyre zaczął wierzyć, że jad grzechotników nie jest w stanie go zabić…
Współpraca ojca i syna układała im się znakomicie i wkrótce zarobili sporą sumę pieniędzy. W samym tylko roku 1898, w Tisdale (hrabstwo Johnson, Wyoming) schwytali 98 wilków i ponad pół tysiąca kojotów, za które otrzymali łącznie kwotę 1600 dolarów. Nikt w Górach Skalistych nie mógł nawet zbliżyć się do osiągnięcia McIntyre’ów. Sława i dobre wyniki sprawiły, że na brak propozycji zarobku mężczyźni nie mogli narzekać. W roku 1901 pracowali nad rzeką Laramie dla stowarzyszenia „Upper Big Laramie Live Stock Protective Association”, które płaciło im 20 dolarów za każdego zabitego wilka. Rok później ich zarobki wzrosły do kwoty 96 dolarów za dorosłego samca i 23 dolarów za młodego osobnika.
Wiosną 1903 roku duet McIntyre’ów polował na kojoty gdzieś w południowej części Wyoming, gdy stanął przed nimi konny goniec z pilną wiadomością od stowarzyszenia „North Park Stockgrowers Association”. W liście sekretarz James Marr prosił, wręcz błagał Jacka o natychmiastowe przybycie do Walden w stanie Kolorado, największej mieściny w North Park. Kotlinę od kilku lat terroryzowały wilki, które dawały się we znaki wszystkim miejscowym poganiaczom bydła i hodowcom koni. Dla mieszkańców North Park „Grzechotnik Jack” zdawał się być ostatnią deską ratunku. „Wolfer” zgodził się przybyć do Walden, jednakże zastrzegł, że zrobi to wyłącznie w terminie, który sam uzna za najbardziej odpowiedni. Proszącym o pomoc kowbojom nie pozostało nic innego, jak cierpliwie czekać. A Jack kazał im czekał długo…
BRUDNY JACK I WYMYDLENI GŁUPCY
McIntyre nigdy się nie spieszył. Także tym razem nie miał zamiaru się zmieniać. Do Walden przybył dopiero w styczniu 1904 roku. Pojawił się na ranczu Stephena Payne’a wraz z towarzyszącym mu synem Albertem „Małą Grzechotką”. Mężczyźnie zabrali ze sobą wóz wypełniony potrzebnym sprzętem, trzy małe kundelki oraz dwa grzechotniki, które Jack osobiście niósł w szklanym pojemniku.
„Grzechotnik Jack” od momentu pojawienia się w Walden zaczął wzbudzać ogromne kontrowersje swoim wyglądem. Stephen Payne opisał go w sposób bardzo bezpośredni:
Starszy Grzechotnik był ciężkim chłopem w średnim wieku. Twarz miał mizerną a jego przekrwione oczy spojrzenie miały dzikiego zwierzęcia. Koloru jego wąsów, grubych i w nieładzie, nie sposób było nazwać znanym kolorem. Ani były szare, ani brązowe, ani białe. Warstwy brudu na skórze nadawały jego twarzy dziwny kolor i prawdopodobnie wpływały też na kolor jego brody i wąsów.
Inni mieszkańcy, którzy zetknęli się z „wolferem” opisywali go w podobny sposób:
Brudny, wyglądający na złego, ubrany w skóry mężczyzna, który przez cały rok, w ciepłe i zimne dni, nosił futrzaną czapkę, ozdobioną piórkiem.
Jednak to nie ekscentryczny i dość zaniedbany wygląd przybysza był jego największym problemem. Znacznie bardziej zauważalny, a w zasadzie wyczuwalny dla wszystkich, był ogromny smród, który ciągnął się za Jackiem. Początkowo myślano, że McIntyre przywiózł na swoim wozie znaczną ilość szczątków martwych, rozkładających się zwierząt. Nic bardziej mylnego. Przy pierwszym kontakcie z mężczyzną okazało się, że to wezwany na pomoc łowca tak śmierdział. Kowboje z North Park zgodnie stwierdzili, że „każdy człowiek z normalnym węchem potrafił wyczuć Jacka z odległości pół mili”.
