O pochodzeniu Konrada Letzkaua (pisanego także „Leczkow”) wiadomo bardzo niewiele. Przyjmuje się powszechnie, że miejscem jego urodzenia była wieś Leszkowy, której historyczna nazwa brzmi identycznie jak nazwisko Konrada.
Jego droga do kariery politycznej w Gdańsku i do majątku, który mu na tę karierę pozwolił, również ginie w pomroce dziejów. Okres przed rozpoczęciem przez niego działalności publicznej w Mieście jest zwykle przemilczany przez polską literaturę. Niemiecka natomiast stoi na stanowisku, że Letzkau zawdzięczał wszystko Zakonowi Niemieckiemu, który miał go jakoby wychować, ukształtować i otaczać protekcją. Coś w tym musiało być, bowiem jeśli przyjrzymy się tempu, w jakim z przybysza stał się obywatelem Gdańska, a później ławnikiem, członkiem rady i wreszcie burmistrzem, przyjąć musimy, że ktoś umiejętnie sterował jego karierą.
Pojawił się w Gdańsku pod koniec lat 80. XIV wieku, a już w 1405 r. był burmistrzem. Dla porównania, współczesny mu (choć nie mieli się okazji poznać) Ewert Ferber, założyciel wielkiego rodu gdańskich patrycjuszy, mimo niesłychanej przedsiębiorczości i błyskawicznej kariery kupieckiej, zdołał w ciągu swojego życia uzyskać jedynie obywatelstwo (po 12 latach mieszkania w Gdańsku), a dopiero wielka i okrzepła już fortuna rodzinna pozwoliła sięgnąć po najwyższe urzędy miejskie jego synowi.
Krzyżacką protekcję w przypadku Konrada Letzkaua można przyjąć niemalże za pewnik. Zgodna byłaby zresztą z polityką Zakonu, który starał się jak mógł, by we władzach Gdańska zasiadali ludzie z nim związani, a najlepiej uzależnieni interesami i innymi czynnikami. Służyć to miało niwelowaniu coraz większych ambicji bogacących się w zawrotnym tempie gdańskich mieszczan, które skierowane były, jeśli nie na zrzucenie władzy Krzyżaków, to przynajmniej na maksymalne rozszerzenie samorządności Miasta. Jeżeli tak rzeczywiście było, to w przypadku Letzkaua doznał Zakon przykrego rozczarowania. Osiągnąwszy pozycję i wpływy zaczął bowiem Letzkau prowadzić politykę mocno odległą od tego, czego mogli oczekiwać jego domniemani protektorzy w białych płaszczach. Wraz z innymi członkami miejskiej elity politycznej działał intensywnie na rzecz dobra Gdańska, który widocznie szybko uznał za swoją jedyną ojczyznę.
On to sprzeciwiał się wprowadzaniu do miejskich władz krzyżackich stronników, on był inspiratorem i autorem skarg i petycji składanych na ręce wielkiego mistrza, w których Gdańsk domagał się ograniczenia samowoli lokalnych krzyżackich urzędników. Ale apogeum konfliktu gdańsko-krzyżackiego za życia Konrada Letzkaua miał przynieść niespokojny czas wojny wielkiego mistrza z polskim królem.
W umysłach gdańskich polityków dojrzała już myśl o tym, że coraz bardziej uciążliwa protekcja zakonna wcale nie jest jedynym możliwym dla Gdańska układem politycznym. Z nadzieją spoglądano więc na wynik starcia wojsk krzyżackich, wspomaganych przez słynny „kwiat chrześcijańskiego rycerstwa Europy”, ze „zbieraniną” króla, który nie tak dawno jeszcze był poganinem. Pewną część jego armii stanowili zagorzali poganie, a i tym, którzy byli chrześcijanami od kilku pokoleń chętnie przypisywano na zachodzie pogańską duszę. Obserwowanie wyniku starcia było tym łatwiejsze, że jako lennik Zakonu wystawił Gdańsk własną chorągiew, która wzięła udział w bitwie pod Grunwaldem po bardzo niesłusznej stronie.
