Głośny jest spór wokół Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku. Nie wnikając w kwestie polityczne, wokół których ten spór się toczy, budowanie muzeum na wodzie to zaiste fanaberia w stylu ociekających złotem szejków. Na wodzie, a właściwie pod wodą, co jest ciekawe – bo czy czasem nie gromadzi się tam eksponatów specjalnie w takim miejscu, żeby je zatopić?
Jakie może być sensowne wyjaśnienie budowania muzeum u zbiegu dwóch rzek, zagłębiając je poniżej poziomu morza? Nie jest to akwarium, nie jest to muzeum wojny podwodnej… Co to za idea jest, trudno dociec. Zjednoczone Emiraty Arabskie budują w Abu Zabi arabski Luwr, ale my mając historyczne budynki burzymy je i stajemy z bogaczami do konkurów na efektowną budowlę. Żeby sobie nie ułatwić – budując pod ziemią na bagnach – stać nas.
Oprócz okazji do żartów, są i konsekwencje poważne. Dyrektor, pan Karol Nawrocki, w czasie jednego z wystąpień informował, że każdy większy deszcz wzbudza obawy przed zalaniem muzeum. W czasie głośnej ostatnio awarii przepompowni ścieków na wyspie Ołowianka sytuacja była dramatyczna. Muzeum, znajdujące się dosłownie naprzeciwko przepompowni, po przeciwnej stronie Motławy, zagrożone było zalaniem fekaliami. Dyrekcja zmuszona była zamknąć toalety, ustawić przed wejściem rzędy toi-toiek.
Kanalizacja burzowa i sanitarna umieszczona została tuż nad wystawą i magazynami eksponatów, grożąc w każdej chwili zalaniem nie tylko wodą, ale także fekaliami. Placówka znalazła się ostatnio tylko o krok od tego w trakcie niedawnej awarii przepompowni. (Andrzej Potocki, Były dyrektor Muzeum II Wojny Światowej prof. Paweł Machcewicz żali się Niemcom w swojej książce.)
Ta sytuacja ma też wpływ na kwestie merytoryczne, bo może wzbudzać obawy przed wypożyczaniem eksponatów na wystawę.
W Gdańsku są miejsca – symbole, w których drugą wojnę światową i jej bestialstwa rozpoczęto: Westerplatte, Poczta Polska, katownia w Victoriaschule i więzienie przy ulicy Kurkowej, ale też, na przykład, mało znany Dom Polski. Gdyby iść do Muzeum II Wojny Światowej od Dworca Głównego PKP, ulicą Wałową, to mamy kolejno – właśnie Dom Polski, dalej byłe warsztaty Wehrmachtu, dalej gdańską halę targów „Technika”, dalej halę gdzie budowano U-booty, dalej fragment zachowanej starej zabudowy Gdańska, w tym ciekawy budynek przychodni – unikatowy przykład ceglanego ekspresjonizmu w architekturze, dalej dawne budynki koszar. W prawą stronę od tego ciągu jest budynek Poczty Polskiej, a zatem była to – intrygująco zachowana – historyczna przestrzeń, z historycznymi obiektami, naturalnie oczywiste miejsce na ulokowanie muzeum II wojny.
Mogliśmy stworzyć – on jest – ale stworzyć w sensie faktu kulturowego – taki moduł upamiętniający wojnę, właśnie pokazujący ją i w aspekcie uniwersalnym – światowym i jednocześnie lokalnym. W przypadku Gdańska i akurat tego opisanego ciągu – można było to świetnie przedstawić, bo tu wytwarzano U-booty zatapiające alianckie statki na Atlantyku, a celem alianckich nalotów na Gdańsk było zatrzymanie tej produkcji.
Wyraźnie widać, że Polacy walczący tu w Gdańsku w osamotnieniu w 1939 roku, walczyli również w interesie tych krajów, które ich zdradziły, i które w następstwie same dotkliwie ucierpiały, a pomoc patologicznego mordercy „wujka Joe” – opłaciły nami.
Moglibyśmy zatem w tej części miasta stworzyć taki cały moduł poświęcony tej wojnie i refleksji nad nią. Pokazując fragment miasta, jakim było – na przykładzie zachowanych w tym ciągu budowli, pokazując jak wyglądały zakłady przemysłowe produkujące na rzecz wojny. I jak mieszkali, jak żyli ludzie w nich pracujący, tu mały sklepik, tu przychodnia lekarska, tu hala targów, tu urocza biblioteka, tu szkoła a tu kościół. Ot, w takich miejscach wzmógł się koszmar, który zdetronizował Europę, utopił kontynent we krwi i zamienił w morze ruin. Wszystko to było do ukazania w jednej okolicy, w jednym ciągu, gotowa narracja.
W kontekście idei „modułu II wojny światowej”, należy przypomnieć, że niedawno odnaleziono w Gdańsku kadłub U-boota. Trwały wielkie dyskusje, co z tym znaleziskiem zrobić – w końcu rada w radę wymyślono ustawić go przy twierdzy Wisłoujście, choć przecież wprost narzuca się, aby tego U-boota postawić właśnie w tym ciągu ulicy Wałowej obok hali, gdzie U-booty budowano i żeby to był element szlaku turystycznego do Muzeum II Wojny Światowej – no kto może nie pomyśleć, aby tak zrobić? Ile trzeba włożyć wysiłku w to, aby pomyśleć inaczej?
Twórcy Muzeum II Wojny Światowej chcieli stworzyć ekspozycję uniwersalną, obrazującą wojnę w jej ogólnym wymiarze akcentując dramat cywilnych ofiar – ale jakże zatem mogli pominąć ten tak oczywisty wątek budowy U-bootów. Jak można, chcąc stworzyć Muzeum II Wojny Światowej, zignorować tak oczywiste okoliczności – taką sposobność ukazania owego wymiaru lokalnego i globalnego tej wojny, zapisanego i zachowanego w budowlach tej okolicy? Tę możliwość zignorowano, ale gorzej – dopuszczono do jej zniszczenia.
Hala Technika
Hala Technika była elementem realizacji pomysłu gdańszczan na Wolne Miasto, na jego sposób funkcjonowania, na jego prosperity. Postanowili uczynić Gdańsk miastem kongresów. W hali „Technika” odbywały się targi międzynarodowe, zawody sportowe, wiece partyjne. Z czasem także wiece NSDAP. A w dniu wybuchu wojny tutaj składano ciała nazistów, którzy zginęli w ataku na Pocztę Polską.
Współcześnie halę „Technika” wyburzono, argumentując, że nie jest zabytkiem (!), że nie jest obiektem wartościowym architektonicznie i jak na zabytek jest za młoda. Jaka wyłania się z tej argumentacji definicja zabytku? Ma być stary i ładny.