Wszelkimi sposobami próbowano poradzić sobie z przykrym zapachem, który uniemożliwiał bezpośredni kontakt z Jackiem. Aby omówić szczegóły jego przybycia i sposoby zapłaty za wykonana usługę, rozmowy trzeba było przeprowadzać za zewnątrz, z dala od zamkniętych pomieszczeń. Dochodziło również do sytuacji, że miejscowi ustawiali się przy Jacku tak, aby wiejący wiatr odganiał smród w przeciwną stronę od rozmówców. Nie zawsze przynosiło to zamierzony skutek.
Powodem odrzucającego smrodu Jacka było jego negatywne nastawienie do mydła i higieny osobistej. Bez ogródek mówił o tym, że przez całe swoje dorosłe życie w ogóle się nie mył, nie licząc przypadków, kiedy kąpał się w rzece. Myśliwy uważał, że zapach mydła zdradzałby jego obecność dzikim zwierzętom i znacznie utrudniałby mu w polowania na wilki i kojoty. Robił więc wszystko, aby wyeliminować u siebie nawet najmniejszy ślad ludzkiego zapachu. Powtarzał, że wilki zawsze szybciej wyczuwają zapach mydła niż jakikolwiek inny zapach i przez to zręcznie unikają zastawionych na nie pułapek. Stephen Payne wiele razy słyszał od Jacka jego ulubione powiedzenie:
Wymydleni głupcy nigdy nic nie upolują.
Nie była to jednak cała prawda o przyczynie nieludzkiego smrodu Jacka. Ta została wyjawiona przez Alberta znacznie później, dopiero po śmierci „Grzechotnika Jacka”…
Ciągnący się za „wolferem” odór zaważył również na jego pierwszym spotkaniu z Stephenem Paynem, na farmie którego McIntyre’owie mieli się zatrzymać. Mężczyźni dotarli na miejsce w porze obiadu. Jack bardzo pochlebnie wyraził się o przyjemnych zapachach dochodzących do niego z kuchni. Ze względu na nieprzyjemny zapach przybysza, McIntyre’owie nie zostali zaproszeni na obiad. Zamiast tego Payne zasugerował, aby myśliwi rozbili swój obóz na pobliskim opuszczonym ranczu, odległym o kilka mil. „Grzechotnik Jack” usilnie nalegał jednak na poczęstunek, lecz kiedy dowiedział się, że żona Payne’a serwuje wyłącznie wołowinę – przestał naciskać. Jack nie jadał wołowiny. Właściwie nie jadał niczego poza smażonymi grzechotnikami i skunksami oraz duszonymi piżmakami.
Albert McIntyre wyglądem znacznie różnił się od swojego ekscentrycznego ojca, czym od razu zyskał sympatię mieszkańców North Park. Mył się i nie śmierdział jak ojciec. Nie był też tak chamski i arogancki jak on. Jack nazywał to wielką wadą swojego syna i na każdym kroku powtarzał, że wszystkie swoje złe cechy Albert odziedziczył po matce, dobrych nie posiadał a miłość do grzechotników przejął po nim…
JACKA SPOSOBY NA TŁOK
Jack i Albert, pełni zapału, szybko zabrali się do pracy. Po kilku dniach zjawili się w siedzibie lokalnych władz Walden z kilkoma pierwszymi upolowanymi wilkami. Odebrali nagrodę, po czym postanowili wydać kilka dolarów w miejscowym saloonie. O ile lubiany przez wszystkich Albert nie miał problemów z zawieraniem znajomości, o tyle „śmierdzący McIntyre” wzbudzał wśród stałych bywalców saloonu nieskrywaną odrazę. Jack nic sobie jednak z tego nie robił. Chciał tylko wypić i pograć w bilard – grę, którą bardzo lubił. Pierwsze ich wizyty w gospodach wyglądały podobnie – po przybyciu McIntyre’ów, wskutek pojawienia się przykrego zapachu pozostali goście szybko wychodzili. Przybysze mieli wtedy cały lokal tylko dla siebie, co nie podobało się właścicielom przybytków. W kilku takich miejscach Jack otrzymał nawet kategoryczny zakaz wstępu.
