Aleksandra Masłowskiego przedstawiać nie trzeba. To znany popularyzator historii Gdańska. Wspaniały gawędziarz, przewodnik oraz tłumacz książek o Gdańsku.
Andrzej Ługin: Od czego zaczęła się Twoja fascynacja Gdańskiem?
Aleksander Masłowski: W moim domu Gdańsk był zawsze obecny w jakiś sposób. Jako dziecko, miałem 7 czy 8 lat, zacząłem sięgać po „dorosłe” książki. Ściągnąłem z półki książkę „Gdańsk. Jego dzieje i kultura” i pierwszy tom „Historii Gdańska”. Na początku było to tylko oglądanie ilustracji. Fascynowały mnie te obrazki, gdzie było pokazane, jak Gdańsk się rozrastał, jak zmieniały się fortyfikacje. To mnie przyciągnęło. Potem pojawiła się potrzeba, żeby wiedzieć, żeby się w tym orientować.
AŁ: Interesowałeś się wszystkim?
AM.: Tak, interesowałem się wszystkim. Natomiast tak na poważnie Gdańsk zainteresował mnie gdzieś tuż przed trzydziestką. Problem, jaki miałem ze swoimi zainteresowaniami, był taki, że po osiągnięciu jakiej takiej biegłości w jakiejś dziedzinie, zaczynało mnie to nudzić.
Gdańsk to jest pierwsze moje zainteresowanie, które mnie nie nudzi, nie nuży, bo nie ma takiego zagrożenia, aby poznać całą historię Gdańska i być w niej biegłym.
AŁ.: Co jest takiego w Gdańsku, że nie potrafi się znudzić?
AM.: To bogactwo historii, tak czy inaczej udokumentowane 800 lat czy nawet więcej. To, że Gdańsk można badać od strony architektury, urbanistyki, wojskowości, topografii, językoznawstwa czy biografii. Fascynujące są biografie w sumie setek tysięcy ludzi, którzy w przeciągu tylu lat mieszkali w naszym mieście. Jak to wszystko zaczyna nudzić, to można się przerzuć na rozwój przestrzenny czy moje ulubione fortyfikacje i domy. Można też studiować gospodarkę Gdańska. Jest tego wiele, można badać, poznawać praktycznie w nieskończoność. Fascynujące jest to, że Gdańsk to studnia bez dna.
Do końca życia nie będę wiedział nawet części tego, czym Gdańsk jest. Tutaj zawsze jest co badać i poznawać. Gdańsk to żywy organizm. To, co opowiedziano 30 lat temu i przez długi czas uchodziło za fakty, dziś często jest nieaktualne. Cały czas trwa ferment naukowy – i to nie tylko profesjonalny, ale i amatorski.
AŁ.: Nie jesteś historykiem zawodowym.
AM.: A to mi specjalnie nie przeszkadza.
AŁ.: A kim jesteś z zawodu?
AM.: W sumie to bardzo trudno jest mi powiedzieć, kim jestem z zawodu. Jestem wyuczonym prawnikiem, ale tego zawodu nigdy nie uprawiałem. Zajmowałem się w życiu przeróżnymi rzeczami, ale właściwie wszystko, co w życiu zawodowym robiłem, było związanie z obracaniem informacją – czy jako rzecznik prasowy, czy na politechnice, gdzie zajmowałem się projektami europejskim, czy też w banku. To, co teraz robię na gruncie gdańskim, też jest obracaniem informacją. Informacje trzeba znaleźć, przyswoić, obrobić i puścić dalej.
AŁ.: Lubisz przekazywać swoją wiedzę?
AM.: Pewnie, że tak. Do pewnego momentu się tę wiedzę wchłania. A potem się ona wydostaje. Ktoś mi kiedyś powiedział, że znajdą się tacy, którzy będą chcieli słuchać. Zaryzykowałem kiedyś… i się znaleźli.
AŁ.: Byłeś na początku XXI wieku twórcą Akademii Rzygaczy. To był spory projekt i ja sam szukałem tam informacji na temat historii Gdańska. Podejrzewam, że większość fanów naszego portalu również tam tej wiedzy historycznej szukała.
AM.: Projekt zrodził się z tęsknoty, byłem akurat wtedy w USA. Okazało się że za Gdańskiem bardzo tęsknię. Miałem tam nieco wolnego czasu. Na forum Gazety Wyborczej zebrała się wtedy grupka ludzi, która rozmawiała sobie o rzeczach związanych z Gdańskiem. Zaproponowałem, aby te nasze dyskusje utrwalać, bo przecież odkrywamy różne rzeczy wspólnie wymieniając się wiedzą. A forum w gazecie dziś jest, a jutro może go nie być.
