Słynny fizyk teoretyk, kosmolog i filozof, Stephen Hawking (1942–2018), kończąc swoją legendarną już książkę pt. „Krótka historia czasu”, stwierdził, że ostatecznym kresem ludzkiego poznania będzie rozszyfrowanie myśli Boga.

Dla wielu jego wypowiedź może wydawać się obrazoburcza, gdyż ingerowanie w kwestie stworzenia świata i tego, czy istnieje jakaś siła sprawcza przyrody, zawsze prowadziło do ostrych polemik. Zważywszy na niezwykle silne przekonanie naukowca o wielkich możliwościach ludzkiego rozumu, potęgowanego przez fakt, iż przez kilkadziesiąt lat jego umysł dzielnie zmagał się z ograniczeniami całkowicie niemal sparaliżowanego ciała, warto zastanowić się nad tym niewątpliwie śmiałym, aczkolwiek kontrowersyjnym stanowiskiem.

Czy rzeczywiście jesteśmy stworzeni i zdolni do tego, aby w pewnym momencie rozwoju cywilizacji móc z pełnym przekonaniem powiedzieć: „Tak, wiemy wszystko!?” Odpowiedź na to pytanie jest trudna i wymaga wielu wyjaśnień. Niektóre z nich są wręcz banalne, a mianowicie, czy jako ludzkość nie zdążymy do tego czasu zdegenerować się ostatecznie lub zniknąć w pomroce dziejów w wyniku jakiegoś kataklizmu naturalnego czy samozniszczenia, zanim nasza wiedza osiągnie wyznaczony przez Hawkinga pułap? Zakładając, że będziemy mieli dostatecznie wiele czasu na rozwój, badania, tworzenie nowych teorii i weryfikację starych, dotychczasowe doświadczenia sugerują, że może to być niemożliwe. Każde nowe odkrycie niesie bowiem ze sobą kolejne pytania i zagadki, często znacznie liczniejsze od tych, na które udało się właśnie odpowiedzieć. Czyż nie przypomina to asymptotycznego zbliżania się do celu ze świadomością, że nigdy się go nie osiągnie?

Historia nauki i filozofii od samego początku odzierała człowieka z jego wrodzonego antropocentryzmu, każąc mu być tylko skromną częścią Wszechświata, który doskonale poradziłby sobie bez niego. Kłania się tu tzw. zasada kopernikańska, według której miejsce Ziemi, i wszystkiego, co się na niej znajduje, nie jest w żaden sposób uprzywilejowane. I rzeczywiście, jeżeli pomyślimy sobie, że nagle cała ludzkość przestaje istnieć, to trudno zanegować konkluzję, że miałoby to jakiekolwiek konsekwencje, np. dla przemian termojądrowych we wnętrzu Słońca, czy że wpłynęłoby to negatywnie na równowagę w licznej rodzinie księżyców Jowisza. Wielu uczonych i filozofów postuluje jednak odmienny pogląd, że nasze istnienie jest głęboko uzasadnione i wpisane w strukturę Wszechświata, gdyż spełniamy w nim rolę inteligentnych istot, które zadają sobie pytania na temat jego powstania i procesów warunkujących jego ewolucję w czasie. Jednym słowem, bez nas istnienie Wszechświata nie miałoby sensu, bo i po co miałoby istnieć coś, o czym nikt i nic nie jest w stanie pomyśleć? Mowa tu nie tylko o nas jako ludziach, ale generalnie jakichkolwiek potencjalnie istniejących rozumnych istotach zamieszkujących inne planety.

Jest to myślenie bliskie tzw. silnej zasadzie antropicznej, która głosi, że prawa fizyki, stałe fizyczne i warunki początkowe Wszechświata muszą być takie, aby zaistniał jego świadomy obserwator. Eksperymenty z zakresu fizyki kwantowej pokazują, że rola obserwatora może być znacznie ważniejsza niż nam się wydaje, nieograniczająca go do biernego rejestratora wydarzeń, ale czyniąca z niego ich wręcz kreatora. Niedoceniana na poziomie właściwej ludziom makroskali, w mikroświecie jest regułą, która ma realny wpływ na rzeczywistość. Można to sprowadzić do sytuacji, w której, dokonując obserwacji, zmieniam stan obserwowanego obiektu, który przed faktem obserwacji był jeszcze nieustalony. Przykładem takiego zdumiewającego wpływu obserwatora na zachowanie układu jest doświadczenie Younga z dwiema szczelinami i przechodzącymi przez nie elektronami. Ani jednak podejście kopernikańskie, ani zgodne z zasadą antropiczną nie dają odpowiedzi na to, czy jesteśmy w stanie ogarnąć umysłami całościowy schemat działania Wszechświata, czy przypominamy raczej mrówki, których „wszechświat” wyznacza kopiec mrowiska i obszar w promieniu kilkunastu metrów wokół niego.

Dziedziny, które mam przyjemność zawodowo reprezentować, a więc popularyzacja nauki oraz muzyka, dają wiele powodów, aby często zanurzać się w zadumie nad „sensem tego wszystkiego”. Popularyzacja nauki to wspaniałe i satysfakcjonujące zajęcie, które uzmysławia, jak wielką i niezmierzoną jest katedra wiedzy, a jednocześnie, jak trudno przeciętnemu zjadaczowi chleba wejść do niej frontowymi drzwiami z podniesionym czołem. O dziwo, wydaje się też, że popularyzacja nauki może teoretycznie przeżyć ją samą. W końcu, jeżeli poznamy kiedyś „myśli Boga”, to stanie się to z pewnością udziałem garstki nielicznych (tak jak nieliczni obecnie w pełni rozumieją fizykę kwantową czy kosmologię, wraz z ich abstrakcyjnym aparatem matematycznym), a ktoś przecież wszystko to będzie musiał i starał się przenieść w możliwie strawnej postaci do szerokiego grona niespecjalistów. Im też, jako płacącym podatki na naukę i edukację, należy się wyjaśnienie, a pewnym jest, że nie będzie to proces natychmiastowy.

Z punktu widzenia artysty sprawa wydaje się być bardzo podobna. Zdecydowana większość ludzi odczuwa wewnętrzną potrzebę obcowania z pięknem, bez względu na status społeczny i materialny. Mam na myśli nie tylko cuda przyrody, ale także wyimaginowany, artystyczny, idealny świat ducha. Te dążenia są nam przyrodzone i trudno sobie wyobrazić, byśmy kiedykolwiek je porzucili, bo wszystko już zostało powiedziane, napisane, namalowane, wyrzeźbione czy zagrane. Do końca świata nauka i sztuka będą parły ku nowym, niezbadanym i niepoznanym jeszcze horyzontom.

Mamy fascynujący obowiązek zgłębiać tajemnice przyrody, aby choć w ten sposób spłacić dług bycia jej gatunkiem wybranym. I nie ma znaczenia, czy celem jest ostateczne poznanie, jak chciał Hawking, fascynująca wydaje się być sama podróż do niego. Szukanie odpowiedzi to wielka przygoda, która nawet z perspektywy krótkiego ludzkiego życia nadaje mu sens, stanowi motor napędowy zmian, pozwala cieszyć się z każdego kolejnego poranka.

Przemysław Rudź

Dodaj opinię lub komentarz.