Niewiele brakowało, by radosny wieczór ten kawalerski i wigilijny zarazem – gastronomiczną tragedią został spuentowanym. Otóż w trzecim rzędzie, pod oknami; w talerzu wystygłego kapuśniaku omal nie utopił się jeden z gości lokalu tego, kategorii niespecjalnie wykwintnej. Wydaje się, że tylko łyżka aluminiowa, w talerzu zanurzona, przygnieciona zanurzoną w kapuśniaku twarzą nieszczęśnika, sprawiła, że knajpiany biesiadnik nie stracił możliwości oddychania. Na czas, cudownie odratowany przez kelnerkę; niedoszły denat wigilijny wszczął z nią natychmiast szarpaninę i awanturę, której powodem jedynym był brak jego możliwości finansowych pozwalających na uregulowanie rachunku za tenże kapuśniak wystygły, a przecież nie skonsumowany. Musiało interweniować pana Zygmunta ramię męskie, w takich razach – niezawodne. Najwyraźniej starając się udobruchać awanturnika; zasłoną od okna troskliwie otarł mu lico ze wszelkich kapuśniakowych śladów. Dopiero na skutek tego zabiegu higienicznego stało się możliwym rozpoznanie Minia; stałego bywalca wszystkich tych miejsc, gdzie niezależnie od pory dnia, po cenach przystępnych serwowano piwo, a czasami nawet to i wino, w butelkach ze szkła przyciemnianego, plastikowo korkowanych.

Odratowany z kapuśniaku Minio, najwyraźniej jednak nie był w stanie wyrazić swojej wdzięczności za uratowanie mu życia i troskliwość okazywaną mu przez pana Zygmunta. Nadal awanturował się ze swoimi dobroczyńcami, i to z przyczyn zapewne jemu samemu zupełnie niezrozumiałych. Więc panu Zygmuntowi nie pozostało nic innego, jak tylko w dążeniu do zakończenia scen gorszących – przewrócić Minia na wydeptany, utkany ze bordowego sznurka chodnik, rozciągnięty przez całą salę konsumpcyjną; od szatni, aż do samego bufetu. Ze skwapliwą pomocą innych współbiesiadników, chodnik został przez kelnerów błyskawicznie zrolowany. Nikt przy tym nie zważał oczywiście na donośne protesty Miniowej głowy wystającej z jednego końca zwiniętego chodnika, wynoszonego właśnie do szatni.

Tymczasem odgłosy coraz bardziej bełkotliwe i podniesione dochodzące od sąsiedniego stolika jednoznacznie przekonywały o tym, że na dobre zdołało się już rozgościć gentelmenów, jak pancernych – czterech; tych samych, co rozpoczęli swój sztafetowy wstęp konsumpcyjny znaczony setkami czterema wyborowej, choć zapłacić im przyszło za setkę jeszcze jedną, dodatkową. A gdy także ichnia biesiadę wigilijna, ku końcowi już się miała; zatrudniony jako oberkelner w skarżyskiej mordowni podrzędnej – dane nam było usłyszeć, jak sobowtór brytyjskiego marszałka sir Bernarda Montgomerego, wystawił im taki oto rachunek:
Sodóweczka – złotóweczka.
Barszczyk – pięć pięćdziesiąt.
Szesnaście pięćdziesiąt.

Piwo, było? Nie było! – Osiem pięćdziesiąt.
Dwadzieścia osiem pięćdziesiąt

Dwa razy dwa – osiemdziesiąt dwa.
Cztery razy cztery – osiemdziesiąt cztery

Razem – dwieście osiemdziesiąt cztery.
Tym razem, żaden już ani próbował protestować. Przed wytoczeniem się ze „Zdrojowej” – skwapliwie uregulowali taki to właśnie rachunek – według filozofii życiowej pana Zygmunta wystawiony. W jej myśl; osiem złotych i pięćdziesiąt groszy kosztować musiało każde piwo. Nawet to, którego nikt nie zamawiał i nie wypił.

Zaś powszechnie jest wiadomym, że piwo wypite działanie posiada niebywale moczopędnie. Więc, gdy opróżniliśmy kolejnych butelek jeszcze kilka – konieczność nieunikniona popędziła mnie do knajpianego szaletu. W szatni, kątem oka odnotowałem, drzemiącą Miniową głowę, wystająca ze złożonego pod ladą szatniarki, zwoju chodnikowego pełniącego tym razem rolę swoistego kaftana bezpieczeństwa. Otworzywszy drzwi knajpianej toalety, natychmiast pojąłem, że – ku mojej rozpaczy – opróżnienie pęcherza w tym miejscu jawiło się być rzeczą całkowicie niemożliwą. Jedynie bowiem próg wysoki sprawił, że do szatni nie wypłynęła, ta już na posadzce nagromadzona ilość moczu, kostek sięgająca. Na betonowej podłodze szaletu, jakby nigdy nic – z marzycielsko na sedesie wspartą mózgownicą, w cieczy tej żółtawej, i – z natury swojej – cuchnącej amoniakiem pomieszanym ze środkami dezynfekującymi; drzemiąc, siedział sobie beztrosko znany mi osobiście Bolo, o uśmiechu dość zaawansowanie poszczerbionym.

Słyszałem, że ponoć jeden raz w roku, właśnie wieczora tego jedynego i niepowtarzalnego; zwierzęta – ludzkim głosem przemawiają. A tu żadnej na cud nadziei. Ostatecznie osłabiony spożytymi trunkami Bolek, z pewnością nie był w stanie zaryczeć, chociażby i tylko na ośli sposób. Zrozpaczony; wracam więc na salę z pęcherzem boleśnie przepełnionym.

A tu nowe czekają mnie atrakcje.
Wszem i wobec, z radia za barem ustawionego – „Mazowsze“ słowami kolędy donośnie obwieszcza, że oto; „… Bóg się rodzi… Moc truchleje…“
Pan Zygmunt zaczyna dyrygować. I za chwilę zawodząc fałszywie, pijacki chór obwieszcza wszem i wobec, że oto „Bóg się rodzi… ”
– Bóg się rodzi? Dziś? Tutaj? Akurat tu, w „Zdrojowej“ ? – nie posiadam się ze zdumienia.

Po chwili jednak myśl przychodzi refleksyjna. A niby i dlaczego nie? Skoro wszędzie, to przecież także i tutaj. Może właśnie w tym miejscu – potrzeba Jego przyjścia najbardziej?

Ostatecznie ten Mesjasz przyszedł już kiedyś na świat; jako Bóg pasterzy, rybaków, nierządnic, trędowatych, grzeszników i biedaków wszelkich odmian oraz maści. Więc niby dlaczego miałby nie przyjść jako Bóg, z kapuśniaku cudem odratowanego pijaczka? Jako Bóg publicznie okładanej po gębie, tandetnie upudrowanej pozaklasowej ulicznicy, usiłującej nadaremnie wzbudzić męską pożądliwość, stanowiącej dla niej surogat nieosiągalnej miłości? Tej życiowo przegranej kobiety będącej w stanie, co najwyżej – spośród wszystkich ludzkich uczuć – jeno już tylko litość wzbudzać? Czy też Bolka bezzębnego? I reszty tej całej – przez kelnera dyrygowanej – zgrai, za radiem fałszywie, kolędy na pijacki sposób zawodzącej?

Skoro tamtym razem urodził się nieoczekiwanie w stajence, to teraz też – z pewnością – nie pojawi się na Kremlu ani też w Białym Domu. Również i żaden spośród hoteli Hiltona ani Gołębiowskiego nie wydaje się być miejscem odpowiednim dla udzielenia Mesjaszowi gościny. Zapewne nie czułby się też najlepiej w ogrodach Wersalu, ani komnatach Pałacu Buckingham.

Przekonany jestem niezłomnie o tym, że stajenki zdecydowanie bliżej by Mu było do knajpy tej podrzędnej, niźli na złoceniami kapiące, arystokratyczne dwory… Ale tego wieczora wigilijnego Bóg nie zajrzał do „Zdrojowej”… Zapomniał, czy co ?