Czy odcisk linii papilarnej historii: przejścia Gdańska od miasta kongresów do rasizmu i nazistowskich Parteitagów – itd. – nie nadał temu obiektowi wagi niezwykle ważnego zabytku? Zwłaszcza, gdy wzniesiono opodal Europejskie Centrum Solidarności, czyli przecież współczesne odniesienie do miasta kongresów.
O idei zorganizowania miasta w trzy moduły wspomniałem już wcześniej.
Główne Miasto i ogólnie cały obszar gdańskich „starożytności” mógłby stanowić pierwszy z nich. Obszar poświęcony II wojnie światowej – drugi, a Plac Solidarności i tereny stoczni – trzeci taki moduł.
Byłaby to piękna opowieść o starożytnym mieście wielkiej kultury i nauki, mieście którego uczeni wyznaczyli kształt Europy opierając ją o Ural, a w wyniku czego Gdańsk stał się jej środkiem i punktem odniesienia, od którego określało się co jest Europą północną, co zachodnią, co wschodnią… Byłaby to opowieść o mieście w którym (symbolicznie) zaczęła się straszna wojna, która ten właśnie tu określony kontynent przeorała, wojna, w której w sposób naukowy zanegowano człowieczeństwo – a jakże skrajnego aktu tej negacji dokonano również tutaj – przerabiając mordowanych ludzi na preparaty anatomiczne, wytwarzając mydło, wyprawiając ludzkie skóry.
Wreszcie byłaby to opowieść o mieście, którego mieszkańcy, z ludu dopiero co uznanego za genetyczny odpad, upomnieli się o godność człowieka i doprowadzili do zakończenia tej strasznej wojny – w jej skutkach trwających w postaci sowieckiego zniewolenia Europy Środkowej. Upadł bliźniaczy nazizmowi – również „naukowy” – system neopogańskiej neobarbarii.
Naturalnie rodzi się myśl, że tu powinno być światowe centrum refleksji o statusie człowieka, o tym czy człowiek jest przedmiotem – a to jest kluczowy problem współczesnej medycyny, współczesnego świata, tego co już się zaczyna, czego pomruki słyszymy, a co zaraz brutalnie wtargnie w życie. Do tych kwestii jeszcze powrócę.
Aktualnie przy ulicy Wałowej budowane są cztery potężne bloki, osiemnastopiętrowe. Rozłamują ów do niedawna jeszcze możliwy ciąg narracji o II wojnie światowej, rozłamują i dominują go skalą, obcym charakterem. Stawiane są między halą produkcji U-bootów a – już zburzonymi – dawnymi warsztatami Wehrmachtu, w miejscu zburzonej hali targów „Technika”. Stawiane są tuż obok architektonicznej ciekawostki – ekspresjonistycznego gmachu dawnej kasy chorych, dominując ten obiekt swoim ogromem i formą.
Profesor Jacek Dominiczak mówi o rozłamaniu porządku urbanistycznego tej okolicy.
Ale bloki te rozłamują, rozrywają, dominują nie tylko porządek estetyczny, czy kulturowy, ale niezwykłą historyczną całość, ów opisany depozyt historii – do niedawna jeszcze możliwe rozszerzenie Muzeum II Wojny Światowej. Zrywają też ciągłość owego „modułu II wojny światowej” z „modułem Solidarności” bowiem stawiane są między ulicą Wałową a widocznymi tuż zaraz: Placem Poległych Stoczniowców, Europejskim Centrum Solidarności, Salą BHP…
Przeciwko budowie tych bloków protestowali uczeni i artyści, gdańskie autorytety, pod listem protestacyjnym złożono kilkadziesiąt podpisów. Włodarze argumentowali, że ten teren już nie jest objęty specjalną opieką prawną, jest poza obszarem historycznym (sic!) i że w związku z tym nie mają wpływu na to, co buduje tam ktoś, kto kupił sobie działkę.
Co ciekawe, kiedy z kolei niedługo później lud gdański w zorganizowanej sondzie wypowiedział się na rzecz odbudowy hotelu Danziger Hof, obok Bramy Wyżynnej i Katowni – wysoki urzędnik miasta brutalnie uciął kwestię odwołując się z kolei, a jakże, do współczesnych standardów postępowania, zasad sformułowanych w „Karcie weneckiej” – aby nie przeprowadzać rekonstrukcji zabytków. Zatem w zależności od sytuacji władze miasta mają równie za nic opinie miejscowej elity intelektualnej jak i głos gdańskiego ludu, a zasady, koncepcje w zakresie urbanistyki i architektury zdają się traktować instrumentalnie, przypasowując je do swoich bieżących zamiarów.
A mieszkańcy, aby mogli się poczuć gospodarzami w swoim mieście – otrzymują fundusz obywatelski, w którym mogą zgłaszać swoje projekty, zagłosować, gdzie zrobić piaskownicę, gdzie sprzęt do ćwiczeń na wolnym powietrzu, a gdzie domek na drzewie. Rodzi się pytanie, komu zatem ta władza służy, dla kogo ta władza jest?
Po co w ogóle są organizowane wybory samorządowe – ciekawe, skoro w rozumieniu samorządności ludzie ci osiągają zdaje się granice ortodoksji – sami się rządzą.
Czy o sprawie muzeum – powziąwszy zamiar zbudowania go w Gdańsku, nie należało wszcząć szerokiej społecznej rozmowy? Czy mieszkańcy Gdańska to zbiorowisko głuptasów, co nie mają w tych sprawach czegokolwiek do powiedzenia, nie ma tu ludzi mających interesujące obserwacje, pomysły, wiedzę – decydenci nie byli ich ciekawi? Pomyślmy – lud gdański miał kompetencję, by doprowadzić do narodzin współczesnego świata, ale nie ma kompetencji w kwestiach ulokowania, czy koncepcji muzeum?
Zatem podejdźmy do kwestii muzeum II wojny światowej jeszcze raz. Powzięto ideę jego budowy, aby przedstawić wymiar globalny i lokalny tej wojny, by przedstawić problemy zwykłych ludzi, ludności cywilnej, by stworzyć przeciwwagę wobec „muzeum wypędzonych” w Berlinie.
Tak pisał o tym profesor Paweł Machcewicz, pomysłodawca i pierwszy dyrektor:
Wskazywałem (…), że realizacja projektu Muzeum II Wojny Światowej miałaby wielkie znaczenie w wymiarze symbolicznym: (…) przeciwdziałałaby zdominowaniu niemieckiej i europejskiej pamięci historycznej przez problem „wypędzeń”; pokazywałaby rzeczywiste ich przyczyny i kontekst, a więc wojnę, okupację, zbrodnie popełnione przez totalitarne dyktatury (III Rzeszę i ZSRR), martyrologię i opór Polaków i innych narodów; zaznajamiałaby zachodnią opinię publiczną z wrażliwością historyczną Polaków (…); cenne byłoby zwłaszcza pokazywanie zachodnim Europejczykom, że dla ich „młodszych braci” w Unii Europejskiej złem był nie tylko nazizm, ale i komunizm.
