Portal Niezależna.pl opublikował w grudniu ubiegłego roku informację o powrocie na wokandę sprawy wytoczonej producentom serialu „Nasze matki, nasi ojcowie” przez żołnierza Armii Krajowej i byłego więźnia KL Auschwitz, kapitana Zbigniewa Radłowskiego (96 lat) oraz przez Światowy Związek Żołnierzy AK. Aktualnie sprawa toczy się przed Sądem Apelacyjnym w Krakowie.
Portal cytuje wypowiedź reprezentującego ZDF adwokata, pana Piotra Niezgódki:
To jest tak naprawdę sprawa dotycząca wyłącznie przebiegu granicy wolności twórczości artystycznej. To nie jest sprawa oceniająca polską czy niemiecką politykę historyczną.
Tak się składa, że po premierowym pokazie serialu w TVP1, w roku 2013, napisałem jego recenzję, wskazując na podstawie analizy filmu – a więc wywodząc z wewnątrz, z samej konstrukcji utworu – iż nadano mu z założenia wymowę propagandową. Ów efekt był zabiegiem celowym, dokonanym kosztem artystycznej jakości. Fakt takiego postąpienia autorów filmu ewidentnie wskazuje, że nie były dla nich najważniejsze kwestie artystyczne, ale właśnie polityczna wymowa.
Wobec przyjętej linii obrony adwokata ZDF i w sytuacji przeciągania się procesu (reprezentujący producenta wystąpili o zmianę sędziego), postanowiłem przypomnieć moją recenzję, tym bardziej, że tezy jej uważam za wielce aktualne, a w obliczu doprawdy sędziwego wieku pana Zbigniewa Radłowskiego przeciąganie ostatecznego rozstrzygnięcia sprawy budzi niesmak.
Mój dziadek, Władysław Sajnóg, pracował w przemysłowych zakładach kolejowych w Pruszkowie. W czasie wojny należał do AK. Po Powstaniu Warszawskim na terenie tych zakładów Niemcy utworzyli obóz przejściowy. Dziadek brał udział w organizowaniu ucieczek uwięzionych tam powstańców. Niemcy w poszukiwaniu zbiegów urządzali obławy. Żandarmeria i Wehrmacht blokowały dzielnice miasta, po czym przeszukiwały domy i zabudowania. W czasie jednej z takich obław, gdy mój dziadek z wujkiem ukryci byli w skrytce, jeden z niemieckich żołnierzy, popychając lufą karabinu mojego tatę, wówczas chłopca, przymusił go do pokazania piwnicy. Ale ukrytych tam dziadka i wujka Niemcy nie znaleźli. Sprawdził się fortel mojej babci. Obok skrytki ustawiła kamionkowy garnek ze smalcem, co skutecznie zmyliło psa. Cóż, na różne sposoby przedstawić można relację polskości i wieprzowiny…
Spytałem mojego tatę, czy będzie oglądał ów tak nagłaśniany niemiecki film „Nasze matki, nasi ojcowie”. Zważywszy na przeżycia, na to, co tata mój widział własnymi oczami, ciekaw byłem jego opinii. Ale już po obejrzeniu zwiastunów i po usłyszeniu jak przedstawiono w tym filmie AK, powiedział, że ma tego dość, że z ręki Niemców zginęli bliscy mu ludzie, a teraz miałby jeszcze wysłuchiwać kłamstw, znosić przerzucanie winy na Polaków? I nie jest to kwestia jakiegoś żalu czy uprzedzenia. Po prostu, agresor, najeźdźca i okupant, który mordował, niewolił, eksploatował i grabił, nie ma moralnego prawa do oceniania tych, którym to uczynił i organizacji, które tworzyli, aby się bronić, w tym przypadku – Armii Krajowej. Tata mój w ogóle tego filmu nie oglądał.
Niemieccy żołnierze w obliczu klęski wypowiadają słowa: „byłem bohaterem, teraz jestem łajdakiem” i „byłem bohaterem, teraz jestem mordercą”. Ale to, co w ten sposób autorzy filmu rekomendują jako głębię refleksji, jest zaledwie przetrzeźwieniem kogoś o mentalności bandyty – przekonanego, że człowiek po to wyposażony jest w siłę, myślenie i różne talenty, aby właśnie mordować, niewolić i grabić. Kogoś, kto trwa w tym przekonaniu, póki niespodziewanie nie napotka silniejszego… No, ale takie przetrzeźwienie to jeszcze nie jest refleksja, nie jest czymś, co wynika z tego człowieka – z jego wrażliwości, z przemyśleń. Nie jest to więc refleksja, ale raczej wstrząs, szok. Znalazł się w sytuacji, która wyświetliła jego małość. Nie, że okazał się słabszy, ale że pogląd jego był pożałowania godny.