Tymczasem… Tymczasem – zgodnie z cowieczornym rytuałem – pod „Zdrojową” pojawia się milicyjna suka. Znaczy się; nadchodzi nieubłagana chwila zamykania lokalu. Pojazd – jak zwykle – wjeżdża na chodnik, ustawiając się tyłem do schodów. Z niedbałością wynikłą chyba z rutynowego znudzenia – jeden spośród funkcjonariuszy obywatelskiej milicji otwiera na oścież z drzwi niebieskiej „Nyski” gotowej natychmiast odwieźć na nocleg do izby wytrzeźwień absolutnie każdego, kto by – wprost w gościnne drzwi milicyjnego pojazdu – staczał się ze stromych schodów zamykanej właśnie mordowni. Sympatią do nas wyłącznie się kierując, pan Zygmunt – podkreślam, że całkiem bezinteresownie – pomaga nam uniknąć zastawianej właśnie pułapki. Wyprowadza nas wąskim i słabo oświetlonym korytarzem zakończonym drzwiami otwierającymi nam bezpieczną drogę na ciemne podwórze. Zachłystujemy się zimnym i świeżym grudniowym powietrzem.

Naszą szczęśliwość wigilijną dopełnia oferowana nam przez ścianę śmietnika zaciszność umożliwiająca natychmiastowe opróżnienie przepełnionych pęcherzy.
Jutro czeka nas weselny, a więc niebywale ciężki dzień. W tym momencie obaj jeszcze nie wiemy – jak bardzo dla nas będzie on ciężki.
Od tamtego czasu lat minęło, dwadzieścia i kilka. Także i przez „Zdrojową” przetoczył się czas wojennego stanu – znaczonego tu donośnym dźwiękiem patelnianego gongu niezmiennie o trzynastej godzinie, sygnalizującego czas prawnej dopuszczalności bezkartkowego wyszynku monopolowych produktów kojących codzienne cierpienie licznych, aczkolwiek niehonorowych dawców krwi dotkniętych odwiecznie porannym drżeniem rąk.

Przeczytaj więcej artykułów historycznych Piotra Jana Nasiołkowskiego

Także i Bolka nie jest już danym spotkać pomiędzy żywymi. Ale nie oznacza to bynajmniej, że tamtego właśnie wieczoru wigilijnego utonął w otmętach moczu spiętrzonego wysokim progiem knajpianego szaletu. Kilka lat później – pociąg przejechał go po pijanemu. Znaczy się; pociąg był zupełnie trzeźwy. Jako emeryt, dla lokalnej gastronomi niebywale zasłużony, dawno już temu, zmarł pan Zygmunt do marszałka Montgomey’ego jakże podobny. Zupełnie nic nie wiem o dalszych losach fryzjera, którego tak łatwo pomylić można by było z Adolfem Hitlerem… Ówczesny pan młody, któremu na kościelnym ślubie świadkować musiałem – dawno już temu zaprzestał wieczornego pod blokiem brzdąkania na gitarze. Wyłysiał. Straszliwie się roztył. W międzyczasie wydoroślała jego ślubna córka. Zdaje się, że nawet zdołała już dokonać niespecjalnie życiowo trudnej sztuki zamążpójścia. Także i sama „Zdrojowa“ padła ofiarą ustrojowej transformacji. Ekonomiczna konieczność bezwzględnie wymusiła likwidację tego kultowego przybytku kręgów towarzyskich skarżyskiej subkultury tokarkowej. W onegdaj zajmowanych przez nią pomieszczeniach – mieści się dziś siedziba skarżyskiego oddziału PZU – Życie.

Smutne, ale kolejny już raz okazało się, że nic nie straciły ze swej aktualności refleksyjne słowa Antoniego Słonimskiego, że „Nie ma już tych miasteczek, gdzie szewc bywał poetą, zegarmistrz filozofem, zaś fryzjer trubadurem…” I właśnie dlatego, pewnym dziś już można być absolutnie, iż tego – ani nawet i następnego – roku; Dobry Bóg nie zajrzy do „Zdrojowej“….

Piotr Jan Nasiołkowski

Piotr Jan Nasiołkowski jest autorem książek o tematyce historycznej „NIEDOBRY i Bombowa reedukacja” które są do nabycia w internecie, na allegro. Książki ilustrowane są niepowtarzalnymi  zdjęciami.

Dodaj opinię lub komentarz.