(Paweł Machcewicz, Muzeum.)
A skoro tak, to przecież – jak już wiemy – w mieście ocalał historyczny fragment zabudowy, w którego budynkach, tak znakomicie odpowiadających i ogólnym założeniom planowanego muzeum i konkretnym kwestiom, można było zorganizować ekspozycje, tu wymienię po kolei:
- W Domu Polskim, który był siedzibą wielu organizacji polonijnych – ekspozycja o Polakach w Wolnym Mieście i o napaści na nich 1.09.1939;
- W budynkach i na terenie warsztatów Wehrmachtu – ekspozycja sprzętu, militariów;
- W hali targów „Technika” – ekspozycja dotycząca Wolnego Miasta, ówczesnego pomysłu na to miasto tzn. programu „miasta kongresów”, targów międzynarodowych i międzynarodowych zawodów sportowych, które tu właśnie były organizowane, ekspozycja przedstawiająca stopniowy wzrost napięć politycznych – bo hala była miejscem mityngów partii politycznych. A w 1939 roku tu składano ciała członków jednostek paramilitarnych i policjantów, którzy zginęli atakując Pocztę Polską;
- W hali budowy U-bootów – ekspozycja dotycząca globalnego wymiaru wojny, zależności między globalnym a lokalnym jej wymiarem, roli cywilnej ludności pracującej przecież na potrzeby wojny, więc swoją codzienną sumienną pracą topiącej dziesiątki tysięcy ludzi w lodowatych wodach oceanu – a potem topionej w lodowatych wodach Bałtyku (Gustloff) i „wypędzonej”. Niespodziewany prezent z przeszłości, znaleziony kadłub U-boota byłby głównym eksponatem, nadto za który nie trzeba było zapłacić.
Tuż obok, w bezpośrednim sąsiedztwie jest zachowana historyczna zabudowa mieszkalna, w niej niewielki sklep – więc możliwość stworzenia inscenizacji, żywej ekspozycji obrazu tamtych czasów, tym bardziej, że obok jest ciekawy budynek dawnej kasy chorych, również potencjalnie znakomite miejsce ekspozycyjne; nieopodal kościół, dawne: biblioteka i szkoła, więc znakomita sposobność do poprowadzenia narracji o roli kultury, nauki i o kwestiach wiary – jak te mają się do zdolności człowieka do czynienia rzeczy strasznych. Jak to możliwe, że ludzie żyjący w takim ślicznym mieście, mieście wielkiej kultury, mieście kongresów, w ciągu krótkiego czasu stali się zbrodniarzami katującymi swoich sąsiadów, uzurpującymi sobie prawo do decydowania o losach ludzkości i świata, przypisującymi sobie status nadludzi, panów ludzkości. I jak tysiąc lat rozwijającej się tu kultury nie uchroniło przed upojeniem mrzonką tysiącletniej Rzeszy.
Dodajmy – stworzenie muzeum w takiej formie, w tej okolicy jednocześnie oznaczałoby zachowanie historycznych obiektów, otoczenie ich opieką i wydobycie z zapoznania. Dziś o Domu Polskim informuje niewielka tablica pamiątkowa, trzeba o tym miejscu wiedzieć, aby się nim zainteresować.
Mieliśmy zatem rzecz niezwykłą, zachowany depozyt przeszłości, o której chcieliśmy stworzyć muzeum, obszar i budowle – materialny zapis tej historii, nieomal gotową opowieść o tej wojnie, przygotowaną do rozpisania kilku poziomów refleksji – ale i co najważniejsze: płynnie przechodzący w „obszar historii Solidarności”, w nim świadectwo i upamiętnienie krwawych zmagań z trwającymi jeszcze dziesiątki lat bezpośrednimi skutkami tej wojny, co zresztą również stanowi jakże znakomite odniesienie dla narracji o „wypędzonych”. Bo Niemcy podnoszą krzywdę wypędzenia, ale co z krzywdą niewoli, w jaką nas wpędzili?
Wystarczyło te historyczne obiekty jedne wyremontować, inne odświeżyć i przystosować do funkcji muzealnych, i tę historyczną całość właśnie uzupełnić o jakąś wyrazistą budowlę spinającą ów moduł urbanistycznie i ideowo, budowlę przechodzącą w „moduł „Solidarności”, wyrażającą bezpośrednie, długotrwałe, niszczące konsekwencje tej wojny – z wyraźnym zaznaczeniem, kto nas w tę sytuację wpędził!
Skoro zamiarem twórców było pokazanie, że dla nas złem był nie tyko nazizm, ale i komunizm, to tu było miejsce na ikoniczną bryłę – tu było wielkie zadanie dla architektów i urbanistów. Należało chwycić i wyrazić, ten niebywały fenomen symbolicznych: początku i końca wojny w Gdańsku, w tym miejscu właśnie. Pokazując Polaków, którzy po tym wszystkim czego doznali nadal potrafili walczyć o „wolność waszą i naszą”, a w tym przecież: domagać się zniesienia Muru Berlińskiego.
Tak pomyślane muzeum byłoby rzeczywistością miasta, w którą się płynnie i niepostrzeżenie wchodzi, co symbolizowałoby wyłonienie się wojny ze zwykłego życia, wskazywało na potrzebę uważności, skoro tak niepostrzeżenie z biegu życia można stać się ludobójcą.
I teraz należy zadać pytanie, dlaczego mając to wszystko – właściwie gotowe, już istniejące muzeum, jakże spójne skoro opowiadane historie właśnie w tych budynkach się działy! – więc mając rzecz tak potencjalnie znakomitą, ocalały z wojennej pożogi zapis niezwykłej sekwencji dziejów – bo tu (moduł II wojny światowej) ta wojna się zaczęła i tuż obok, w bezpośrednim sąsiedztwie (moduł „Solidarności”) zakończyła – po prostu niszczy się to wszystko, wyburza zabytki, historyczny ciąg zabudowy i ciągłość modułów rozsadza nowoczesnym osiedlem – jednocześnie wydając gigantyczne pieniądze na zbudowanie siedziby muzeum na drugim końcu ulicy, w bagnie, by tam inscenizować sztuczne ruiny i pomieszczenia z czasu wojny?
Profesor Paweł Machcewicz w swojej książce pt. Muzeum tak napisał o pomyśle rekonstrukcji obiektów na Westerplatte:
Na Westerplatte miał powstać swego rodzaju „park historyczny”, z wykorzystaniem zarówno zachowanych obiektów Wojskowej Składnicy Tranzytowej, jak i tych, które dopiero miały być zrekonstruowane (…). Pomysł odbudowy nieistniejących obiektów Wojskowej Składnicy Tranzytowej uważałem za z gruntu chybiony, bo prowadziłby do stworzenia swego rodzaju historycznego Disneylandu. Atutem tego miejsca jest jego autentyzm – zachowane wartownie, ruiny Koszar – który powinien być chroniony. (Paweł Machcewicz, Muzeum.)
Jeśli rekonstruowanie historycznych obiektów nazwać disneylandyzacją – to jak nazwać burzenie obiektów historycznych i budowanie sztucznych ruin w suchej wannie za sto milionów?
W centrum naszej uwagi miała być ludność cywilna, która była główną ofiarą wojny. (Paweł Machcewicz, Muzeum.)
Pan profesor wielokrotnie w swojej książce pisząc o krytyce, z jaką spotykał się program muzeum, nazywał tę krytykę atakami. Choć w przytaczanych fragmentach owych polemik nie znalazłem czegokolwiek obraźliwego, czy jakichś innego rodzaju niemerytorycznych wypowiedzi, które usprawiedliwiałyby nazwanie ich atakiem.
Po prostu – na przykład – nie sposób zgodzić się z takim uogólnieniem: ludność cywilna była główną ofiarą wojny. Cóż to bowiem znaczy – że nie ma różnicy między ludźmi, którzy głosowali na NSDAP (12 mln), którzy należeli do NSDAP (8,5 mln), którzy byli co najmniej aktywnie lojalni wobec NSDAP napadając na innych (!) – i tak dalej – a ludźmi, na których hitlerowskie Niemcy napadły? Których eksterminowały, na których dokonywały ludobójczych operacji? Czyżby nie było różnicy między tymi ludnościami cywilnymi? Nie sposób się z tym zgodzić.
Czy bowiem ludność cywilna – jest jakąś kategorią ludzi specjalną, bez właściwości? Cywile nie mają poglądów, nie podejmują decyzji politycznych, nie odpowiadają za nie? Nie podejmują wyborów i nie ponoszą ich konsekwencji?
Adam Tycner: Czy typowa niemiecka kobieta (…) była w czasie wojny gospodynią domową, która nie interesowała się polityką?
Kathrin Kompisch: W latach 30. większość Niemek rzeczywiście była gospodyniami domowymi. Nawet w czasie wojny, gdy mężczyźni poszli na front, pracowało zawodowo niecałe 50 proc. niemieckich kobiet. Trzeba jednak zrozumieć, że w III Rzeszy zajmowanie się domem nie było zajęciem apolitycznym. W nazistowskiej ideologii gospodynie domowe odgrywały bardzo ważną rolę. To na nich spoczywała odpowiedzialność za wychowanie nowych pokoleń przesiąkniętych hitlerowską ideologią Niemców. Dlatego NSDAP od początku postulowała, żeby kobiety nie pracowały, tylko zostawały w domach i wychowywały nową generację rasy panów.
Czy to oznacza, że kobieta, która zajmowała się domem i wychowywała dzieci, stawała się automatycznie współodpowiedzialna za nazistowskie zbrodnie?
Nie. Problem w tym, że większość Niemek ochoczo wcielała się w rolę „patriotycznej” gospodyni domowej. Mało kto zdaje sobie dziś sprawę, jak bardzo upolitycznione były niemieckie kobiety. W III Rzeszy istniało mnóstwo narodowosocjalistycznych masowych organizacji kobiecych. W 1939 r. należało do nich kilkanaście milionów Niemek.
Czym się zajmowały te organizacje?
Były narzędziami w rękach reżimu. Najważniejszy był Narodowosocjalistyczny Związek Kobiet, ale istniały również Służba Pracy Kobiet, Niemiecki Czyn Kobiet, działający na wsi Stan Żywicieli Rzeszy, sportowa organizacja Siła przez Radość, przeznaczony dla nastolatek Związek Niemieckich Dziewcząt i wiele innych. Te organizacje różniły się nieco między sobą, ale generalnie ich głównym zadaniem było propagowanie wśród Niemek antysemityzmu, świadomości rasowej, popularyzacja eugeniki i wychowywania dzieci w duchu nazizmu. Poza tym na wszystkie sposoby starały się wspierać reżim. Gdy zaczęło brakować robotników, zachęcały kobiety do podejmowania pracy w fabrykach. Gdy zaczęły się problemy z aprowizacją na froncie, nawoływały do przygotowywania prostych, skromnych posiłków, żeby więcej jedzenia można było wysyłać na front.
W III Rzeszy kobiety nie mogły zajmować wyższych stanowisk w partii i w administracji. Czy organizacje kobiece nie postulowały równouprawnienia?
Istniał przez pewien czas nurt tzw. narodowo-nordyckiego feminizmu. Nazistowskie feministki chciały na przykład, żeby NSDAP wystawiała więcej kobiet na listach wyborczych i żeby kobiety przechodziły przeszkolenie wojskowe. Ten nurt nigdy nie zyskał jednak na znaczeniu, bo narodowi socjaliści chcieli, żeby kobiety rodziły dzieci i wspierały mężów. W 1937 r. władze zakazały publikacji czasopisma „Die Deutsche Kämpferin”, które było organem nazistowskich feministek. Organizacje kobiece nie zajmowały się więc równouprawnieniem, tylko nazistowską indoktrynacją, co im zresztą dobrze wychodziło. To między innymi dzięki nim typowa niemiecka gospodyni domowa była zazwyczaj nazistką albo przynajmniej sympatyzowała z nazistami. I dość dobrze rozeznawała się w polityce. Brak zainteresowania życiem publicznym u niemieckich kobiet to mit.
(Adam Tycner, Nieukarane zbrodnie niemieckich nazistek. Wywiad z Kathrin Kompisch.)
W jednej ze swoich wypowiedzi, profesor Paweł Machcewicz powiedział: Chcemy (…) pokazać, że opór wojenny miał charakter nie tylko militarny, ale również cywilny. I że był on równie ważny. Ale czyż nie dotyczy to również agresji wojennej? Czyż agresja wojenna nie miała również charakteru cywilnego?
Używając tak obszernych kategorii jak: ludność cywilna, w oczywisty sposób poruszamy się na poziomie wielkiego uogólnienia, natomiast w tym uogólnieniu istnieje wyraźne rozróżnianie – co zrobiła dana zbiorowość. W tym przypadku: jedna napadła (co najmniej lojalnie wypełniali polecenia), druga została napadnięta (starali się przeżyć, bronili się).
Poruszając się nadal na tym poziomie wielkiego uogólnienia: Polacy znajdując się pomiędzy Hitlerem a Stalinem, stanęli po stronie wartości, nie poszli ani z nazizmem, ani z bolszewizmem, to znaczy ani z jedną, ani z drugą odmianą neopogaństwa. A zatem w tej opisywanej konkretnej sytuacji nie możemy uogólniać doświadczeń tych zbiorowości w jednej zrównującej kategorii: cierpień ludności cywilnej. Tego się tak nie uogólnia, bo przestajemy mówić o historii – a więc o człowieku, a zaczynamy mówić jakby językiem techniki: kategoria: ludność cywilna w czasie wojny.
Tych dwóch postaw:
- podjęcia decyzji politycznej i moralnej o podpisaniu się pod rasistowskim, grabieżczym, eksterminacyjnym programem
- powiedzenia: nie, zarówno bolszewizmowi jak i nazizmowi
– nie da się pomieścić w jednym uogólniającym terminie.
Pan profesor uważa, że jest napadany, ale zdaje się nie rozumieć, o co w tej sytuacji chodzi, że odbiera Polakom owo: stanięcie aż do ofiary życia po stronie wartości, opowiedzenie się w jednym momencie przeciw dwu strasznym totalitaryzmom, bodaj najstraszniejszym totalitaryzmom świata – na co nie poważył się nikt inny. Przypomnijmy:
Winston Churchill: Gdyby Hitler napadł na piekło, Izba usłyszałaby ode mnie pochwałę szatana.
Norman Davies: Churchill wyraźnie mówił, że „trzeba zjeść kolację z diabłem”, bo bez tego nie da się wygrać wojny z Niemcami.
Poruszając się w światowym porządku myślenia: Polacy ponieśli konsekwencje tego swojego opowiedzenia się, zostali poddani ekstremalnej pogardzie, uznani za odpad genetyczny – i ponoszą skutki do dziś. A pan profesor w tej sytuacji używając zrównującej kategorii: ludności cywilnej chce Polakom odebrać, to jedyne prawdziwie, wyłącznie polskie zwycięstwo w tamtej sytuacji. Zarazem więc ostatni przystanek godności i sensu. Pytanie: czy pan profesor wie, co robi? I: czy ma co dać w zamian?
Ale, właśnie, pan profesor robi coś dużo gorszego, bo odbiera możliwość zrozumienia, możliwość odpowiedzi. Skoro bowiem mamy moralne zwycięstwo – to oczywiście stajemy wobec pytań: czemu zatem tak straszne konsekwencje? I to jest wyjściem ku naturalnej autorefleksji. A pan profesor swoją zrównującą operacją zbija z tego tropu i wzbudza oślepiające emocje. Po czym oskarża, że jest atakowany, jakoby nie wiedzieć czemu. I prowadzi przeciw tym atakom politykę i wkracza na drogę sądową.
Cytuje pan profesor wypowiedź historyka i socjologa Marcina Kuli, piszącego:
Wiedza powinna być ponadnarodowa. Właśnie historia problemowa pozwala przełamać narodowe bariery historiografii. (…) I i m bardziej refleksyjna, a mniej upamiętniająca i podbijająca własny bębenek będzie polska historiografia, tym będziemy mieli większe szanse. Wszystko inne jest, obawiam się, wywijaniem szablą. Taki pokaz ma swój prowincjonalny urok, ale świat go nie ceni i nie doceni. (Marcin Kula, Bębenek historii plemiennej.)
Zadać ból, panowie uczeni, jest bardzo łatwo, ale dać mądrą odpowiedź – kto ją da? A to uwłaczanie (prowincjonalny urok) znów nie stoi na prawdzie, bo owa szlachetność stanięcia w obronie wartości/przy wartościach przeciw obu najstraszniejszym totalitaryzmom XX wieku jednocześnie – zdarzyła się tutaj. Więc to nie jest prowincja. To jest centrum Europy. Mówicie – wyzbądźcie się tego, to świat was doceni – to przezabawne, to uwłaczanie inteligencji czytelnika.
Mówicie: wiedza powinna być ponadnarodowa – a nie chodzi po prostu o prawdę?
Rzecz jest w tym: jaka jest odpowiedź? I tu panowie zawodzicie.
(Podkreślam, że w powyższym rozróżnianiu wewnątrz kategorii: ludność cywilna, nie chodzi, w żadnym razie, o myślenie odwetowe, w rodzaju: dostali za swoje i dobrze.)
Jest w owej kwestii zrównania cierpień ludności cywilnej rzecz jeszcze jedna, szczególna – naprawdę nie godzi się, nie można takiej idei wnosić na Pomorzu, nieopodal Piaśnicy, miejsc mordów dokonywanych przez Selbschutz, bestialskich mordów sąsiadów na sąsiadach, z rozmysłem, z premedytacją przygotowanych, przeprowadzonych według porządku list proskrypcyjnych.
Aby te rzeczy jeszcze wyraźniej wydobyć – gdy mówimy o kwestii wojny i ludności cywilnej, czy: totalitaryzmu i ludności cywilnej, to właśnie casus U-bootów świetnie nadaje się do ich przedstawienia, można na jego przykładzie opisać ową relację: machinę społecznej organizacji, systemu prawa, wpływ propagandy, mediów, rolę idei, przekonań, emocji, także szantażu, przymusu, strachu – powodujących zaangażowanie czy wpisanie cywilów we współczesną wojnę.
U-booty zatapiały statki – masowo topiły marynarzy floty handlowej. W wojnie na Atlantyku ponad 30 tysięcy, także dzieci (po storpedowaniu statku City of Benares utonęło ich siedemdziesięcioro siedmioro). Ale strategicznym celem było zagłodzenie Brytyjczyków. Churchill powiedział: W czasie wojny bałem się zagrożenia tylko ze strony U-bootów.
Gdańsk był jednym z trzech miejsc finalnego montażu U-bootów, obok Hamburga i Bremy. W pracę stoczni wprzęgnięte było całe miasto, i nie tylko, bo przecież na tak złożony finalny produkt składa się praca wielu różnych przedsiębiorstw wielu branż i transport. Wejrzyjmy choćby na wspomnienia pana Bruno Zwarry, który zresztą – co też znamienne – dokonał sabotażu przy produkcji tabliczek znamionowych. Niby rzecz drobna, ale bardzo ważna dla operowania łodzią podwodną.
To, że w Gdańsku montowano U-booty było jednym z istotnych powodów zniszczenia miasta – zachodnim aliantom zależało, by sowieci zdobyli je jak najprędzej. Zamiar zatrzymania produkcji U-bootów stał też za bombardowaniem Gdańska z użyciem bomb zapalających. Gdy Armia Czerwona zajęła miasto w stoczni w finalnej fazie montażu znajdowały się trzy jednostki najnowszego typu XXI. Fachowcy oceniają, iż gdyby ten typ U-boota został wprowadzony w roku 1943 system alianckich konwojów by się załamał.