Gloryfikowane w polskiej historiografii zwycięstwo grunwaldzkie, świetne taktycznie, miało jednak niedostateczne znaczenie strategiczne. Siła Zakonu leżała wprawdzie w silnych i licznych twierdzach, które jednak, pozbawione obrońców, poddawały się Jagielle jedna po drugiej. Gdańsk zajął postawę wyczekującą. Kiedy wojsko Jagiełły pojawiło się pod murami Malborka – stolicy i centrum zakonnego państwa, a w Mieście ujawniły się gwałtownie nastroje antykrzyżackie wśród pospólstwa, uznano że przyszedł czas na działanie. Do obozu polskiego króla podążyła delegacja z burmistrzem Letzkauem na czele i tam złożyła mu hołd, który został przyjęty bardzo łaskawie. Nieoczekiwana „wierność” mieszczan nagrodzona została 5 sierpnia 1410 roku przywilejem, w którym Jagiełło obdarował Gdańsk tym hojniej, że rozporządzał nieswoją własnością, dzieląc niejako skórę na całkiem jeszcze żwawym krzyżackim niedźwiedziu.
W Gdańsku natomiast trwały działania przeciw Krzyżakom, przyjmujące niejednokrotnie dość agresywne formy, a z całą pewnością mogące uchodzić za jawny stan wojny między Miastem, a komturskim zamkiem. Jagiełło jednak nie tylko nie zdobył Malborka, ale zarządził odwrót spod murów krzyżackiej stolicy. Krzyżacy błyskawicznie odzyskiwali stracone uprzednio tereny. Wszystko wskazywało na to, że Grunwald Grunwaldem, ale wojna zakończy się, przynajmniej dla Gdańska powrotem pod władzę Zakonu. Tak się też stało, a po krótkich negocjacjach zmierzających do wyjścia z beznadziejnej sytuacji z twarzą i całą skórą, Gdańsk uznał się ponownie za podległy Krzyżakom.
W Toruniu podpisano pokój, który odzwierciedlał wynik wojny. Twierdzenie, że Polska ją wygrała, jest – delikatnie mówiąc – mocno przesadzone. Dla Gdańska ważne było to, że pokój formalnie unieważniał wszystkie hołdy i przywileje wydane w trakcie wojny, a więc i to wszystko co oświadczył Jagielle Gdańsk i to, co Jagiełło Gdańskowi nadał w przywileju wydanym w obozie pod Malborkiem. Sytuacja Miasta była dość niezręczna. Tu po raz kolejny, tym razem bardziej szczęśliwie, ukazały się talenty polityczne i dyplomatyczne Konrada Letzkaua, który doprowadził do zatarcia „nieprzyjemnego wrażenia” i do bezkolizyjnego powrotu do status quo. Fakt ten został w kronice Jana Długosza określony mianem „wiarołomstwa” względem polskiego władcy. Sensowność i uczciwość tej oceny można pozostawić bez komentarza.
Rozczarowanie Gdańska wynikiem „wielkiej wojny” między Krzyżakami a polskim królem zmusiło władze miasta z burmistrzem Letzkauem na czele do powrotu na pozycje wiernych i cennych poddanych Zakonu. To, co zrobił Gdańsk, kiedy Jagiełło nieudolnie oblegał Malbork, było ewidentną zdradą. Podobnie jednak postąpiły inne miasta, a także liczne osoby i osobistości państwa zakonnego. Podstawę powrotu do „poprawnych” stosunków z Krzyżakami dawał im punkt pokoju toruńskiego z 1411 r. unieważniający wszystkie hołdy i przywileje z czasu wojny. Podobne incydenty nie były wówczas niczym nadzwyczajnym. Powroty chwilowo zbuntowanych lenników „do łask” również. Sytuacja Zakonu, mimo że z wojny z Jagiełłą wyszedł obronną ręką, była dostatecznie zagmatwana i kłopotliwa, by mógł sobie pozwolić na wewnętrzny konflikt z własnymi poddanymi.
Tak właśnie niedawni wrogowie stali się znowu bliskimi współpracownikami, a uczucie jakie zapanowało między nowym wielkim mistrzem, a władzami Gdańska wyrażało się dobitnie chociażby w określaniu burmistrza Letzkaua w krzyżackich dokumentach jako „drogiego poddanego”. Na pięknych słowach nie poprzestawano. Nowy wielki mistrz, Heinrich von Plauen, dobrze znał Letzkaua i wiedział, że jest solidnym partnerem.
