Ależ wy tu macie jak na wsi – powiedział ni to z zazdrością, ni to ze zdziwieniem odwiedzający mnie w Sopocie wielkomiejski przyjaciel. Nie miał pewnie na myśli naszego „sołtysa”, bo lokalną polityką się nie interesuje. Nie chodziło mu też o ofertę kulturalną, która z roku na rok dostosowuje się do typowego gminnego poziomu rozmachem pokazów różnorakich siłaczy i rozmaitością ludycznych rozrywek. Przede wszystkim zaskoczyła go bliskość przyrody, co jest istotnie wielkim błogosławieństwem – zwłaszcza dla tych z sopocian, którzy mieszkają w górnej części miasta.

Luksusowy rytuał grillowania.
Luksusowy rytuał grillowania.

Wieś przez całe wieki była synonimem spełnienia. Wynikało to z etosu szlacheckiego, w którym – oprócz kilku innych równie ważnych spraw – posiadanie majątku było czymś odróżniającym pana od reszty klasowego społeczeństwa. „_Wsi spokojna, wsi wesoła_” – pisał Jan Kochanowski, nie przewidując, że wiatr historii rzuci z czasem większość włościan i resztkę posiadaczy ziemskich w otoczenie miejskich blokowisk. Skupieni w nich od dziesiątek lat, wciąż podświadomie pielęgnujemy swoją tęsknotę za rolą, kupując działki rekreacyjne, dające przynajmniej namiastkę wiejskiej atmosfery. W ciągu minionych dwóch lat ceny tego typu nieruchomości poszybowały w górę (te z dostępem do jeziora potrafiły zyskać na wartości nawet dwukrotnie), co było konsekwencją pandemii i zamykania nas w domach. Mieszczuchy kupowały wszystko, co się da, napędzając popyt, bo praca zdalna zniosła dotychczasowe ograniczenia. Ach, jaką zazdrość budził mój kolega, który łączył się z resztą zespołu podczas wideospotkań, ubrany w ogrodniczki i eleganckiego panamskiego Stetsona, siedzący na własnej działeczce!

W ciągu najbliższych dni wszystkie te kaszubskie i kociewskie dacze spowije dym. Nie będzie to na szczęście sygnałem pożaru, a jedynie corocznym hołdem składanym przez większość z nas majowemu weekendowi, który – jeśli ma być udany – powinien zawierać w sobie rytuał grillowania. Potrawy, uświęcone tradycją i podlane piwem, będą w tym roku poddane presji cen. W przypadku produktów spożywczych trafiających często na ruszt wzrosły one w ciągu roku o blisko 40 proc. Cóż, dobra wiadomość jest taka, że zdaniem niemal wszystkich dietetyków spożywanie mięsa, szczególnie przetworzonego, takiego jak kiełbaski i gotowe zestawy grillowe, jest dla naszego zdrowia katastrofalne. Gdybym był zwolennikiem teorii spiskowych, wietrzyłbym tu tajne porozumienie polityków spod sztandaru Sylwii Spurek, wyznawców zdrowego trybu życia i tej części działaczy społecznych, która walczy z dymem węgla drzewnego. Tymczasem winę za cały ten galimatias ponosi trywialna inflacja.

„Sopocka wieś” nie jest dla mnie określeniem pejoratywnym. Powiem więcej: właśnie za to kocham moje miasto. Za poranny śpiew ptaków, których przy Stadionie Leśnym nie brakuje i które – w przeciwieństwie do znienawidzonych z serca krakowskich gołębi, przerywających mi przez całe lata sen głośnymi amorami na balkonie – budzą u mnie sympatię. Lubię dziki, łażące bezczelnie po ulicach, chociaż uważam, że udawanie, iż nie stanowi to zagrożenia dla ludzi, jest wygodnym unikaniem podejmowania trudnych decyzji. Kłaniam się co wieczór panu jeżowi (a może to pani jeżowa?), tuptającemu w rytm wydłużającego się dnia po ulicy Kopernika. O kotach i psach nawet nie wspomnę, bo są przecież stałym elementem naszego wioskowego krajobrazu.

I jako że jesteśmy jeszcze przed sezonem turystycznym, który brutalnie druzgocze ten sielankowy obrazek, to wśród wszystkich tych rarytasów mogę uczciwie wspomnieć o spokoju. A ten stał się ostatnio najbardziej deficytowym towarem. Receptę na jego odnalezienie podpowiedział mi ostatnio przyjaciel z podhalańskiej wsi: słucham raz dziennie informacji, bo można zwariować. I robię swoje – dodał. Jak się dobrze zastanowić, ma chłop rację.

Wojciech Wężyk, Dziennik Bałtycki

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *