W Gdańsku nie ma prawdziwej Rozmowy. Mimo licznych, nieomal codziennych zapewnień włodarzy, iż Gdańsk jest miastem wolności i solidarności, miastem dialogu i wielu kultur, tak wielu mieszkających tu ludzi oryginalnie myślących, mających wiedzę, twórczy potencjał, kwalifikacje – jest wypychanych na obrzeża życia, ich możliwości nie są wykorzystywane.

Rozpocznę od wspomnienia tych, którzy zmarli w ostatnim czasie: Tomasza Bedyńskiego, Antoniego Kozłowskiego, Yacha Paszkiewicza, Piotra Dwojackiego czy Joanny Puzyny-Chojki.

Piotr Wyszomirski w swoim pożegnaniu pani Joanny Puzyny-Chojki napisał: wszyscy byli osobami wyjątkowymi, dla których społeczność nie potrafiła znaleźć godziwego miejsca. Wszyscy mogli dać nam więcej, gdyby były stworzone im odpowiednie warunki.

Ale jakże wielu takich ludzi żyje tu, w Gdańsku – odsuwanych, wykluczanych, spychanych na margines.

Wykluczanie.

W kwietniu 2018 przypadła 40 rocznica utworzenia Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża, a więc organizacji od której zaczęła się „Solidarność”. Wtedy, pod koniec lat siedemdziesiątych, naprawdę nie było żartów. Dość będzie przypomnieć, że ciało jednego z działaczy WZZ, Tadeusza Szczepańskiego, młodego człowieka, drastycznie okaleczone wyłowiono z Motławy.

I oto tę rocznicę utworzenia WZZ Wybrzeża przemilczały zarówno oficjalny portal miasta Gdańska, „Dziennik Bałtycki” i komercyjny portal Trójmiasto.pl.

Ludzie tak znani, o takim niekwestionowanym dorobku, zasługach – jak państwo Andrzej Gwiazda i Joanna Duda-Gwiazda, jak pan Krzysztof Wyszkowski są po prostu wyrugowani, wykluczeni z oficjalnego życia Gdańska. I jak widzimy zdaje się to nie tylko starciem przekonań, to jest wojna na zniszczenie nawet pamięci. Takie wymazywanie z przestrzeni publicznej przywodzi na myśl skojarzenia z wybitnie ponurymi praktykami przeszłości dawno pożegnanej, a że dokonuje się w Gdańsku, to jest po prostu klęską.

Andrzej Gwiazda

A przecież w tym przypadku naprawdę nie chodzi o poglądy – to są bohaterowie, którzy narażali swoje życie przeciwstawiając się zbrodniczemu systemowi. Kładli swoje życie i w tym sensie przenośnym, rezygnując ze spokoju, z troski o siebie li tylko, poświęcając swój czas, swoje życie prywatne i swoje kariery zawodowe, ale i w tym sensie dosłownym, po prostu narażając swoje zdrowie i życie. To są siwe głowy, które – gdzie jak gdzie – ale w Gdańsku powinny mieć uszanowanie. Tu już nie miejsce na jakąkolwiek politykę – na to nie ma tłumaczenia.

Takie wykluczanie, takie postępowanie względem tych ludzi jest w najgłębszym sensie zaprzeczeniem dziedzictwa i idei miasta wolności i solidarności, oznacza niedojrzałość, niezdolność do refleksji, oznacza traktowanie tego dziedzictwa instrumentalnie do realizowania jakichś nieszlachetności, jest odbieraniem sobie prawa do tradycji Gdańska.

Bo jeśli ktoś rzeczywiście, uczciwie chce układać życie naszego miasta, miasta z taką legendą, z takim przesłaniem, po prostu musi umieć stanąć ponad sympatiami i poglądami, musi umieć szanować innych ludzi, ich dorobek, zasługi, kompetencje, umieć dostrzegać i wykorzystywać je dla dobra społeczności – to jest pierwszy warunek kwalifikacji, warunek sine qua non.

A zatem – skoro w Europejskim Centrum Solidarności ma swoje biuro pan Lech Wałęsa – niech znajdzie tam również swoje miejsce biuro Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża.

Czy państwo Joanna i Andrzej Gwiazdowie, pan Krzysztof Wyszkowski pan Andrzej Bulc, pan Józef Drogoń, pan Jan Karandziej, pan Mariusz Muskat, pan Błażej Wyszkowski, pan Lech Zborowski – czy ludzie ci za mało narazili swoje życie – aby im te podstawy zapewnić? Czy nie należy im się to oczywiście, zwyczajnie, po prostu? W tej potężnej budowli, zbudowanej za pieniądze podatników? Miejsce, gdzie mogą się spotykać, gdzie mogą zapraszać swoich gości i gdzie są mile, z szacunkiem widziani? Miejsce z obsługą biurową, medialną, informatyczną, ze swoim archiwum, ze swoimi folderami i w razie potrzeby z tłumaczami.

Biuro Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża w Europejskim Centrum Solidarności jest pierwszym, naturalnym krokiem na drodze do uczynienia Gdańska naprawdę miastem wolności i solidarności. Bez tego nie można mówić o mieście dialogu. W tej sprawie idzie o przywrócenie podstawowego ładu moralnego i o elementarny szacunek do samych siebie: narodu, czy społeczeństwa. O szacunek do siwych głów, o uszanowanie bohaterów. To jest nasza historia, ci ludzie do niej należą. To są podstawy społeczeństwa.

Nawet jeśli istnieje wyrazisty podział między naszymi emerytami, to czy misją Europejskiego Centrum Solidarności nie jest właśnie stwarzanie okoliczności możliwego ich, po prostu, funkcjonowania? Europejskie Centrum Solidarności powinno być wzorem w tych kwestiach. Zapewnianie najlepszych możliwości, najlepszych warunków Rozmowie, powinno być ową, w dobrym rozumieniu, szczególnością Gdańska, i która już na pewno właśnie w Europejskim Centrum Solidarności powinna rozkwitać i owocować.

Joanna i Andrzej Gwiazdowie; źródło: niezalezna.plNa oficjalnej stronie miasta Gdańska możemy przeczytać następujące doniesienie:

Eva Hoffman, amerykańska autorka polskiego pochodzenia, napisała esej dla amerykańskiego dwutygodnika “The New York Review of Books” o najważniejszych polskich muzeach, w tym MIIWŚ i ECS. Esej zatytułowany: Hearing Poland’s Ghosts – wsłuchując się w duchy Polski.

Czytamy:

Eva Hoffman odwiedza gdański ECS. Spotkała się w nim z Basilem Kerskim, jego szefem, który mówi:

– Bardzo się cieszę, że na tle gorących konfliktów politycznych w Polsce, ECS jest miejscem spokojnych, cywilizowanych debat i szacunku dla drugiego. Przyznam szczerze, że obserwując narastającą temperaturę dyskursu politycznego obawiałem się, że atmosfera ostrych podziałów przekroczy również nasz próg. Bardzo się cieszę, że tak się nie stało.

Kerski – pisze Hoffman – uważa, że dzisiaj wiele można się nauczyć z pluralizmu dawnej „Solidarności”, która w latach 80. obejmowała wszystkie części społeczeństwa. Związek był wtedy zdolny do kompromisu, aby uniknąć gwałtownych starć z reżimem.

“Jeśli chodzi o przyszłość polskich instytucji kulturalnych, Kerski mówi, że wiele zależy od obywatelskiej odwagi jednostek sprzeciwiających się represyjnej polityce państwa (…).

„ECS przypomina nam, że demokratyczna wolność, o którą tak żarliwie w Polsce walczono, wymaga ponownej obrony” – konkluduje Hoffman.

W Europejskim Centrum Solidarności nie ma biura Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża, ale pan dyrektor ECS odwołuje się do pluralizmu dawnej „Solidarności”, tej z lat osiemdziesiątych i nas poucza o tym, co obywatelskie jest. I przyrabia nam gębę w zagranicznych pismach.

Europejskie Centrum Solidarności jest miejscem wykluczenia – i dlatego tam nie ma tętniących życiem debat, dlatego tam nie ma wrzenia intelektualnej różnorodności. Dlatego tak wielu ludzi omija to miejsce.

Pani Eva Hoffman rozpoczęła swój esej słowami: Przeszłość w Polsce to nie jest rzecz odległa i obojętna, to dramat łączący ideologię z brudną polityką. Kończy zaś słowami: demokratyczna wolność, o którą tak żarliwie w Polsce walczono, wymaga ponownej obrony. Ciekawe. Wyjątkowo dobrze pasuje.

Robotnik WybrzeżaWe wprowadzeniu do eseju pani Evy Hoffman Europejskie Centrum Solidarności określono jako muzeum. Ale przecież, czy muzeum solidarności to nie jest oksymoron? Nie raziłoby nas np. muzeum miłosierdzia? Muzeum kojarzy nam się z czymś, co jest eksponowane jako zapis historii, co przeminęło. Również w odniesieniu do „Solidarności”, ciągle istniejącego związku zawodowego zdaje się czymś dziwnym nieco, bo muzeum, więc jakby misja zakończona.

Rzecz inna, obecnie czas jakby tak przyspieszył, że coraz więcej ludzi znajduje się w muzeach za swojego życia.

Problem jest jednak w tym, że ECS jest ewidentnie ośrodkiem realizowania polityki, i że w tym muzeum mogą być eksponatami jedynie wyselekcjonowani twórcy „Solidarności”. I tak naprawdę to czyni obie solidarności – i tę pisaną z małej, i tę z dużej i w cudzysłowie – martwymi, politycznymi narzędziami w czyichś rękach.

Niedawno, w telewizyjnym wywiadzie pan Andrzej Kołodziej, podkreślał, że na całej wystawie nawet jeden raz nie pojawia się słowo: niepodległość.

Rozśrodkowanie.

Jeśli można wykluczać z życia miasta ludzi, którzy narażali życie, abyśmy mogli żyć wolni, ludzi tej miary, tej szlachetności, cóż mówić o innych, mniej znanych lub zupełnie nieznanych?

W kwietniu 2018 roku pan Roman Sebastyański zorganizował konferencję zatytułowaną Dziedzictwo kulturowe dawnych terenów Stoczni Gdańskiej. Napisałem na jej temat krótki artykuł i w nim wyraziłem myśl, która nie opuszcza mnie już od wielu lat. Napisałem:

Od lat jestem przekonany, że w Gdańsku żyje wielu mądrych ludzi, a ten ogromny potencjał nie jest wykorzystywany. Widzę wielką dysproporcję między tym „ludzkim kapitałem” a tym, co z Gdańskiem robią jego administratorzy.  (…)

W Gdańsku jest ogromny potencjał intelektualny, jest wielu ludzi oryginalnie myślących, mających znakomite przygotowanie i wiedzę, ludzi, którzy mogliby zrobić bardzo dużo dla rozwoju naszego miasta, przyczynić się do nadania mu pięknego i mądrego kształtu, ale jakoś dziwnie ten wielki potencjał nie jest wykorzystany, czasem mam wrażenie jakby stosowano wobec tych ludzi procedurę rozśrodkowania o jakiej za czasów PRL uczono na lekcjach przysposobienia obronnego, stosowaną w przypadku zagrożenia użyciem Broni Masowego Rażenia. Tak to wygląda, iż ci ludzie owszem są, ale wypchnięci na obrzeża życia miasta, nie słuchani, ich myśli, idee nie są nagłaśniane, nie organizuje się wokół nich debat, trzyma się ich z daleka od „decyzyjnego jądra miasta”.

Postacią wielce oryginalną gdańskiej kultury, która ewidentnie była poddawana owej procedurze rozśrodkowania był, wspomniany Antoni Kozłowski, poeta, eseista, performer, autor scenariuszy, człowiek wielce zaangażowany społecznie, autor wielu inicjatyw, projektów, pomysłów. Pisząc o wykluczeniu, o rozśrodkowaniu we współczesnym Gdańsku wspominam ich właśnie, nieżyjących, bo oni sami nie opowiedzą już swojej historii, a nadto byli ludźmi wielkiej kultury i szlachetności, którzy nie zabiegali o swoje. Tym łatwiej było ich – i ich pomysły z życia miasta rugować. I raczej nikt ich tutaj nie wspomni.