Czy można zrównać cywilów, którzy hajlowali i sumiennie, ofiarnie pracowali na rzecz niemieckiej machiny wojennej – tu: na rzecz zagłodzenia mieszkańców Wielkiej Brytanii – z cywilami przymuszanymi terrorem do niewolniczej pracy, czy jak Bruno Zwarra, który już po doświadczeniu uwięzienia w KL Stutthof i KL Sachsenhausen – dokonywał sabotażu przy produkcji U-bootów?
Możemy zrobić jeszcze inne – owszem uogólniające – porównanie: niemieccy pracownicy gdańskiej stoczni – współtworząc system totalitarny – wytwarzali U-booty, by zagłodzić Brytyjczyków; polscy pracownicy stoczni gdańskiej – w narzuconym systemie totalitarnym – upominali się o godność człowieka i pokojowo, z narażeniem życia walczyli o zniesienie totalitaryzmu – w tym o uwolnienie Niemców, którzy im na głowę ten totalitaryzm sprowadzili.
(Ech – Polacy, prowincjusze!)
Dopiero właśnie umieszczenie Muzeum II Wojny Światowej w sekwencji – od preludium i początku drugiej wojny światowej (w Gdańsku, 1939), do jej zakończenia, czyli do wątku „Solidarności” i zakończenia sowieckiej okupacji Europy Środkowej – czyli umieszczenie go intelektualnie w figurze miasta odpowiedzi – to byłaby naprawdę miara europejska i światowa, i zarazem wypełnienie obowiązku koniecznego wyprowadzenia nauki z tego historycznego doświadczenia. Także obowiązku człowieczego – obowiązku udzielenia odpowiedzi człowiekowi, wyjaśnienia i wskazania drogi, w skali osoby. To byłoby wyjście poza politykę i historię. Dzieło – obowiązek do spełnienia, który powinien i który mógł zostać tu wypełniony.
Powinien znaleźć się w idiomie Muzeum II Wojny Światowej tu, w Gdańsku, ale więc koniecznie: muzeum opisującego sekwencję od obłędnej nienawiści do solidarności, od wojny do pokojowego kształtowania świata. To było dzieło, które w tym sensie warte byłoby zainwestowania w nie – w zamyśle stworzenia wehikułu wielkiego światowego przesłania.
Bo nie w tym jest międzynarodowy wymiar Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku, że zajmuje się na równi wojną w Japonii, na Atlantyku i w Afryce Północnej, ale w przesłaniu z miejsca, gdzie druga wojna światowa zaczęła się i zakończyła, więc z natury rzeczy miejsca, gdzie ta refleksja ma swój grunt, swoje historyczne ulokowanie.
Nec temere, nec timide, herbowa dewiza Gdańska, jak dotąd najpełniej spełniona została w stoczni w roku 1980 – co teraz powinno mieć kontynuację, w tym sensie, że to stąd powinna wychodzić refleksja, z miasta, od którego wyznacza się kierunki w Europie. Gdańsk powinien być miejscem pilnej Rozmowy. I to powinno opowiadać Muzeum II Wojny Światowej, nastawione na opis przejść ludności cywilnej – po prostu skupione na człowieku.
Ale też dlatego ten hieratyczny gest Muzeum, ta hieratyczna architektoniczna forma niczym wielki kwantyfikator – w tym miejscu, gdzie ją wybudowano, i pomieszczająca tę ideę ogólnego zrównania ludności cywilnej – jest aktem ideologii, jest nieuprawniona, jest fałszem.
I teraz, wróciwszy do kwestii ulokowania muzeum:
Donald Tusk zdecydował, że muzeum ma powstać w Gdańsku (…). Na rzecz takiego wyboru przemawiały poważne argumenty historyczne i symboliczne.
- Po pierwsze, Westerplatte, gdzie – według powszechnej w Polsce interpretacji – padły pierwsze strzały II wojny światowej.
- Po drugie, Gdańsk był także symbolem polskiej drogi do wolności – tutaj odbył się strajk w stoczni w sierpniu 1980 roku, który doprowadził do narodzin „Solidarności”.
O tych wydarzeniach miało opowiedzieć powstające w Gdańsku Europejskie Centrum Solidarności. Muzeum II Wojny Światowej miało pokazywać drugą stronę tej historii, a wspólnie składałoby się to na wielki dyptyk o historii Polski i Europy w XX wieku.
Rozważano dwie lokalizacje: na samym Westerplatte oraz przy ul. Wałowej, tuż przy Głównym Mieście, gdzie kiedyś znajdowała się dzielnica Wiadrownia (…), doszczętnie zniszczona w 1945 roku. Od lat siedemdziesiątych były tam wybetonowany plac i zajezdnia autobusowa, a teraz te działkę (o wartości ponad 50 mln złotych) był gotów bezpłatnie przekazać pod budowę muzeum prezydent Gdańska Paweł Adamowicz. (…) Działka przy Wałowej, kilka minut piechotą od Długiego Pobrzeża i słynnego Żurawia. Gdzie docierają wszyscy turyści, wydawała się idealnym rozwiązaniem. Tuż obok była Poczta Polska, co też miało swoje symboliczne znaczenie. (…) U progu wiosny 2008 roku, lokalizację przy Wałowej poparł Paweł Adamowicz, stając się jej gorącym orędownikiem.
I jeszcze jeden cytat:
Tuż obok miejsca, gdzie miało powstać muzeum, znajdował się budynek Poczty Polskiej, która jest, obok Westerplatte, najważniejszym symbolem polskiego oporu w Gdańsku we wrześniu 1939, roku. Dzięki Gunterowi Grassowi obrona Poczty, a następnie rozstrzelanie pocztowców, stały się znane na całym świecie milionom czytelników „Blaszanego bębenka” Po drugiej stronie widać było budynki, a przede wszystkim wysokie żurawie stoczni gdańskiej (…) w planach jest tam powstanie nowej dzielnicy – Młodego Miasta. Jeśli do tego dodać malowniczość miejsca – położenie nad Motławą i Radunią – oraz bezpośrednią bliskość gdańskiej starówki, trudno byłoby o lepsze miejsce do budowy nowego muzeum, które planowało przyciągać tłumy zwiedzających. Wszystkie te względy miały wpływ na wspomnianą wcześniej decyzję o wybraniu tej właśnie lokalizacji. (Paweł Machcewicz, Muzeum.)
Padło tu tyle różnych argumentów i jak zauważamy myśl decydentów krążyła nawet wokół tej oczywistości, że tu w Gdańsku rozpoczęła się „wojna kończąca stary i świat” i tu „narodził się świat współczesny” i nawet pojawia się myśl o dyptyku opisującym dwa końce tej samej historii – powiedzmy tej sekwencji dziejów – ale przecież podjęta decyzja nie poszła za tą myślą!
