A co by było, gdyby na przykład takie nasze „Mazowsze”, występując na monachijskim Oktoberfest zaśpiewało: „Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz, ni dzieci nam germanił”?
Dobrze ponad rok temu, na łamach Dziennika Bałtyckiego napisałem felieton o tym, że symbole mają olbrzymie znaczenie. I że tych polskich jest w Trójmieście za mało. Zwłaszcza w porównaniu z kultywowaniem przez władze samorządowe tradycji Wolnego Miasta Gdańska. Zapraszam zainteresowanych tutaj.
Temat wrócił jak bumerang wraz z aferą wokół jednej z ulubionych piosenek Wehrmachtu, odśpiewanej kilka dni temu przez niemiecką grupę folklorystyczną podczas Jarmarku św. Dominika w Gdańsku.
To bez znaczenia, czy ubrani w zielone stroje ludowe potomkowie naszych oprawców nucili ją sobie intencjonalnie. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że gdyby ich performance był celowy, to mniej bym się tym zdumiał, niż gdyby był przypadkowy. Ci Niemcy, po prostu, czują się w Gdańsku, jak u siebie. Podjedli wursta, może nawet przyswoili jakiegoś weizena. Bawią się i tyle – już słyszę narrację, która ma za zadanie jednym ruchem wytłumaczyć całą sytuację i zrobić z jej krytyków, oszołomów. Takich, co to przesadzają. Bo przecież nic się nie stało, mamy jedną Europę, o radości iskro bogów i w ogóle co to za temat, jak nam demokracja ginie któryś tam raz w tym tygodniu?
Przeczytaj
Byłbym skłonny uznać to tłumaczenie, gdyby nie jeden fakt. Od upadku komuny Gdańsk i Sopot są – w wymiarze symbolicznym – w biało-czerwonej defensywie. Owszem, jako że mamy kampanię wyborczą, to pani prezydent i jej kolega z kurortu, wrzucili sobie ostatnio na media społecznościowe zdjęcie z flagą narodową, którą machali podczas siatkarskich finałów Ligii Narodów. Pewnie było to zresztą szczere, bo ERGO Arena stała się tego wieczoru naprawdę nasza. Polska. Ale są to sytuacje zbyt rzadkie. Zarówno Gdańsk, jak i Sopot, powinny na co dzień tonąć w rodzimych flagach. A ich włodarze stać w szpicy nie lokalnych, lecz polskich symboli. Interesów narodowych, wyrażanych jednoznacznymi gestami.
Dlaczego?
Bo wbrew naiwniakom wraz z upadkiem berlińskiego muru nie nastąpił koniec historii. Zmieniły się wyłącznie okoliczności i scenografia, ale dramat rozgrywa się dalej. Są chwile, kiedy widać to wszystko wyraźniej i takie, gdy odwieczna rywalizacja, wydaje się być tylko jakimś złym wspomnieniem strasznych czasów. Interesy narodowe pozostały jednak takie same. I trzeba być wyjątkowym frajerem, żeby wierzyć, że jest inaczej. Walka o wpływy między państwami toczy się bowiem cały czas. Dowodzi tego, chociażby rosyjska agresja na Ukrainę, która z dnia na dzień pokazała prawdę o świecie. Tak na marginesie, niedowiarkom polecam wypowiedź Mychajły Podolaka, jednego z czołowych ukraińskich polityków, który w przypływie szczerości powiedział wprost, że po zakończeniu wojny, przyjaźń między naszymi krajami zamieni się w konkurencję.
Bo takie są właśnie prawidła gry, której imię jest historia. Z jej perspektywy polskość Gdańska (nie mówiąc o Sopocie), którą przyjęto w urzędach obu miast jako rzecz oczywistą i dokonaną na zawsze, jest jak mrugnięcie okiem. Te ostatnie kilkadziesiąt lat naszych wpływów nad Motławą, trzeba zatem umacniać w oparciu o wszystkie wcześniejsze momenty, w których los dawał kwitnąć tu polskości. Pielęgnować symbole, rocznice, gesty.