Antoni Kozłowski

Gdy piszę o ich nie zabieganiu o swoje, aby rzecz przybliżyć może, wspomnę że Antoni ustąpił miejsce w kolejce oczekujących na operację człowiekowi – jak to się mówi: bardziej potrzebującemu. Antoni nie żyje, człowiek, któremu ustąpił miejsca mam nadzieję ma się dobrze, czego mu szczerze życzę.

Wracając do konferencji – wzięło w niej udział wielu ludzi, którzy od lat robią wiele dla naszego miasta, ale którzy, śmiem twierdzić, właśnie poddawani są takiej procedurze rozśrodkowania. Można to też było odczytać z ich wypowiedzi, czasem aluzji, czy niedopowiedzeń. Są to ludzie o ogromnej wiedzy, doświadczeniu, znakomicie przygotowani do odegrania w naszym mieście znaczniejszej roli – z pożytkiem dla nas wszystkich przecież.

Ilu takich ludzi jest w Gdańsku? Nie wiem, liczby nie potrafię określić, ale wielu. Naprawdę nie jest tak – jak to spotykam wielokrotnie wyrażone w różnych komentarzach internetowych pod artykułami na temat architektury współczesnych gdańskich inwestycji – gdzie mieszkańcy pisali: jak na Polaków, to może być, nie ma się co czegoś lepszego spodziewać. I innych podobnej maści wpisów, w stylu: już lepsze to niż dziura w ziemi. Otóż nie, to jest błędny kierunek, to są myśli błędne, za którymi jest nie rozpoznanie sytuacji, nie rozumienie tego, co się tutaj dzieje. To jest poddanie się i to są myśli goryczy, przekonania, jakobyśmy byli narodem gorszego sortu, nie umiejącym czegokolwiek stworzyć – etc. Ale po prostu tak nie jest, to jest nieprawda.

Owszem, ku takim myślom może też powodować nasza niedawna historia, dokonanego na naszym narodzie ludobójstwa – i biologicznego i kulturowego, ale tu naprawdę trzeba mieć wzgląd na to, że mądrość daje Bóg.

Milczący profesorowie.

Wiosną 2018 roku w Europejskim Centrum Solidarności odbyło się spotkanie promujące książkę dr Grzegorza Borosa, piękny album o wzornikach architektonicznych ze zbiorów Biblioteki Gdańskiej PAN.

Zaproszony do udziału w rozmowie pan prezydent Paweł Adamowicz upatrywał przyczyn słabości współczesnej gdańskiej architektury w braku poważnej o niej debaty, w braku krytyki. To ten brak utrudnia stworzenie pięknego, mądrego miasta.

Pan prezydent ubolewał nad ubóstwem rynku medialnego w Gdańsku i wspomniał spotkanie na temat architektury, jakie miało miejsce w Politechnice Gdańskiej. Brało w nim udział sześciu profesorów i żaden z nich nie zabrał głosu w dyskusji. Wszyscy milczeli.

Muszę przyznać, że słuchałem wypowiedzi pana prezydenta z niejakim wzburzeniem, ale i z pewną dozą rozbawienia. Doprawdy, oto reprezentant środowiska, które przez z górą dwadzieścia lat decyduje o tym, co dzieje się w Gdańsku, przyczyn trudności uniemożliwiających rozkwit pięknego miasta upatruje w sytuacji, którą stworzył.

A że stworzył, i w jaki sposób, widać było jakże wyraźnie choćby we wspomnianej wypowiedzi o mediach. Bowiem wyliczając tytuły, nie wspomniał wartościowej społecznej inicjatywy, jaką jest portal internetowy Gdańsk Strefa Prestiżu. A przecież skoro sam dostrzega słabość rynku medialnego Gdańska i dostrzega jak poważny jest to problem, to na tak wartościową inicjatywę społeczną powinien chuchać i dmuchać, powinien ją na wszelkie możliwe sposoby wspierać i dopieszczać – i właśnie zwłaszcza, jeśli jest merytorycznie krytyczna, prawda? Tymczasem pan prezydent nawet nie potrafi wymienić jej nazwy w zwykłym wyliczeniu.