W argumentach za aktualną lokalizacją muzeum podkreślana jest bliskość Poczty Polskiej, ale Poczta jest na tyle mocnym akcentem, że właśnie nie potrzebowała bezpośredniego sąsiedztwa muzeum, natomiast Dom Polski jest miejscem choć ważnym – zupełnie zapoznanym. Wkomponowanie go w Muzeum – wydobyłoby jego historię z zapomnienia. Jako znaczący składnik przemiany, od miasta kongresów do miejsca wytwarzania machin wojennych wysyłanych na morza świata w ludobójczym zamiarze.
I wtedy, na akcentach i Poczty Polskiej i muzeum drugiej wojny światowej umieszczonego w historycznej scenerii, można i należało rozpiąć moduł drugiej wojny światowej. Zwłaszcza, że to jest właśnie jedna przestrzeń, te wydarzenia początku wojny na tej przestrzeni się rozgrywały i dalszy jej ciąg – przez montownię U-bootów – jest ściśle z historią Gdańska związany, a jest po prostu kluczowy dla właściwego rozumienia losów ludności cywilnej, o czym już była mowa: topiącej przez swoją pracę dziesiątki tysięcy ludzi (w tym i dzieci) w lodowatym Atlantyku – i topionej później w lodowatym Bałtyku.
Kilkakrotnie w książce pana Pawła Machcewicza powraca argument zbudowania muzeum na przedłużeniu szlaków turystycznych, ale przy takim przedsięwzięciu nie powinno się myśleć w kategoriach automatyzmu zwiedzania, wpisywania się w szlaki turystyczne miasta, a patrzeć, by stworzyć jak najpełniejsze, doniosłe i frapujące dzieło – a tu właśnie mogła przyciągnąć ludzi pełnia niezwykłości tej historii.
Mając taki unikat – jedno z trzech miejsc w Europie, gdzie montowano U-booty – budując Muzeum II Wojny Światowej kompletnie to zignorować? To jest zdumiewające, to jest bardzo poważnym błędem, bardzo poważnym niewykorzystaniem potencjału, także bardzo poważnym marnotrawstwem przy tej skali inwestycji, gdzie powinno się szczególnie dbać o maksymalne spożytkowanie wkładanych tu potężnych środków.
To jest nie wypełnienie obowiązku, nie podjęcie bardzo ważnego aspektu głównej kwestii programowej budowanego muzeum (ludność cywilna – budowa U-bootów – zagłada miasta – los ludności cywilnej). Zdumiewa też nie wzięcie w obronę historycznych obiektów i dopuszczenie do zajęcia tak szczególnej historycznej przestrzeni – blokowiskiem. Przestrzeni, która potencjalnie była skarbem dla Gdańska – gdy rozumiemy owo rozpisanie modułów – jako obszar przejścia od modułu II wojny światowej do modułu „Solidarności” – i szczególną rolę Gdańska w narodzinach współczesnego świata. To wszystko zostało zmarnowane, zniszczone. Przeistoczyło to przedsięwzięcie z aktu twórczości w akt zniszczenia.
Oczywiście, już wkrótce prowadzący miasto zorientowali się, że ulokowanie muzeum na terenie Wiadrowni właśnie zrodziło problem braku ciągłości kulturowej. I teraz, po zaprzepaszczeniu i zniszczeniu możliwości stworzenia Muzeum II Wojny Światowej – przechodzącego w obszar „Solidarności”, podejmują starania, aby nawiązać jakoś łączność, kulturową ciągłość między Muzeum a Europejskim Centrum Solidarności! I tak, w roku 2016 Biuro Rozwoju Gdańska i Wydział Urbanistyki i Architektury Urzędu Miejskiego zorganizowały warsztaty pod nazwą Water in-between, do udziału w których zaproszono licznych gości z zagranicy – z Holandii dwóch specjalistów, z Austrii pięciu specjalistów i jeden specjalista z Estonii.
Portal Trójmiasto.pl opublikował tchnący optymizmem artykuł pod tytułem: Pomysły na atrakcyjną przestrzeń między muzeami w Gdańsku. Czytamy: Dwudniowe warsztaty (…) miały na celu znalezienie odpowiedzi na pytanie „jak możemy uzupełnić rozwój urbanistyczny, stworzyć zespół przestrzeni publicznych i połączenia, które przyczynią się do budowania tożsamości miejsca związanego z narodzinami pokoju i demokracji w Polsce”. Pod tym pytaniem kryła się próba przygotowania koncepcji na zagospodarowanie przestrzeni między powstającym Muzeum II Wojny Światowej a Europejskim Centrum Solidarności.
Wierzyć się nie chce, prawda? Ale to dopiero początek. Zobaczmy bowiem jakie są pomysły urbanistów z Gdańska i zagranicy na atrakcyjne powiązanie Muzeum II Wojny Światowej z Europejskim Centrum Solidarności:
- utworzenie plaży miejskiej w basenie dawnej Stoczni Cesarskiej
- uruchomienie ośrodka kultury w budynku dawnej hali U-bootów np. jako siedziby Europejskiej Stolicy Kultury
- wzbogacenie skrzyżowania ulicy Wałowej i Rybaki Górne w świetlne instalacje
- wprowadzenie funkcji rekreacyjnych wzdłuż kanału Raduni od Muzeum II Wojny Światowej w kierunku Europejskiego Centrum Solidarności
- stworzenie rybnego targu w dawnym magazynie gazu przy ulicy Podstocznej
Nie wymienię nazwisk zagranicznych ekspertów, którzy opracowali te propozycje, chociaż ewidentnie przyjechali tu po certyfikat ignorancji i nieodpowiedzialności. Jak można występować w autorytecie eksperta – nie posiadłszy wiedzy o okolicznościach, o historii miejsca, o wymowie symbolicznej – etc. Na przykład, czy naprawdę nikt nie zwrócił uwagi, że wybudowane Muzeum II Wojny Światowej jest bez związku z halą budowy U-bootów? Czy naprawdę nikt z ekspertów widząc to nie popukał się w głowę? Jak można w tym kontekście zalecać stworzenie tam ośrodka kultury?
Ale gdańscy urzędnicy, choć przecież powinni mieć dużo większą wiedzę na temat tych terenów, znajdujących się tam obiektów, ich historii, kontekstów itp. – jednak są z porad ekspertów zadowoleni!
To bardzo cenne pomysły, oryginalne i niebanalne – ocenia Edyta Damszel-Turek, dyrektor Biura Rozwoju Gdańska – widać, ze eksperci włożyli mnóstwo pracy w ich przygotowanie w tak krótkim czasie. Bardzo ciekawy jest pomysł na zagospodarowanie nabrzeży kanału Raduni. Realizacja innych pomysłów zależy w głównej mierze od dobrej woli prywatnych właścicieli terenów postoczniowych, bo miasto niestety nie jest ich właścicielem i ma w tym przypadku bardzo ograniczoną możliwość kreowania tej przestrzeni. Zresztą eksperci zdają sobie z tego sprawę. I dalej: W basenie Stoczni Cesarskiej rozważano jednak marinę, a nie plażę. Realizacja takiej funkcji zależałaby od właściciela przyległego terenu.