Gdy jakiś zbrodniarz opamięta się, przeżyje moralną przemianę, gdy daje znaleźć się Bogu – ukazanie tego jest budujące. Ale jeśli trzeźwieje, bo ktoś silniejszy stanął mu na drodze, powalił go i depce – to, cóż, lepiej późno niż wcale, ale materiał na epos moralny to nie jest.
Skoro Niemcy, na przykład filmem tym, kłamią, skoro postępują bez należytej uwagi i wrażliwości, trzeba postawić sprawę twardo. Otóż, patrząc ogólnie, ale nie wykluczając jakichś szczególnych sytuacji, niemieccy żołnierze tej wojny nigdy nie byli bohaterami. Byli albo z przekonania, albo z uwiedzenia (choć bywało też, że z przymusu) – wykonawcami i narzędziami skrajnie zbrodniczego i złodziejskiego systemu. Byli agresorami z najniższych pobudek.
Sprawy hitlerowskich grabieży, złodziejstwa, a w tym na przykład wyrywania na przemysłową skalę złotych zębów – te sprawy są w filmie całkowicie pominięte. Ale bo też w takich czynach człowiek nieuchronnie ujawnia swą tandetną, nikczemną małość, której nie sposób nadać rysu szlachetności. A takich ludzi autorzy filmu nie chcą do roli swoich rodziców. Bo wybór postaci, użyte środki filmowe, wyraźnie wskazują, kogo za swoich ojców i swoje matki uważają. W kogo tchnęli życie, komu dają wymiar, rys moralny, kogo kamera lubi. Więc film ten jest wyrazem pragnienia – dokonaniem wyboru rodziców. Nie jest filmem o tych, którzy rzeczywiście byli ich matkami i ojcami.
Gestapowcy, esesmani są ukazani niczym spotworniała narośl. Między nimi a bohaterami opowieści nie ma ciągłości. Autorzy mówią nam: nasi rodzice nie byli antysemitami. Ale mimo uogólniającego sensu tytułu – w Niemczech i Austrii żyje ogromna liczba ludzi, którzy z tym wyborem kamery nie mogą się identyfikować.
Zabijanie, mord – wnoszą ton skrajnej powagi. Poruszają, porażają. A wielkie dramaty pasują do obrazu rycerstwa. Ale dłubania trupom w odbytach w poszukiwaniu dolarów nie da się upchnąć w nawet najperfidniej ułożonej definicji szlachetności… Za rycerstwem zawsze ciągnął odór śmierci, ale, zaiste, hitlerowcy ideę rycerstwa sprowadzili na samo dno.
A zauważmy i to: mimo iż uważali się oni za rycerskich nadludzi, gdy postanowili napaść na Polskę, pobratali się z sowietami, a więc z ideologią, którą gardzili i z ludźmi, których mieli za reprezentujących typ wschodniego podczłowieka. Skoro uczynili tak mimo swojej i tak miażdżącej przewagi nad Polską, to ta zmowa i ten wspólny napad – choć uważane za polityczny manewr – czym jednak były, jeśli nie zakłamaniem, brakiem charakteru, może i tchórzostwem, co oczywiście nie ma czegokolwiek wspólnego z rycerstwem, do którego tak dumnie aspirowali.