No i ci milczący profesorowie – czy prezydent miasta naprawdę nie wie, nie domyśla się, czemu milczą? Przecież widać choćby właśnie na tym przykładzie portalu Gdańsk Strefa Prestiżu – jaka jest cena niezależnej opinii, w naszym mieście. Wielu gdańskich artystów, intelektualistów mogłoby opowiedzieć, jaka jest w naszym mieście solidarności cena niezależności.

Jest niewymownie przykro, wstyd, że to właśnie w Gdańsku, że to Gdańsk popadł w taką odwrotność siebie, swojego dzieła. Wywrócono na nice, obalono w proch legendę tego miasta, jako miejsca, gdzie niezłomnie walczy się o wartości.

Przysłuchiwałem się konferencji na temat, mówiąc ogólnie, Danziger Hof, zorganizowanej przez Strefę Prestiżu. Wśród wielu gości, w tym – trzeba oddać szacunek – także przybyłego na tę konferencję inwestora, wziął udział w spotkaniu przedstawiciel wydziału architektury Urzędu Miejskiego i, muszę przyznać, z przykrością przyglądałem się jak, okazując dobre samopoczucie, opowiadał szeroko o wielu skomplikowanych przepisach, o wielu formalnych przeszkodach i komplikacjach, które uniemożliwiają wznoszenie w Gdańsku pięknych budowli. Mówił ten pan naprawdę długo, ze swadą, z uśmiechem wyższości i pewnością siebie wielkiego fachowca. I gdyby to zgrabnie ująć, brzmiało to jakoś tak:

Mamy tu diamenty, no, ale trzeba nimi palić w piecu, bo takie są przepisy. Nic się nie da zrobić, będziemy tymi naszymi diamentami palić dalej.

Myślałem – co za zdumiewający wykład, jakby zreferowanie zaczerpniętego z czasów z ulgą pożegnanych, imposybilizmu, z jaką oksymoroniczną pewnością siebie wygłaszany, z przekonaniem o słuszności tego, co się robi. Zdumiewające. Jakże ci ludzie nie potrafią wreszcie dostrzec, że to oni są problemem tego miasta.

Stwierdzają sami skutki swego działania, opowiadają co robią, ale nie potrafią wyciągnąć oczywistych wniosków.

Wspomniałem, że gdańscy intelektualiści i artyści protestowali przeciwko budowaniu wysokich bloków w ciągu ulicy Wałowej. Urzędnicy odpowiedzieli, że na protest już za późno, już wszystkie decyzje zostały podjęte, zmiany własnościowe zaszły – etc. Elity zgłosiły się za późno.

Ale czyż nie jest oczywistym, podstawowym obowiązkiem prowadzących miasto:

  • szukanie u intelektualistów, u artystów opinii, rady, pomocy, rozwiązań?
  • szukanie tych dobrych rad w odpowiednim czasie?

Czyż nie tak wyobrażamy sobie ludzi zawiadujących miastem takim jak Gdańsk? Zawiadujących z dbałością, z troską, z pasją, uważnie i odpowiedzialnie? Starających się z klejnotu wydobyć możliwie największy blask, nie uszkodzić go – mając na uwadze pożytek powszechny. A już zwłaszcza powinno się tak postępować prowadząc miasto solidarności.

Profesor Grzegorz Klaman zwraca uwagę na powtarzaną na przestrzeni kilkunastu lat metodę unicestwiania niezależnych artystycznych inicjatyw i miejsc sztuki na terenach dawnej Stoczni Gdańskiej. Jak napisał w swoim szkicu: to historia entuzjazmu i zaangażowania kreatywnych ludzi zderzona z bezdusznym wąsko pojętym interesem prywatnych firm oraz obojętności władz miejskich. Modelarnia, Kolonia Artystów, Teatr Znak, Pracownia AKU, Klub Harlejowców, Buffett, Instytut Sztuki Wyspa – wszystkie te, ogólnie mówiąc inicjatywy, w ten czy inny sposób musiały rozstać się ze stocznią.