Niezbitym dowodem zaufania do człowieka, który nie tak znowu dawno składał hołdy polskiemu królowi, jest fakt powierzenia właśnie gdańskiemu burmistrzowi niełatwej i odpowiedzialnej misji. „Nasz burmistrz i drogi poddany” Konrad Letzkau, jeszcze zanim podpisano pokój w Toruniu, a więc zanim znikły formalne powody do uznawania go za zdrajcę, wysłany został przez wielkiego mistrza na zachód, z zadaniem werbowania wojska… przeciwko Jagielle. Na misję tę Krzyżacy wyposażyli Letzkaua nie tylko w stosowne pełnomocnictwa, ale i w pokaźne sumy pieniędzy, skoro znany jest fakt wypłacenia przez niego w nowy rok 1411 r. w Strzałowie 1000 grzywien pomorskiemu księciu jako zaliczki na poczet kosztów wyprawy przeciwko Polsce.
Co zatem stało na przeszkodzie dalszej owocnej współpracy i spowodowało tragiczne zakończenie życia Letzkaua i jego najbliższych współpracowników? Spora część piszących po polsku autorów jednym tchem powtarza pozbawiony jakiegokolwiek uzasadnienia mit, jakoby przyczyną śmierci Letzkaua była zemsta Krzyżaków za hołd złożony Jagielle. Czy zemstę odkłada się w czasie, jeśli można ją zrealizować w majestacie prawa natychmiast? Czy kogoś, do kogo pała się uczuciem politycznego żalu, nieufnością i nienawiścią za zdradę posyła się z workiem pieniędzy, by werbował wojsko? Oczywiście, że nie. Te fakty jednak legenda ignoruje, bo ładniej wygląda, jeśli chwilowego stronnika Jagiełły można przedstawić jako ofiarę krzyżackiej zemsty.
Mimo wyprawy na Pomorze i do Brunszwiku po wojsko w imieniu wielkiego mistrza, kierowane przez Letzkaua miejskie władze nie zamierzały jednak nadal inwestować w związek Gdańska z Zakonem. Mit niepokonanych „rycerzy Najświętszej Panienki” doznał poważnego uszczerbku w bitwie pod Grunwaldem, państwo zakonne popadło w poważne kłopoty militarne, finansowe i organizacyjne, po tym jak na grunwaldzkich polach poległ jego szef i niemal cała elita władzy. Wszyscy czuli, że sprawa nie jest jeszcze zakończona, a ewentualny pokój będzie w istocie jedynie zawieszeniem broni.
Powołując się na kłopotliwą sytuację związaną ze złożonym Jagielle hołdem, Gdańsk odmawiał wysyłania wojskowych posiłków Krzyżakom. Kiedy po pokoju toruńskim argument ten stał się nieaktualny, sprawa udziału Gdańska i innych ośrodków miejskich, a także szlachty w ponoszeniu kosztów wojny stała się przedmiotem nowego zjawiska w państwie krzyżackim – uzgodnień. Krzyżacy, nauczeni doświadczeniem postawy miast w trakcie konfliktu z Jagiełłą, nie byli skłonni narzucać nowych podatków. To znaczy skłonni może i byli, ale zmysł strategiczny i polityczny nowego wielkiego mistrza podpowiadał mu, że takie rozwiązanie może się źle skończyć. Postanowiono zatem użyć perswazji i zaprosić przedstawicieli stanów na obrady. Zamiast jednak pokornych i „drogich poddanych” na zjeździe w Ostródzie pojawili się w imieniu Gdańska członkowie Rady, którzy zasypali wielkiego mistrza stertą skarg i wniosków. Von Plauen skłonny był ustąpić, zależało mu bowiem bardzo na zgodzie miast na dodatkowe obciążenia finansowe na potrzeby wojny. W zamian usłyszał, że Gdańsk bardzo chętnie będzie płacił, ale pod warunkiem, że mistrz potwierdzi przywilej nadany Miastu przez Jagiełłę. Plauen próbował apelować do uczuć mieszkańców Gdańska. Na próżno. Usłyszał, że Miasto już mocno się wykosztowało w związku z wojną, i to jemu należy się zapłata za udział gdańskiego wojska w obronie Malborka.