Myślę, że w kontekście opisanych wcześniej kwestii kuriozalność całej tej sytuacji jest wyraźnie widoczna i nie wymaga specjalnych komentarzy. Co zaś jest uderzające, to wiadomość, że tak newralgiczne dla miasta, dla kreowania jego opowieści, tereny zostały sprzedane i prowadzący miasto nie mają wpływu na to, co tam powstanie. Rodzi się w tym kontekście też pytanie, po co w takim razie te warsztaty, sprowadzanie ekspertów, szukanie rozwiązań dla terenów, co do których miasto nie ma czegokolwiek do powiedzenia?
Wygląda to na jakąś zabawę. Widać ewidentnie, jak bardzo brakuje w Gdańsku prawdziwej, poważnej Rozmowy! Ale zdaje się o to chodzi. Prowadzący miasto postępują według sobie wiadomych reguł. Potem łożą na ekspertów, którzy nie rozumieją Gdańska, nie znają. I tak to się odbywa. Czy chodzi o to, by obywatele nie nabrali jakiegoś obyczaju „wtrącania się” w pracę urzędników?
Pan Kazimierz Leski napisał: urzędnicy nie mają rządzić, urzędnicy mają służyć.
W każdym razie widać jak pierwsze wywalenie pieniędzy w błoto pociąga za sobą dalsze wywalanie pieniędzy w błoto.
A za decyzją o ulokowaniu Muzeum II Wojny Światowej na Wiadrowni – podjęto następną, o ulokowaniu przy ulicy Rycerskiej gmachu Muzeum Historii Miasta Gdańska. Ulica Rycerska – a już była o tym mowa w tej książce, ma zachowaną jedną pierzeję, jest tam między innymi unikat – oryginalna, zachowana gdańska kamieniczka. Aż prosi się, aby tę zachowaną pierzeję domknąć, zrymować jakąś zabudową indywidualną. Zresztą w całej tej okolicy jest sporo zachowanych zabytków, że wspomnę również już tu opisywaną, urodę ulicy Grodzkiej, starej przyportowej uliczki, ale też ostańce osiemnastowiecznej zabudowy przemysłowej – przy ulicy Czopowej. I teraz, niestety, ta okolica zostanie potraktowana wielką inwestycją.
Trzy uwagi odnośnie architektury Muzeum II Wojny Światowej.
- Wielu ludzi dochodzi do muzeum od strony Poczty Polskiej, od tej strony zresztą jest główne wejście do muzeum. Ale niestety w przeżyciu ekspresyjnej bryły przeszkadzają umieszczone akurat od tej strony: wjazd do podziemnego garażu i jakieś techniczne werki. Więc nie wychodzi się z mostu prosto na wejście, ale trzeba te stojące na drodze technikalia ominąć, nie ma się od mostu pełnego widoku na bryłę i wejście, a to omijanie wytrąca z przeżycia.
- Jak główna bryła muzeum sama w sobie jest udana, ekspresyjna, tak ten pawilon od strony ulicy (od strony północnej) zupełnie nie ma klasy, sprawia wrażenie ciągu punktów usługowych z poprzedniej epoki, czy baru mlecznego, ewentualnie wejściowego frontu jakiegoś zakładu pracy. To jest bardzo słabe.
- I wreszcie – poważnym mankamentem jest niezgranie barw muzeum i stojących „w tle” bloków. Kolory gryzą się ze sobą, a że są zbliżone ale właśnie nie dobrane, robi to wrażenie drażniącej niedoróbki. Realizując tak kosztowne inwestycje, „kreując ikoniczne miejsce na miarę słynnych budowli Gdańska” nie można takich rzeczy puszczać. Ale to już tak na marginesie.
I na zakończenie tego wątku – gdy przed rozpoczęciem budowy muzeum prowadzono prace archeologiczne odkryto w tym miejscu brukowaną ulicę (Grosse Gasse) i po obu jej stronach ułomki murów, szczątki zburzonych domów. Był to wprost prezent – znakomite intro takiego muzeum. Znajdując coś takiego powinno zrobić się od razu korektę planów i wykorzystać tę uliczkę jako świetny, przejmujący element ekspozycji. Po prostu wyłoniła się z ziemi rzeczywistość wydarzeń, o których jest muzeum: wojna, zniszczenie, ludność cywilna. Prawdziwa, namacalna rzeczywistość.
Niestety, skoro twórcy muzeum zaplanowali dziurę pod wielki betonowy suchy dok, to ją wykopali, żadna tam uliczka ich nie powstrzymała. A w ramach muzealnej ekspozycji ustawiono czołg pośród ruin miasta. Zaraz – jakich ruin? No, właśnie, specjalnie w tym celu ruiny wewnątrz muzeum pobudowano. No, bo wiadomo – jak się zbuduje ruiny, to ma się takie, jak się chce, ruina jak się patrzy, a nie jakaś z wojny, stara, byle co.
przeczytaj:
Przed rozpoczęciem budowy trzeba było przeprowadzić badania archeologiczne (…). Potrwały one około pół roku i przyniosły fascynujące rezultaty. Odsłoniliśmy siatkę ulic i zarysy domów istniejącej od XVII wieku dzielnicy, która została całkowicie zniszczona w 1945 roku w czasie walk o Gdańsk. Nosiła nazwę Wiadrowni (Eimermacherhof) od działającego tam cechu wiadrowników. Była to niezamożna część miasta, ale bardzo malownicza, położona między Motławą a Radunią, niekiedy nazywana, pewnie trochę na wyrost, gdańską Wenecją. Niezwykłym przeżyciem było stąpanie w trakcie badań archeologicznych po odsłoniętym po wielu dziesięcioleciach bruku ulic Wiadrowni i porównywanie tego nieco księżycowego krajobrazu, przywołującego obrazy z Pompei, ze zdjęciami tętniącej życiem dzielnicy sprzed wojny. Bruk przenieśliśmy do wnętrza Muzeum i ułożyliśmy na podłodze alei przecinającej całą wystawę główną. Była ona zresztą zaprojektowana tak, by dokładnie odzwierciedlała przebieg najważniejszej ulicy Wiadrowni (Wielkiej/Grosse Gasse). (Paweł Machcewicz, Muzeum.)
Szczególniej proszę zestawić sobie zdanie o krajobrazie przywołującym obrazy z Pompei – ze zdaniem: Bruk przenieśliśmy do wnętrza.