Po pewnym czasie chęć napicia się whisky w miejscowym szynku okazywała się silniejsza niż wstręt do smrodu, toteż mężczyźni z Walden z biegiem tygodni przyzwyczaili się do obecności ekscentrycznego „wolfera”. Ku uciesze barmanów saloon znów zaczął się zapełniać. Taki stan rzeczy nie cieszył jednak Jacka, który szybko znalazł nowy sposób na odrobinę spokoju i wolnego miejsca. Wchodził do saloonu z dwoma grzechotnikami przerzuconymi przez jego szyję niczym szal, po czym rzucał oba gady na podłogę, wprost pod nogi znajdujących się tam ludzi. Wystraszeni mężczyźni w panice wybiegali z lokalu i nie wracali, dopóki przebywał tam „Grzechotnik Jack”. McIntyre’owie mieli wtedy zarówno spokój, jak i dostęp do swojej ulubionej rozrywki.
Dziki Zachód rządził się jednak swoimi prawami i chyba tylko dzięki osobliwej legendzie, jaka szła za Jackiem przez całe Góry Skaliste i respektowi, którym mimo wszystko był darzony w North Park, irytujący wszystkich mężczyzna uniknął tragicznego końca. W świecie wyjętych spod prawa rewolwerowców wiele osób zostało zastrzelonych z bardziej błahych powodów…
JAKI „GRZECHOTNIK”, TAKA „GRZECHOTKA”
W ciągu kilka następnych miesięcy Jack i Albert McIntyre’owie „oczyścili North Park z tuzinów wilków i kojotów. Choć populacja drapieżników drastycznie spadła nie wszyscy byli zadowoleni z pracy, jaką wykonał „Grzechotnik Jack”. Redaktor naczelny gazety „North Park News” usiłował wstrzymać wypłatę nagrody. Twierdził, że „wolfer” nie wywiązał się należycie ze swojego zadania. Domagał się od McIntyre’ów rozprawienia się z dzikimi osłami, które także dawały się we znaki miejscowym farmerom. Zwierzęta podchodząc pod ludzkie siedliska niszczyły wszystko, co tylko były w stanie pogryźć – od butów i suszącej się odzieży po sprzęt domowy, taki jak miotły, koce a nawet części końskich uprzęży.
S.A. McIntyre nie chciał zgodzić się na udział w polowaniu na te zwierzęta. Uważał je za niegroźne dla ludzi i sam często korzystał z ich pomocy. Upierał się, że ustalenia między nim a stowarzyszeniem obejmowały polowanie wyłącznie na drapieżniki, do których nie zaliczał dziko żyjących osłów. Po interwencji w siedzibie „North Park Stockgrowers Association” nagroda została Jackowi i Albertowi wypłacona zgodnie z umową.
Mężczyźni wbrew swoim wcześniejszym planom, wyjechali z Kolorado po odebraniu nagrody. Przenieśli się z Walden do miasteczka Sheridan w Wyoming, gdzie przez sześć kolejnych lat kontynuowali polowania – tym razem pobierając stałą pensję, którą wypłacał im amerykański rząd. Albert McIntyre, wciąż nazywany „Małą Grzechotką”, wkrótce dorównał ojcu w umiejętnościach. W Sheridan mówiono nawet, że w tropieniu wilków „przerósł” własnego ojca. Legenda „Grzechotnika Jacka” wciąż była jednak żywa w okolicznych hrabstwach. Lokalne gazety pisały, że:
Nie było w Wyoming żadnego mężczyzny i żadnego dziecka, który nie słyszałby o Jacku zwanym Grzechotnikiem. I nie było nikogo, kto nie znałby jego zapachu.