Konflikt narastał. Skończyła się zima, nadeszła wiosna. Fiasko rokowań w Ostródzie przeniosło rozmowy na gdański zamek, gdzie od listopada 1410 r. rezydował nowy komtur, brat lub w każdym razie bliski krewny Heinricha von Plauena, dla odróżnienia noszący również imię Heinrich. Los nie obdarzył go polityczną mądrością brata, dał mu za to skłonność do gwałtowności. Kiedy zatem rokowania na zamku przybrały podobny charakter jak rozmowy w Ostródzie, zrugał przedstawicieli Gdańska i kazał ich po prostu wyrzucić za drzwi. Tego już było za wiele. I jednym i drugim. Chwilowe poprawne stosunki stały się przeszłością…
Sytuacja w Gdańsku wiosną 1411 r. przypominała stan oblężenia. Podobnie rzecz miała się z gdańskim zamkiem krzyżackiego komtura. Wrogiem jednak nie był nikt z zewnątrz, tylko właśnie Miasto i zamek względem siebie. Zaczęły się wzajemne gesty złej woli. Krzyżacy przegrodzili Motławę na wysokości zamku, przez co uniemożliwili funkcjonowanie gdańskiego portu. Wokół Miasta ustawili wojskowe posterunki odcinając Gdańsk od lądowych dróg w świat. Towary należące do gdańskich kupców były rekwirowane wszędzie, gdzie sięgała władza krzyżackich urzędników. Przy próbie zatrzymania gdańskiego statku na Zatoce Puckiej doszło do regularnej potyczki zbrojnej. Gdańsk w odpowiedzi na krzyżackie represje zbroił się i fortyfikował ostentacyjnie, wysłał też silnie uzbrojone statki, by patrolowały morze. Krzyżackie posterunki na drogach zostały zaatakowane przez miejskich żołnierzy.
Symbolicznie zaś odciął się Gdańsk od Krzyżaków przez zamurowanie Bramy Zamkowej (Haustor). Chodzi tu o bramę stojącą u północnego końca ciągu ulicy Grobla, stanowiącą wówczas jedyny wyjazd z Głównego Miasta od strony północnej, a przy okazji służącą do komunikacji z zamkiem. Dlatego też nieporozumieniem jest spotykane nader często w literaturze stwierdzenie, że na rozkaz Rady zamurowano „bramę zamkową” (małymi literami), a tym bardziej „bramę zamku”, co również się zdarza. Ciekawe, jak autorzy tych wynikających z nieuważnego przepisywania stwierdzeń wyobrażają sobie zamurowanie bramy zamku (zamkowej), w którym stacjonuje wrogo nastawiona załoga?
Po wzajemnej demonstracji siły i zdecydowania przystąpiono jednak w końcu do negocjacji, które doprowadziły do zawieszenia broni. Upomniany zapewne przez brata z Malborka gdański komtur von Plauen, na znak nagłego przypływu dobrej woli, nakazał odblokować gdański port. Gdańszczanie odpowiedzieli równie kurtuazyjnym gestem rozebrania muru blokującego przejazd przez Bramę Zamkową. I wszystko mogło się potoczyć gładko albo przynajmniej pokojowo, gdyby nie pewien nadgorliwy krzyżacki urzędnik. Był nim wójt tczewski, który bądź to nie dowiedział się w porę o zaprzestaniu akcji konfiskowania gdańskich towarów, bądź postanowił korzystając z zamieszania nieco się wzbogacić.
5 kwietnia 1411 r. wójt ów odebrał przemocą gdańskim kupcom przejeżdżającym w pobliżu jego siedziby ładunek. Wiadomość o tym zdarzeniu dotarła do Miasta, a Rada na nocnym posiedzeniu ułożyła list do tczewskiego wójta, w którym w ostrych słowach domagała się zwrotu zagarniętych towarów, grożąc odwetem na krzyżackich dobrach i urzędnikach, w przypadku nie zastosowania się do tego żądania. Wójt przeczytał, a następnie, by pozbyć się problemu, odesłał list do Gdańska na zamek. Komtur, który czekał tylko na taką okazję, by dać ujście swojej, tłumionej ostatnio z trudem gwałtowności, postanowił działać na własną rękę, bez konsultacji ze starszym (i mądrzejszym) bratem.