Abstrahując od mojego myślenia na ten temat, trzeba przyznać, że „miasto solidarności i wolności” nie znosi grupowania się tego, co autentyczne.

Grzegorz Klaman i Elena da Varda

Zacieranie.

Tym pojęciem nazywam zacieranie śladów historii, aby potem kreować jej obraz. Wyrazistym tego przykładem jest skrzętne zatarcie śladów po siedzibie Międzyzakładowego Komitetu Założycielskiego „Solidarności” we Wrzeszczu. Pan Andrzej Gwiazda pytany o czas po strajkach sierpniowych, powiedział, że miał świadomość powagi tego, co nastąpi, czekającej pracy, codziennej walki z komuną. I właśnie niepozorny budynek MKZ-u był miejscem tych wydarzeń. Tam przyjeżdżali ludzie z całej Polski. Tam naradzano się, podejmowano decyzje. Odbywały się spotkania instruktażowe, wykłady. Tam miała siedzibę Radiowa Agencja „Solidarność” Wybrzeża. Przez megafony nadawano audycje – przy budynku, na ulicy gromadzili się ludzie, tłumy. Na początku stanu wojennego zomowcy wtargnąwszy do środka doszczętnie, niczym w przypływie niedorzecznego jakiegoś amoku, zniszczyli sprzęt biurowy, meble, porozbijali kserografy.

W czasie stanu wojennego również tam były manifestacje, pamiętam tę z maja 1982, gdy młody mężczyzna począł się wspinać po piorunochronie, by na balkonie biura „Solidarności” zawiesić biało-czerwoną flagę. Gdy już był dość wysoko piorunochron wyrwał się ze ściany – tłum na dole, zamarł, zacichł. Ale mężczyzna nie spadł, utrzymał się. Ostatecznie flaga zawisła na balkonie.

I otóż po roku 1989 bardzo szybko akurat ten budynek gruntownie przebudowano, zatarto jego charakter. Zatarto wszelki ślad tej historii, krajowego biura pierwszej „Solidarności”.

Oprócz, oczywiście, starcia z powierzchni ziemi całej nieomal stoczni, zburzono też budynek stoczniowej stołówki, stojący przy najsłynniejszej, historycznej bramie numer dwa.

W czasie strajku w 1988 roku stołówka odgrywała bardzo ważną rolę, jako „centrum operacyjne” strajkujących. Ponadto cenne jako świadectwo czasu, jako smak tamtej rzeczywistości, było zachowane wyposażenie wnętrza, w tym meble pospawane z giętych rur, wykonane w stoczni przez robotników. Był to jak przeniesiony w kapsule czasu zapis realiów robotniczego życia.

Ale budynek stołówki miał  kluczowe znaczenie dla całego założenia Bramy nr 2, natężał jej dramatyzm, jako miejsca ograniczonego kontaktu i skupionego oczekiwania. To tu ci z zewnątrz przychodzili zobaczyć się ze strajkującymi, wesprzeć ich, dowiedzieć się. Z lewej strony bramy – gruby betonowy mur i wzdłuż niego szpaler topoli, a z prawej strony – biuro przepustek i właśnie budynek stołówki ogniskowały uwagę na tym momencie przejścia – momencie, bo oprócz oczywistej symboliki bramy wskazującej na zamknięcie lub otwarcie, co w tamtych okolicznościach oznaczało rozstrzygnięcie: albo groza kolejnego rozlania krwi, albo wolność – ale to oznaczało też odmianę czasu, koniec i początek epok. Obramowanie tej bramy budowało obraz wąskiego przejścia. I stężony był w tym zagęszczeniu, napięciu, oczekiwaniu los milionów ludzi środkowej Europy, ale i może całej Europy, a może i całego świata, który ważył się – czy osunie się w kto wie jak koszmarną wojnę, czy odmieni się ku pokojowi.