Niestety tak się nie dzieje. Z dwóch głupich przyczyn.
Pierwsza – opozycja wobec rządzącej Polską Zjednoczonej Prawicy w poszukiwaniu swojej narracji, opartej przecież zawsze o kontrę, ucieka od patriotycznych symboli, ograniczając się do obowiązkowego minimum (1 Sierpnia, 1 Września). Bo skoro „pisiory” są biało-czerwone, to my znajdziemy sobie inne kolory. Inne odwołania. Inne kotwice tożsamościowe. Na potrzebie szukania marketingowych wyróżników przez ludzi trójmiejskiego samorządu tracimy niestety wszyscy.
I drugi powód, który też wynika z budowy politycznego wizerunku i dodatkowo łączy się z kompleksami. Rządzący w naszych miastach politycy zbyt często wyrażają swoje emocje i przywiązanie do Unii Europejskiej, rozumianej przez nich jako coś nadrzędnego wobec (wstydliwego?) zaściankowego ich zdaniem dbania o własną, narodową tożsamość. Tak jakby mało było przykładów, że narodowe interesy rządzą Unią i kto tego nie widzi, nie rozumie unijnych mechanizmów. Jak widać, koledzy z Frankonii, nie mają takich wahań i wątpliwości. Dlatego bez skrupułów śpiewają sobie w Gdańsku to, na co mają ochotę. Celowo lub przypadkowo.
Festiwal dla miłośników Goethego, czy raczej przemycanie taniego symetryzmu?
W kontekście całego zamieszania bardzo charakterystycznie wygląda najnowsza edycja festiwalu Literacki Sopot. Jest ona poświęcona niemieckiej literaturze i reklamowana przez prezydenta Jacka Karnowskiego na jego social mediach. Akurat w dzień po tym, jak całą Polskę obiegła informacja o wybryku w sąsiednim mieście.
Oczywiście nie mógł on przewidzieć rzeczonej afery na kilka miesięcy wcześniej, gdy projektował wydarzenie. Ale mimo to, warto zwrócić uwagę, że w programie znajdują się takie perełki jak debata: „Odzyskać oddech i wzrok. Rasizm i antysemityzm w Polsce i w Niemczech”. Ten panel dopiero się odbędzie, ale mam przypuszczenie graniczące z pewnością, że organizatorzy będą tu chcieli dokonać próby wybielania Niemców poprzez tworzenie fałszywego symetryzmu. Na to wskazuje tytuł. Ale może się mylę?
W każdym razie wybiorę się tam, żeby zdać relację. Uczciwość nakazuje mi jednak wspomnieć o prawdziwej odwadze sopockiego włodarza, bo w programie jest też zaplanowana dyskusja: „Sąsiad czy wróg? Polacy i Niemcy we wzajemnym zwierciadle”. Ale jak to wróg, jak tak można! I chociaż znając sympatie trójmiejskich samorządowców, odpowiedź na to pytanie można założyć z góry, to jednak dajmy szansę organizatorom. Kto wie, może prawda obroni się sama?
Takeo Ischi – przykład łączenia kultur
No dobrze, ale czy jest coś złego w poznawaniu kultury sąsiada? Oczywiście, że nie. To jedna z najlepszych dróg do budowania wzajemnego porozumienia. Tyle, że należy pamiętać o tym, iż tego typu wydarzenia są również elementem soft power, czyli odnoszą się bezpośrednio do tego, co opisałem wyżej. Do rywalizacji pomiędzy państwami i narodami. Trudno jest, w obliczu wypowiedzi niemieckich polityków starających się ingerować w polski proces wyborczy, a także incydentów jak ten z Gdańska, nie łączyć tych kropek. Zwłaszcza, że wszystko to rozgrywa się na terenach, które dla wielu naszych zachodnich sąsiadów, są utraconymi kresami. Może zatem lepiej być ostrożnym w tym poszukiwaniu pojednania, zwłaszcza jeśli towarzyszy mu nader oszczędna na co dzień duma z własnej tożsamości.
Wojciech Wężyk