Byli to ludzie dość specyficzni i pewno ciekawości Wilhelma Augusta Stryowskiego zawdzięczamy serię obrazów z flisakami. „Polska tuczy Gdańsk”. Chyba warto zapamiętać to powiedzenie. We wrześniu rozpoczynały się spływy Wisłą do Gdańska. Miasto kipiało od żywiołu polskiego, tego z głębi kraju.
Flisacy zwani byli orylami lub szymkami. Przy kościele św. Barbary mieli swój szpitalik, a na tratwach urządzali wodne pojedynki, które ozdabiały wizyty znamienitych gości w Gdańsku. Zwyczaje flisaków były niezmienne od lat i od pokoleń. Tworzyli dosyć odrębną „kastę”, podobnie jak Cyganie. Byli zamknięci w swoim kręgu – z oryginalną gwarą, wierzeniami i całym folklorem. Mówiono też na nich: rzeczne dzieci lub książęta wodni. Zachwycali zarówno Klonowica (XVI wiek), jak i Stryowskiego (XIX wiek).
Flisacy nie byli cenioną grupą społeczną. Polska szlachta traktowała ich jako parobków, nędznie opłacając. Lepiej wynagradzani byli organizatorzy całego procesu spływu, tacy ówcześni spedytorzy, tzw. retmani. Flisacy właściwie ubierali się dopiero wtedy, gdy schodzili na ląd. Na tratwie, jak pisze prof. Samp, wiedli półdzikie życie na wpół ubrani. Gdy schodzili, wdziewali spodnie, kabaty z krajką (czyli kaftany z tkanym paskiem), na nogi drewniaki lub buty z łyka, a na głowy słomiane kapelusze, spod których wyglądały długie, nieczesane włosy. Na tratwie wyrzynali drewniane łyżki, które sprzedawali w Gdańsku. Handlowali także kaszą i glinianymi naczyniami. Dzieci się ich bały, a oni sami byli traktowani z politowaniem przez dorosłych jako istoty przypominające człowieka, takie indywidua, choć bardzo interesujące.
Obozowali na Polskim Haku. Stawiali tam szałasy, palili ogniska i tańcowali. Nazwa Przeróbka jest razem z Polskim Hakiem ostatnim echem gwary flisackiej. „Przerabka” oznacza wietrzenie, przesypywanie zboża, a „Hak” to po flisacku mielizna. Na koniec bytności w Gdańsku, po sprzedaniu całego towaru urządzali sobie wielką ucztę, palili drogie cygara, pili Goldwasser i obdarowywali żebraków.
Ludwig Passarge „Z wiślanej delty – Tczew, Gdańsk, Żuławy, Malbork – szkice z podróży 1856”:
Kiedy wiosną zaczynają rzekami i kanałami portowymi spływać lody, pogrążone we śnie magazyny zaczynają budzić się do życia. Pierwszy statek, prawdziwa jaskółka czyniąca lato, jest witany z wielkim entuzjazmem, za nim przypływa drugi, a po nim już cały szereg. Jedne przypływają puste, wyrzucają balast – w którym mali chłopcy szukają zagranicznych kamieni – i zaczynają przyjmować fracht do swych nienasyconych ładowni; inne zaś przywożą towary, cumując jeden za drugim do nabrzeżnych polerów. I tak zaczyna rozwijać się niespodziewane, pełne ruchu życie.
Ciężar za ciężarem jest przenoszony w workach, ze spichrzów na statki, przez mrowie tak zwanych „tragarzy worków”, tworzących specyficzną, osobną korporację. Część z nich pokonuje drogę odwrotną: ze statków do spichrzy. Podrygując dziwnie, tragarze śpieszą gęsiego drogą, łączącą nabrzeże ze spichrzami. Z niektórych spichrzów zboże jest wyrzucane na ulicę przez specjalne otwory, aby oddzielić w ten sposób zbutwiałe i nadgniłego ziarno, oczyszczając je przy tym całkowicie. W promieniach słońca pszenica sypie się w dół niczym deszcz złota.
- przeczytaj: Gdzie był plac Leupolda?
W jednym ze spichrzów kobiety przygotowują w odpowiedni sposób przywiezione konopie i len, które natychmiast zwijane są w bele i sortowane. Tu rozładowuje się węgiel kamienny, tam drewno. Niedorostki podskakują po deskach nabrzeża, potykając się o rozciągnięte łańcuchy i liny. Dziwią się na widok Murzyna na pokładzie trójmasztowca, przybyłego z Bostonu i myślą zapewne, że to wszystko jest zwyczajne i niezmienne.
Jednak dla człowieka myślącego nie ma nic bardziej wspaniałego i cudownego jak ten widok. Ze zdumieniem czyta nazwy miejsc, z których przypłynęły te wszystkie statki, ogarniając jednym spojrzeniem całą ziemię, czując się częścią tego wielkiego makrokosmosu i zarazem jednym z jego umykających atomów. Kiedy zbliża się środek lata, przypływają wielkie, zaprawdę kolosalne statki Polaków, ich wyładowane zbożem tratwy.
Przyglądamy się na wpół ze wstrętem, na poły z uśmiechem flisakom, jak siedząc wokół drewnianej miski jedzą z niej wszyscy, dokładnie zważając na „naczelnika”, za jego przykładem zanurzając w zupie równo, niczym wiosła, łyżki, by wyłowić kawałek słoniny. Większe jednak zainteresowanie wzbudza ich oryginalny taniec, który wykonują na swym statku w takt melancholijno-tęsknej słowiańskiej melodii, granej na własnoręcznie przez nich wykonanych skrzypcach.
Ci „flisacy” i „szymkowie” to jednak zazwyczaj nędznie odziane towarzystwo; unikamy kontaktu z nimi, jako zbyt niebezpiecznego. Jedynie starsi chłopcy chętnie prowadzą z nimi handel, kupując rzeźbione laski, za które „płacą” metalowymi guzikami – od wczesnej wiosny grali nimi, odbijając je od ściany. Jak widać, jest to klasyczna wymiana kulturalna między półdzikusami a dziećmi.
Szkoda, że nie mamy takiej grupy rekonstrukcyjnej.