No i burząc budynek stołówki cały ten dramatyzm, to skupienie go na tych kliku metrach – unicestwiono. Bez niego Brama nr 2 i Biuro Przepustek utraciły swój historyczny wymiar, sens, są wyabstrahowane, odarte ze znaczenia, jak określił to pan Tomasz Błyskosz – stały się wydmuszką historii. Podobnie zresztą zadziałało wycięcie rzędu topoli – i te drzewa i stołówka były wyrazistą ramą bramy jako miejsca przejścia, dramatyzowały je.

topole_16.12.1981; autor zdjęcia nieznany

Gdy mówimy o stoczni, chcę przywołać jeszcze jedną kwestię, z pozoru niepozorną, ale znów o zasadniczym, o kapitalnym znaczeniu. Profesor Grzegorz Klaman przeprowadził artystyczną akcję wyratowania (często ze złomowisk) – domków robotników, to znaczy pospawanych ze stalowych blach małych, przenośnych baraczków, budek, pakamer o formacie jakby przyczep kempingowych. Takich przenośnych (przestawianych dźwigiem) pomieszczeń, w których w czasie pracy mogli się ogrzać, wypić herbatę. I, co podkreślał profesor, bywało – były to miejsca, gdzie robotnicy ukryci przed wzrokiem niepożądanych obserwatorów rozmawiali, spiskowali, to w takich miejscach tliło się zarzewie przyszłych strajków. Z punktu widzenia architektury, urbanistyki, w optyce wielkiej historii – te budki to są śmieci, ale właśnie tu chwytamy ten problem, bo historia bywa nieokazała, jej okoliczności śmierdzące, brudne. Przyzwyczajani jesteśmy do ujmowania historii w hieratyczne gesty pomników, ale oto prawda historii bywa inna: wielki ruch rodził się w cuchnących pakamerach, gdzie chowano się przed kierownikiem, gdzie, bywało, pito wódkę. Gdzie wyklinano komunę i Ruskich.

Świadectwa historii bywają brudne, jakich byśmy nie chcieli, śmierdzące, krzywe, byle jakie – jak te „budki buntu” – ale właśnie ich prawdziwość, autentyczność jest cenna. W odniesieniu do nich potężne salony i ogrody Europejskiego Centrum Solidarności – okazują się fałszem. Jak nikt na przykład: obozów koncentracyjnych nie upamiętnia stawianiem ogromnych baraków-salonów w miejscu wyburzonych historycznych, tak i w tym przypadku musimy zauważyć jakiś podejrzany, kuriozalny akt. Nie o to chodzi, że stawia się nowoczesną budowlę – przeznaczoną przecież do innych celów – aby odbywać w niej spotkania, projekcje, koncerty etc., oczywiście nie o to chodzi, ale o to, że utylizuje się, sczyszcza się historię. A historia wysterylizowana – znaczy bezpłodna.

brama i topole; autor zdjęcia nieznanyHistoria owszem, bywa nieudała, nieokazała, brudna, ale gdy ją wyprostujemy, wyczyścimy, to jak przyszłe pokolenia mają zrozumieć dlaczego właściwie był tamten bunt, co takiego było w tamtej sytuacji, że była tak bardzo nie do zniesienia? Niewolnicy budujący statki dla imperium ogrzewali się w takich blachobudach. Tak żyli, tak byli traktowani. To jest świadectwo.

I teraz po anihilacji takich miejsc jak siedziba MKZ „Solidarności”, jak stołówka, po uczynieniu z Bramy nr dwa wydmuszki, po zniszczeniu samej stoczni, jedynym przekazem o tamtych wydarzeniach, a nawet o tamtej rzeczywistości będzie obraz kreowany na wystawie w ECS. Monidło, w którym umieszcza się twarze wybranych bohaterów.

Mniej lub bardziej świadomego zacierania można dopatrzyć się również w zorganizowaniu przestrzeni przed Dworcem Głównym PKP w taki sposób, że nie ma stamtąd wyraźnej drogi – wyraźnego wskazania w ogóle kierunku – do Placu Solidarności. To, co jest kluczowe dla sławy i współczesnego statusu Gdańska – nie istnieje, nie jest urbanistycznie zaakcentowane. Jest przelotówka i suburbialne budy – prowincjonalne wyobrażenie o wielkomiejskości, zrodzone z subkultury hipermarketów. Ślady historii – i tej tak ważnej nowej ale i tej starej – zatarte.