Gdyby autorzy filmu konsekwentnie podążyli swoim myśleniem – rzeczywiście uważając nazizm za zło – powinni tamtym, ówczesnym Polakom co najmniej okazać szacunek. I powinni starać się właśnie z należnym szacunkiem ukazać zawiłości tamtych sytuacji, bo jeśli gdzieś szukać w czasie II wojny światowej moralnej wielkości, to nie w Niemczech, nie w sowietach, nie w zdradzieckiej Francji czy Anglii – ale właśnie w Polsce. Właśnie Polska była miejscem wielkiego moralnego dramatu, gdy w obliczu przeważających mocy konsekwentnie mówiono nie – obu obłędnym, morderczym i grabieżczym systemom. Stając tym samym w sytuacji, w jakiej nikt nie poważył się stanąć: w jednej chwili przeciwko nazizmowi i komunizmowi. Zaś w konsekwencji stawano wobec zupełnie niesłychanych, skrajnych, moralnych ludzkich dramatów – w tym wobec kwestii pomocy Żydom w warunkach, gdy pomoc ta, według hitlerowskiego „prawa” obłożona była karą śmierci, śmierci całych rodzin i całych społeczności. Często śmiercią zadawaną ze szczególnym okrucieństwem. Jeśli więc ktoś chciałby pokazać moralną wysokość i wstrząsającą głębię ludzkiego dramatu, to szczególnie w Polsce tamtego czasu, szczególnie pośród tamtych ludzi powinien szukać. Ale tego autorzy filmu nie widzą, nie chcą dostrzec lub nie ogarniają. Nie zauważają, że Polska była w tamtej sytuacji „językiem u wagi” – gdyby Polacy poszli z sowietami na Zachód, można domniemywać, iż autorzy filmu do dziś mieszkaliby w sowieckiej Europie. A gdyby natomiast poszli z Niemcami na Wschód – być może do dziś żyliby w nazizmie, który przecież uważają za zło…
Przywołam słowa historyka, profesora Pawła Wieczorkiewicza:
Jeśli w grudniu 1941 r. Niemcom pod Moskwą zabrakło 4-5 dywizji i jeszcze 100-200 czołgów, to Wojsko Polskie solidnie zmobilizowane i przygotowane do wojny tych dywizji było w stanie dać 60 i 1 000 czy 1 500 czołgów. To byłby czynnik, który rozstrzygnąłby wojnę na Wschodzie.
Nie zamierzam w jakikolwiek sposób ówczesnych Polaków idealizować, nie. Ale niewątpliwie w swojej ogólności takiego wyboru dokonali – w tamtej tak granicznej sytuacji powiedzieli nie – obu totalitaryzmom. A autorzy filmu „Nasze matki, nasi ojcowie” nie dorośli do podziękowania im za tę ich postawę moralną, za ten wybór, którego dokonali, za ich bohaterstwo.
Uważnie się przyglądając – Polacy trzykrotnie w XX wieku oddali Niemcom wielkie zasługi, trudne do wymierzenia. W 1920 r. zatrzymując pochód Armii Czerwonej na Europę, w 1939 r. mówiąc nie – zarówno nazizmowi jak i komunizmowi, i, oczywiście, Solidarnością – świadomie i intencjonalnie! – po tym, jak Niemcy utopili Polskę w morzu krwi i wpędzili w pół wieku trwającą niewolę, udręczenie i nędzę, co jest dojrzałością najwyraźniej umykającą autorom filmu. Cóż – ich uwagę przykuł, rzucony wprost na stół boczek. I chodząca po nim mucha plujka. Ale kogóż w ten sposób zdefiniowali, jeśli nie siebie? Więc – znów to samo?
Jeden z uczestników telewizyjnej debaty o filmie przekonywał, iż jednowymiarowe i tendencyjne ukazanie Polaków wynika z konstrukcji obrazu, z tego, iż byli postaciami drugiego planu. Ale przyjrzyjmy się scenie, gdy odkrywając w zdobytym pociągu więźniów obozu koncentracyjnego, szef oddziału AK „identyfikuje” ich po smrodzie jako Żydów – i z powrotem zamyka.
Ze sceny tej wynika, jakoby w obozach koncentracyjnych umieszczano tylko Żydów i jakoby właśnie takie przekonanie mieli partyzanci. W ten sposób autorzy filmu dokonują historycznego kłamstwa i zarazem konstruują jednowymiarowy, agitacyjnie płaski obraz. A przecież owa sytuacja, sytuacja, w której oprócz spodziewanego transportu broni i sprzętu, partyzanci napotykają także na więźniów, otwiera właśnie sposobność, by ukazać i historyczną prawdę, i zarazem wymiar dramatu. Jakże bowiem partyzanci, sami przecież ukrywający się, mogliby pomóc takiej liczbie ludzi? Jak ich napoić, nakarmić, opatrzyć, przebrać, ukryć etc. – i to spodziewając się przecież rychłej kontrakcji Niemców? Ale i na tym rzecz się nie zamyka. Jaki bowiem byłby los ludzi, którzy, wykorzystując sytuację, uciekliby z takiego transportu, ale zostaliby nieuchronnie ujęci w obławie przez hitlerowców? Każdy, kto choć trochę interesował się historią obozów koncentracyjnych, wie, jak okrutne traktowanie czekało schwytanych zbiegów, i że w przypadku ucieczki więźniów hitlerowcy stosowali zasadę odpowiedzialności zbiorowej wobec pozostałych. I właśnie w takim poruszającym kontekście, właśnie dopiero w takich niezakłamanych okolicznościach, można było ową scenę „ujawnienia żydostwa” Victora, jednego z głównych bohaterów, ukazać wyraziście, przekonująco i przejmująco.
Właśnie w takim napięciu, przy takiej – prawdziwej – złożoności, postacie nabierają autentyzmu, intensywności. To na wielkich napięciach moralnych osnuwa się naprawdę doniosłe filmy. Dzieła. Poruszające, otwierające na Prawdę, poruszające do oczyszczenia. To jest podstawowa wiedza z zakresu sztuki filmowej, z zakresu konstruowania postaci i pisania scenariusza. Ludzie zajmujący się sztuką filmową powinni być na takie rzeczy szczególnie uwrażliwieni. Pragnący stworzyć dzieło o takie sceny z silnym moralnym napięciem – zabiegają! Gdy zatem autorzy „Naszych matek, naszych ojców”, mając w ręku takiej skali dramat, przerobili go na mały, jątrzący, płaski, prostacki, wulgarny i zakłamany agit-prop – kompromituje ich to także w tej dziedzinie – jako artystów filmu. I, oczywiście, dowodzi to, że płaski, jednowymiarowy obraz Polaków nie wynika z konstrukcji filmu, ale jest zabiegiem celowym i on właśnie niszczy ten film, jest wbrew zasadom sztuki filmowej.
Także, na przykład za pomocą montażu, przechodząc cięciem ze scen przedstawiających sytuację jednego z bohaterów, Żyda, wśród AK-owców – do sytuacji jednej z bohaterek w celi przesłuchań Gestapo i w więzieniu – dokonano językiem filmu zrównania AK z Gestapo, postawienia między nimi znaku równości. To jest działanie celowe.
Z owej realizowanej polityki wynikają w filmie sprzeczności. Oto na przykład widzimy oddział AK czekający w zasadzce na niemiecki pociąg. Ale patrząc z wojskowego punktu widzenia, ich postępowanie jest ignoranckie, bezsensowne, nierokujące. Cała ich akcja opiera się na przekonaniu, że gdy na torach w lesie ustawi się znak stop, to maszynista Niemiec pociąg zatrzyma. Nie ma przemyślanego wyznaczenia i obsadzenia stanowisk, łączności, nie ma „planu B”, nie ma planu odejścia etc. Siedzą niezborną kupą w chaszczach, rozprawiając o wyższości bigosu nad gulaszem. I znów ten w zamyśle poniżający obraz obraca się przeciw jego autorom. Bo wcześniej słyszymy w filmie meldunek jednego z głównych bohaterów, Friedhelma Wintera, o niezwykle intensywnych i skutecznych działaniach partyzantów, którzy wysadzili w powietrze 150 mostów. Przeradza się to w groteskę, jak bowiem możliwe, by czynów takich dokonywały podobne bandy bigosowych półkretynów? I przecież jakie to wystawia świadectwo hitlerowskiej armii, która nie umiała się obronić przed ich działaniami… Film staje się bezsensowny.
Wykreowany obraz Polaków pozostaje w jaskrawym kontraście z obrazem ludu rosyjskiego, przedstawionego niezwykle szlachetnie. Jeden z bohaterów filmu, Wilhelm Winter, otrzymuje rozkaz spalenia gospodarstwa znajdującego się w pobliżu frontu. Panuje tam cisza, spokój i ład – żadnego boczku z muchami, o nie! Patriarchalny starzec z długą, siwą brodą i jego żona zapraszają wroga z kanistrem do stołu.
Refleksja teologiczna pojawiająca się w tym filmie, a zatem przecież dotycząca wydarzeń tak szczególnych, o tak zasadniczym znaczeniu dla historii ludzkości i dla człowieka w ogóle – refleksja ta jest na poziomie oburzającym, dyskwalifikującym z udziału w publicznej debacie. Jest ignorancka i wręcz upiorna. Oto, gdy Niemcy zaczęli przegrywać, jeden z bohaterów stwierdza: „Bóg odwrócił się od nas, za dużo mordowaliśmy”. I tak tę sprawę w filmie zostawiono. To ma być refleksja berlińskiej inteligencji, uczestników cywilizacji zachodniej, w której od blisko dwóch tysięcy lat obecne jest Słowo Boże. I, patrząc inaczej, na takim oto poziomie refleksji poruszają się twórcy filmu, uważający się za przygotowanych do kształtowania społeczeństw, do kształtowania człowieka w sprawach najistotniejszych. Ba, aspirujący do oceniania, do osądzania!