Pod koniec 1910 roku „wolferzy” wrócili do Walden w Kolorado. Staremu McIntyre’owi nie przeszła też jego miłość do grzechotników. Wciąż pokazywał się z nimi w miejscach publicznych. Swoje gady nosił raz w szklanym pojemniku, raz przewieszone na szyi – tak, jak lubił najbardziej. I wciąż wierzył, że jest odporny na ich jad. Wkrótce wiara ta okazała się dla niego zgubna…
ŚMIERĆ PO SWOJEMU
W środę, 8 marca 1911 roku, wydawana w Laramie (Wyoming) lokalna gazeta „The Daily Boomerang” doniosła swoim czytelnikom o śmierci „Grzechotnika Jacka”, który cztery dni wcześniej – w sobotę rano, 4 marca, popełnił samobójstwo w miasteczku Walden. Powodem takiej decyzji była świadomość zbliżającej się nieuchronnie śmierci w męczarniach. Śmierci, której Jack się nie spodziewał – zadanej przez jadowitego grzechotnika…
Kilka dni wcześniej „Grzechotnik Jack” trzeci raz w swoim życiu został ugryziony przez swojego gada. Przez kolejne dni czuł się coraz gorzej. Pocił się, wymiotował, krwawił z nosa, miał coraz większe problemy z oddychaniem. W sobotni poranek, około godziny 8, odwiedził go Albert, który zastał ojca zwijającego się z bólu w swoim łóżku. Na prośbę Jacka zaparzył mu imbiru. Wciąż namawiał upartego „wolfera” na wizytę u miejscowego doktora, na co do tej pory Jack się nie zgadzał. Tym razem dał się Albertowi namówić. Jednak, gdy tylko jego syn wszedł się do stajni, by osiodłać konia i przygotować go do drogi – usłyszał pojedynczy strzał, dochodzący z sypialni ojca. Gdy przybiegł na miejsce, znalazł „Grzechotnika Jacka” martwego na swoim łóżku. Jego głowa była oderwana od ciała powyżej dolnej szczęki a krew spływała po ścianach niewielkiej sypialni. Jego dłonie wciąż kurczowo trzymały dymiącą jeszcze strzelbę…
W taki sposób swój żywot zakończył „Grzechotnik Jack” – żywa legenda Gór Skalistych oraz pogranicza stanów Wyoming i Kolorado. Ekscentryczny poskramiacz węży i najlepszy „wolfer” swoich czasów. I choć wrogów miał więcej niż przyjaciół, jego nagła śmierć nikogo nie pozostawiła obojętnym. Lokalne gazety zamieściły w większości pozytywne wzmianki i nekrologi. Były również takie, które na „Grzechotniku Jacku” nie pozostawiły suchej nitki. Jedną z takich gazet była „The Sheridan Press”, która w swoim dodatku „The Sheridan Post” napisała:
Dekadę przed rokiem 1900 „Grzechotnik Jack” przybył do Sheridan, by uczynić to miasto swoją kwatera główną. Mimo, że tropił i polował w sąsiednim stanie. Osoba jego znana była praktycznie każdemu w hrabstwach Sheridan i Johnson, i nie ma dzisiaj nikogo, kto żałowałby, że człowiek ten umarł. Kiedy jego dawni znajomi dowiedzieli się o niespodziewanym samobójstwie, wszyscy zgodnie twierdzili to samo – szkoda, że to nie stało się wcześniej. To doprawdy jedyna godna pochwały rzecz, której dokonał w swoim życiu stary Jack.