Zacieranie czasami odbywa się nie intencjonalnie, ale z pewnego fałszującego myślenia o kulturze, z chęci wymiany rzeczywistości na ładniejszą. Ale też niszczy się rzeczywistość aby stawiać pojemniki na narracje.

Wyburzenie hali „Technika” zdaje się być uczynionym z bezmyślności, z fałszywego rozumienia kultury lub po prostu nierozumienia. Albo z zaślepienia myśleniem biznesowym. Ale już chęć wymazania Klubu „Gedania” budzi poważne wątpliwości, bo historia Polonii Gdańskiej, sytuacji w jakiej się znalazła, bohaterstwa i martyrologii tych ludzi jest aż nadto dobrze znana, by powiedzieć, że ktoś tu czegoś mógł nie wiedzieć.

Ewidentnie świadomie zacierane są kwestie związane z postacią i działalnością profesora Spannera. Tej sprawie poświęcę osobny rozdział, tu tylko wspomnę, że ciała ofiar hitlerowskiego terroru, znalezione po wojnie w laboratorium profesora Spannera, pochowano na pobliskim cmentarzu:

17 kwietnia w 1945 roku inspektorzy Państwowego Zakładu Higieny, którzy weszli do Zakładu Anatomii gdańskiej Akademii Medycznej, ujrzeli makabryczny widok. W zakładzie znajdowało się 148 ciał, w tym 18 kobiet i czworga dzieci oraz 89 obciętych głów ludzkich. Osobno złożono wypreparowane skóry. (Dorota Abramowicz, Gdańsk: ofiary zbrodniczych eksperymentów w zapomnianej mogile).

„Dół na terenie nie istniejącego już dziś cmentarza przy ulicy Marii Curie-Skłodowskiej w Gdańsku wykopali jeńcy niemieccy z obozu w Gdańsku-Przeróbce. Pogrzeb zgromadził bardzo dużo gdańszczan. Początkowo planowano, aby pochówkiem zajęli się również wspomniani jeńcy, jednakże w obawie o akty samosądu, do których mogło wówczas dojść, pochówku dokonywali żołnierze polscy” – pisze dr Monika Tomkiewicz. Wskazała też na relację świadka tych wydarzeń Zygmunta Sójki, który opisał m. in., jak „przerażone robotnice niemieckie wynoszą na noszach przykryte prześcieradłem trupy bez głów”. (Adam Węgłowski, Ludzie ludziom zgotowali to zapomnienie.)

Z czasem z cmentarza zrobiono park. Jak to w zwykłym komunistycznym zbydlęceniu – w żaden sposób nie upamiętniając, nie oznaczając nawet miejsca tego pochówku. A współcześnie, niedawno ów „park” „zrewitalizowano”, właśnie w tym miejscu robiąc rekreacyjny skwerek ze stolikami do gry w szachy i z placem zbaw dla dzieci.

plac zabaw

Wysoki urzędnik miasta powiedział: „rządzący miastem nie wiedzą nic o ustaleniach badaczy z IPN”  i: „urządzonego sporym kosztem placu zabaw nie można zlikwidować lub przenieść”.

Zbigniew Sajnóg

2 thoughts on “Na przykładzie Gdańska – cz. 8 Wykluczanie, rozśrodkowanie, zacieranie

  • Cóż, nic dodać nic ująć. Prawdziwego dialogu nie ma i jak długo ci ludzie rządzą Gdańskiem nie będzie. Ci, którzy ośmielają się podejmować próby i są nierzadko krytyczni wobec rządzących miastem kończą albo zmarginalizowani albo w końcu zostają „kupieni” przez władzę dającą im stanowisko w urzędzie lub którejś z miejskich instytucji kultury.

    Odpowiedz
  • Jeżeli chodzi o Państwa Gwiazdów to mam wrażenie, że oni sami siebie odstawili na „boczny tor”. Natomiast co się tyczy Wolnych Związków Zawodowych to w Gdańsku mają okazałą siedzibę. Potrzebna im druga bo Wałęsa otworzył biuro w ECS? Bez przesady!

    Odpowiedz

Dodaj opinię lub komentarz.