Film ujęty jest w klamrę dwóch spotkań głównych bohaterów w berlińskiej knajpie. To otwierające jest dość niefrasobliwą zabawą tuż przed najazdem Niemiec na Związek Sowiecki. Film zamyka spotkanie w tejże knajpie, opuszczonej pośród ruin Berlina, trojga z nich, którzy wojnę przeżyli.
By właściwie rzecz tę zrozumieć trzeba uświadomić sobie, że pokazuje się nam bohaterów już w pewnym momencie wojny. Do czasu tego ich spotkania hitlerowcy uczynili już ogrom potworności. Mordowali dorosłych i dzieci. Planowo na masową skalę mordowali Polaków. Mordowali dzieci upośledzone, uznane przez nich za niegodne życia. W ramach akcji T4 mordowano pacjentów szpitali psychiatrycznych. Aresztowano i zesłano do Sachsenhausen profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego. Już od roku działał KL Auschwitz, do którego pierwszych więźniów, Polaków, przywieziono 14 VI 1940…
O tych i innych potwornych czynach krążyły w społeczeństwie niemieckim wiadomości, i są o tym świadectwa. Przywołam tu przykład Kurta Gersteina, działacza Kościoła Wyznającego – antynazistowskiego ruchu w niemieckim Kościele ewangelickim, który, słysząc o zbrodniach i poruszony podejrzaną śmiercią szwagierki, 10 III 1941 r. wstąpił do SS, aby dowiedzieć się prawdy o tych sprawach, aby prawdę tę ujawnić a zbrodniom w miarę możności przeciwdziałać. Kurt Gerstein mówił: „My musimy przegrać tę wojnę. Po stokroć lepszy byłby Wersal, niż zwycięstwo tej bandy zbrodniarzy”. Tymczasem bohaterowie filmu umawiają się na rychłe spotkanie po zwycięstwie. Spotkanie na Święta Bożego Narodzenia.
Co o tym myśleć? Czy młoda berlińska inteligencja nie słyszała o tym bezmiarze czynionego zła? Te pogłoski ich akurat omijały, do nich nie docierały, nie niepokoiły ich? Młodej artystki, ofiarnej, wrażliwej pielęgniarki, młodego literata czy poety, czy wreszcie frontowego oficera Wehrmachtu? Tak szlachetni – nie słyszeli? Należy ujrzeć we właściwym świetle owych pięcioro bohaterów i zatem także dostrzec, iż klamrujący powrót do tego spotkania przy końcu filmu – nie jest właściwą codą. Jest to bowiem klamrowanie powierzchowne, oparte na zewnętrznym skojarzeniu i staje się zabiegiem niebezpiecznie zakłamującym. Należało bowiem sięgnąć wcześniej, ukazać przeżycia, decyzje wcześniejsze, które doprowadziły bohaterów do tego, kim byli – to znaczy, jaką mieli świadomość i w jakiej znaleźli się sytuacji w czerwcu 1941 r., a co z kolei zaowocowało ich przeżyciami będącymi kanwą filmu. I w konsekwencji spotkaniem się trojga okaleczonych wojną rozbitków w zrujnowanym Berlinie. To byłaby właściwa coda. W przeciwnym bowiem razie, takie jak obecne zakończenie filmu, budzi uczucia prowadzące do niebezpiecznego sentymentu – a nie do porządkującej, oczyszczającej refleksji.
Gdybyż zło, które czyni się tym filmem, było jedynie skutkiem nierozgarnięcia absolwentów niemądrych szkół filmowych – rzeklibyśmy: uczcie się ludzie. Ale, niestety, nosi on znamiona produktu propagandowego, a to jego autorów określa nie jako dzieci tych ojców i matek, których sobie do roli rodziców upodobali, ale, niestety, jako dzieci fachowców z „Der Stürmera”.
Czy wpisywaliby się w tę „tradycję”, czy zadawaliby ten ból, który zadają, gdyby patrzyli na kwestie życia naprawdę dojrzale? Gdyby dojrzale patrzyli na historię? Gdyby naprawdę szukali Odpowiedzi? Kim zatem tak naprawdę są, czy obłudnikami, których w ukryciu cieszy myśl o niemieckim imperium Europy? To rozgrzewa ich serca?
Niemcy starają się wyjść spod ciężaru skrajnych, bestialskich, obłędnych zbrodni, i jest to skądinąd zrozumiałe, ale przerzucanie tego ciężaru na innych nie jest załatwieniem sprawy. Przeciwnie.
„Unsere Mütter, unsere Väter”. Reż. Philipp Kadelbach, 2013.
Zdjęcia kolekcji należą do „Od rzeczy skład”. Mają charakter ilustracyjny.
ok.
Dankie.
Nie zesraj się…