W zeszłym roku Sopot stracił uznawany za bardzo profesjonalny „Festiwal Dwa Teatry”. Mniej więcej w tym samym czasie nasze miasto opuścił jeden z niezwykle cenionych jazzmanów, przeprowadzając się do Wrocławia. Po nim wyjechało jeszcze kilka znanych, związanych z szeroko rozumianą kulturą, osób. A kolejne, zasłużone dla rozwoju różnych placówek, przestały pełnić swoje funkcje. Jak się im nie podoba życie w kurorcie, to droga wolna – można skwitować w fałszywym poczuciu wyższości.
Ale można też zadać sobie pytanie: co się dzieje z dawną „perłą Bałtyku”?
W jednym z tygodników, któremu trudno zarzucić brak sympatii dla władzy samorządowej, ukazał się kilka dni temu artykuł o znamiennym tytule: „Kolejnego sezonu już chyba w Sopocie nie spędzę. I bardzo się z tego cieszę”. Rozmowa z Magdą Grzebałkowską, uznaną reportażystką i autorką książek, toczy się wokół codzienności życia w kurorcie. Skrócić ją można do smutnej refleksji: mieszkanie w zalanym „zalanymi” turystami Sopocie przestaje dawać jakąkolwiek satysfakcję.
„Dzień w dzień imprezy, a rano jak idziesz z psem, to musisz omijać kałuże wymiocin albo ludzi, którzy zasnęli na ulicy. Zdarzało się, że wzywałam pogotowie do nieprzytomnych, bo to nie wiadomo: śpi, a może umarł, zadławił się własnymi wymiotami. Przecież nie olejesz takiego człowieka, bo gdzieś jego mama czeka” – ten cytat jest w dużej mierze podsumowaniem smutnej lektury. Ci z sopocian, którzy mieszkają w dolnej części miasta, znają takie obrazki doskonale.
Bo wbrew pozorom Sopot, chociaż kompaktowy, nie tworzy jedności. W górnym Sopocie życie toczy się bez takich przygód, jest tu spokojnie. I im dłużej tu mieszkam, tym bardziej uświadamiam sobie, że szczęście mojej okolicy wynika z prostego faktu: to przestrzeń, której nie wydano na pastwę masowej turystyki, którą zostawiono mieszkańcom. To miejsce wciąż jeszcze należy do sopocian. A to, że częściej spotkasz tu dzika niż balującego do świtu przybysza z Warszawy, jest zwyczajnie błogosławieństwem.
Można, w zgodzie z bohaterką wywiadu, wszystko tłumaczyć rozwojem tanich linii lotniczych i racjonalną potrzebą zapełniania miejskiej kasy łatwym pieniądzem z turystyki. Z tych środków remontowane są kamienice, tworzone inwestycje. Tylko po latach tej polityki rodzi się pytanie: czy to ma sens? Czy warto było rozmienić tożsamość Sopotu na nowe elewacje i wątpliwe sukcesy architektoniczne? Moim zdaniem odpowiedź powinna być przecząca, a próba argumentowania poprzez przeciwstawianie obrazka dzisiejszego Sopotu zdjęciom szarzyzny z końca lat 80-90. minionego wieku, jest intelektualnym pójściem na łatwiznę.
Głównym problemem Sopotu nie są pieniądze, ale to, co z miastem, zarządzanym przez jedną osobę od ponad dwóch dekad, te pieniądze zrobiły. Współczesny świat już dawno odkrył, że zrównoważony rozwój, poszukiwanie harmonii między „być a mieć”, wreszcie przyciąganie najzdolniejszych ludzi do współtworzenia, to są recepty na długofalowy rozwój.
Tymczasem w głowie pana prezydenta, niczym u wodza plemienia, rządzącego piękną wyspą, pokutuje wciąż uczucie podminowania na widok błyskotek i paciorków, które uzyskał z „handlowania Sopotem” – z mariny, zabetonowanego Placu Przyjaciół Sopotu, przeskalowanego budynku dworca.
W wywiadzie pada z gruntu fałszywa teza o braku alternatywy dla rządów Jacka Karnowskiego, który jest, jaki jest, ale gdyby nie on, to w mieście rządziłby PiS. Na tej bzdurze, będącej pokłosiem ogólnopolskich podziałów partyjnych, petryfikowanych celowo przez prezydenta na poziomie gminy, buduje on od lat swoją pozycję „jedynego rozsądnego wyboru”. I robi to umiejętnie, czego dowodzi bohaterka wywiadu niezauważająca, że to, co ocenia jako przyczynę jej emigracji z Sopotu, jest po prostu skutkiem błędnej polityki Jacka Karnowskiego.
Wojciech Wężyk, Dziennik Bałtycki