Wykazując się iście krzyżacką przebiegłością wysłał gdańskiej Radzie zaproszenie na ucztę na zamku w poniedziałek po Niedzieli Palmowej 6 kwietnia 1411 r. Na spotkanie z komturem, w przekonaniu, że uczta jest pretekstem do kolejnych kroków pojednawczych w przedłużającym się konflikcie, udali się dwaj burmistrzowie i dwaj rajcy. Byli to Konrad Letzkau, Arnold Hecht, Bartholomäus Gross i Tiedemann Huxer. Rajca Gross był prywatnie zięciem Letzkaua. Tu historia robi znaczącą pauzę, przechodząc od razu do wydarzeń następnego dnia. Legenda natomiast opowiada szczegółowo, jak odbyło się przybycie gdańskiej delegacji na zamek. A było to tak:
Kiedy czterej członkowie Rady zbliżali się do bramy mijali siedzącego na brzegu zwodzonego mostu, w charakterystyczny dla swojej profesji sposób majtającego odnóżami zamkowego błazna, który odezwać miał się do nich w te słowa: „Gdyby panowie wiedzieli, na jaką ucztę zostali zaproszeni, to nie wchodziliby do środka.” Na to rajca Huxer zawrócił na pięcie i, oświadczywszy, że zostawił przez pomyłkę bez opieki klucz, za który jest odpowiedzialny, ruszył w stronę Miasta. Pozostali trzej goście przekroczyli bramę. Scenę błazen skwitował następująco: „Trzy ptaszki złapane, a sprytny starzec się wymknął z sieci.”
Co działo się później, tego nie wiemy. Oczywiście, legenda i literatura dorobiła szczegółowy przebieg uczty, kłótni i następujących po niej tragicznych wydarzeń. Ale tak naprawdę nikt nigdy nie dowie się, co wydarzyło się po przekroczeniu przez gdańską delegację bramy zamku. Tak czy inaczej, burmistrzowie i rajcy nie opuścili już zamku żywi. Widać w tym niewątpliwie rękę komtura von Plauena i jego własną inwencję. Gdyby zapytał o zdanie wielkiego mistrza, ten z pewnością nie pozwoliłby mu na zgładzenie najważniejszych obywateli Gdańska. Czy był to jednak błąd?
Kolejne dni mijały, a delegacja nie wracała. Przedstawiciele Rady i rodziny zaginionych przychodzili codziennie pytać o ich los. Straże udzielały absurdalnych informacji,- a to, że delegaci obrazili komtura po pijanemu i teraz siedzą w lochu, a to, że popełnili bez powodu zbiorowe samobójstwo. Osobą podwójnie przerażoną zaistniałą sytuacją była Anna Gross – żona rajcy Bartholomäusa i córka burmistrza Konrada Letzkaua. Przynosiła co dzień koszyk z jedzeniem dla uwięzionych, ale zabierała go z powrotem.
Po paru dniach, wobec braku jakichkolwiek wiarygodnych wieści o losie zaginionych, Rada postanowiła wysłać do wielkiego mistrza poselstwo z prośba o interwencję. Po drobnych szykanach na królewieckim zamku, gdzie mistrz akurat przebywał, otrzymali obietnicę interwencji i pismo do komtura nakazujące uwolnienie więźniów. Wobec takiej sytuacji komtur, nie maskując już niczym swojego nastawienia do Miasta i jego władz, nakazał porzucić zwłoki zamordowanych przed Bramą Zamkową (znowu nie „zamkową” i nie „zamku”). Żeby sprawę doprowadzić do końca, kazał też ogłosić, że straceni zostali na podstawie prawomocnego wyroku, co dawało podstawę do konfiskaty majątku.
Tak skończył się ten etap konfliktu między Gdańskiem a Zakonem. Niespotykana perfidia i zbrodniczość zachowania komtura odniosła zamierzony skutek. Miasto popadło w przerażenie. Ciała zamordowanych pochowano uroczyście, z tym, że rajca Gross spoczął w rodzinnym grobie, natomiast obaj burmistrzowie na honorowym miejscu, tuż obok ołtarza w Kościele Mariackim. Strach przed Krzyżakami był tak wielki, że nie odważono się nawet na jakąkolwiek wzmiankę o okolicznościach śmierci burmistrzów na ich kamieniu nagrobnym. Na kolejnych parędziesiąt lat Krzyżacy ugruntowali swoją władzę nad Miastem.
Płytę nagrobną burmistrzów, choć zniszczoną pociskiem w XIX w., oglądać możemy w Kościele Mariackim do dziś. Stając przy niej powinniśmy wspomnieć tych, którzy pod nią spoczęli. Zwłaszcza Konrada Letzkaua, który swoje polityczne wysiłki i dyplomatyczny talent oddał Gdańskowi, a oddanie to przypieczętował ofiarą własnego życia. Łaciński napis na płycie zachęca: „Orate pro eis” – więc się za nich pomódlmy, jak kto umie.
Aleksander Masłowski, Oficyna Pomuchel
Przeczytaj też: Rzeź gdańska 1308