Wraz z S.A. McIntyre’em, znanym bardziej jako „Grzechotnik Jack”, umierał także Dziki Zachód, który znamy dziś z klasycznych westernów. Kończył się świat bezwzględnym rewolwerowców i bandytów wyjętych spod prawa. Kończył się świat wrogich sobie „bladych” i „czerwonych” twarzy. Świat dyliżansów i napadów na banki. Dużymi krokami nadchodziła nowa era. XX wiek niósł ze sobą nie tylko rozwój techniki i przemysłu, ale także okres krwawych i wyniszczających wojen po drugiej stronie Atlantyku, w które zaangażowały się Stany Zjednoczone. Do tych nowych czasów „Grzechotnik Jack” nie pasował bardziej niż ktokolwiek inny. I z całą pewnością nie chciałby być tego świata częścią…
POSTSCRIPTUM…
Kilka lat po śmierci „Grzechotnika Jacka” jego syn Albert zdradził prawdziwy powód odrażającego smrodu, który towarzyszył jego ojcowi wszędzie tam, gdzie mężczyzna się pojawiał. I choć niechęć starego McIntyre’a do używania mydła była faktem i również przyczyniła się do powstania charakterystycznego zapachu, główną jego przyczyną okazała się być sekretna mikstura, którą „wolfer” stosował, aby skutecznie zwabiać wilki i kojoty. Jej podstawowym składnikiem było zgniłe mięso. Jack zawsze przyrządzał swój wywar w taki sam sposób – pół funta surowej wołowiny lub dziczyzny zostawiał w ciepłym miejscu przez okres sześciu tygodni.
Gdy smród mikstury był już odpowiedni, dodawał kwartę ambry (wydzieliny z przewodu pokarmowego kaszalota) oraz sproszkowaną asafetydę – gumożywicę otrzymywaną z korzeni i kłączy rośliny o nazwie zapaliczka cuchnąca (łac. Ferula assa-foetida), zwanej w Polsce „czarcim łajnem” lub „smrodzieńcem”. W razie potrzeby, aby moc smrodu była jeszcze większa, czasem dodawał do swojego „eliksiru” wydzielinę skunksa. Gotowa miksturę przechowywał w szklanej butelce, którą chował w pojemniku na grzechotniki, który zawsze zabierał ze sobą. Był pewny, że nikt nie odważy się jej wykraść. Już niewielka ilość tej „śmierdzącej mieszanki” pozostawiona w pułapce skutecznie zwabiała drapieżniki. To, co okazało się skutecznym sposobem na zwabianie zwierząt, działało zupełnie odwrotnie na ludzi. Zapach jego mikstury był tak intensywny, że przesiąkało nim wszystko z czym Jack miał kontakt – skóra, odzież, rzeczy osobiste. Jackowi to jednak w ogóle nie przeszkadzało. Dziwił się nawet, że przeszkadza to innym.
Wielu traperów próbowało później przyrządzić ową miksturę, według opisu Alberta. Z marnym lub (co najwyżej) średnim skutkiem. Okazało się, że pełnego sukcesu potrzebowali jeszcze jednego, tajemniczego składniku, którego nie znał nawet Albert McIntyre. Ten sekret „Grzechotnik Jack” zabrał ze sobą do grobu…
W roku 1915, cztery lata po śmierci Jacka, wilki powróciły do North Park. Na prośbę amerykańskiego rządu Albert McIntyre podjął się próby ponownego zmniejszenia ich populacji, co udało mu się nie gorzej niż jego legendarnemu ojcu. Ostatni wilk szary, którego Albert zastrzelił w North Park nosił przydomek „Dwa Palce” („Two Toes”)…
Legenda o „śmierdzącym poskramiaczu grzechotników” tak naprawdę nie wyszła nigdy poza Góry Skaliste. Opowieść o „wolferze”, który bardziej ufał swoim jadowitym gadom niż innym ludziom, przez wiele dziesięcioleci coraz bardziej pogrążała się w mroku historii. Dziś, prawie zapomniana, stała się miejską gawędą chętnie opowiadaną przez tubylców amerykańskim turystom na pograniczu stanów Wyoming i Kolorado. Co w tej historii jest prawdą, a co jedynie zlepkiem mitów i plotek? Trudno to ustalić ponad wszelką wątpliwość. Na próżno bowiem szukać „Grzechotnika Jacka” w książkach o Dzikiem Zachodzie. S.A McIntyre nie był przecież ani szeryfem, ani rewolwerowcem, ani wyjętym spod prawa bandytą. On tylko poskramiał węże i tropił wilki. I śmierdział…
Łukasz Włodarski
Oryginalny tekst znajduje się na blogu „W mroku historii”.
Autor prowadzi stronę na FB: „W mroku historii”.
Zdjęcia ze strony autora.