Udało się zebrać ludzi, którzy swoją wiedzą chcieli się dzielić i tak właśnie powstała Akademia Rzygaczy. Na początku była to partyzantka, darmowe serwery i improwizacja. Z czasem robiło się coraz bardziej poważnie, choć żartobliwy stosunek do przedsięwzięcia, wyrażający się m.in. w nazewnictwie poszczególnych jednostek badawczych Akademii, pozostał.
Tajemnicą „rzygaczy” było to że zajmowaliśmy się małą historią, historią szczegółową.
AŁ.: Ile osób było wykładowcami akademii?
AM.: W największym rozwoju zespołu naukowego było to kilkanaście osób. Oczywiście o rożnym stopniu aktywności i zaangażowania.
AŁ.: No, ale to nie były tylko teksty. Były też śmiałe rekonstrukcje.
AM.: Dowcip polegał na tym, że wydziały akademii, którą wymyśliłem sobie jako wirtualną uczelnię czy placówkę badawczą, tworzone były na bieżąco – w zależności od potrzeb. Każdy zajmował się tym, czym chciał, a że mnie interesowała właśnie wówczas rekonstrukcja tego, czego już w Gdańsku nie ma, zajmowałem się także rekonstrukcją.
AŁ.: Na ówczesne czasy była to dość nowoczesna rekonstrukcja 3d. Już 15 lat temu na akademii były śmiałe wizualizacje, między innymi bram, które nie istnieją.
AM.: Tam odezwała się moja dziecięca fascynacja fortyfikacjami. I mając narzędzie 3d mogłem przenosić płaskie obrazki z dawnych rycin albo dokonanych wcześniej prób rekonstrukcji do świata wirtualnego. Była też rekonstrukcja, w której osadziłem Wielką Synagogę we współczesnym zdjęciu, tworząc wizualną historię alternatywną. W sumie była to zabawa, ale dzięki temu oglądający mógł zrozumieć, jak to czy tamto wyglądało.
AŁ.: Akademia Rzygaczy miała też sukcesy „materialne”. Udało się odtworzyć wzorce miar, które możemy oglądać przed schodami Ratusza Głównego Miasta.
AM.: To było bardzo ciekawe, bo idąc ulicą Długą patrzyłem na puste miejsce po wzorcach miar i pomyślałem „dlaczego by ich nie odtworzyć?”. No i na półtora roku uwikłałem się w projekt rekonstrukcji miar. Sama rekonstrukcja była w miarę prosta, najcięższą sprawą było przekonanie różnych osób, że ten projekt jest ciekawy i że warto to zrobić. Mogłem w tym projekcie wykorzystać moje umiejętności z pracy zawodowej (z tych projektów europejskich). I w końcu dzięki współpracy grupy osób się to udało.
AŁ.: W sumie szkoda, że wówczas nie został w pełni zrekonstruowany pręgierz, teraz by się przydał.
AM.: No, tak w sumie by się przydał (śmiech). Co prawda pręgierz zlikwidowano podczas francuskiej okupacji miasta – mówiono wówczas, ze likwidacja pręgierza była jedyną dobrą rzeczą jaką zrobili Francuzi. Ale ja nie wiem, czy to było dobre…
AŁ.: Dobrze zostawmy niedomówienie… Obecnie wychodzi wiele publikacji gdańskich i wokół gdańskich. Normalny człowiek nie jest wstanie tego przełknąć. Jest tam też sporo błędów. Starasz się te informacje sprawdzać i dociec jaka jest prawda?
AM: Na tym polega praca historyka, którym z zamiłowaniem jestem. Historyk szuka tego, jak było naprawdę. Moja walka z mitami to też fascynujące zadanie. W historii nic nie jest pewnego i trzeba z tym uważać. Mit przeżyje czasem tych, którzy go opowiadają, jak i tych, którzy z nim walczyli. W historii pisząc, że było coś naprawdę, należy w tyle głowy mieć świadomość, że „chyba” tak było albo „według wszelkiego prawdopodobieństwa” tak było. To co dzisiaj uznajemy za „dogmaty” historii Gdańska, za lat 20 może się okazać kompletnie niezgodne z rzeczywistością.
AŁ.: Czy uważasz ze mit Napoleona w Gdańsku już mitem nie jest?
AM.: Mit Napoleona odchodzi do lamusa i bardzo dobrze. Lat temu 10 bonapartyzm w Gdańsku kwitł. Śmiesznym jego objawem było to, że jeśliby uwierzyć „bonapartystom”, to Bonaparte spał praktycznie w każdym budynku w Gdańsku. A jeżeli nie spał, to przynajmniej wpadł pomachać rannym żołnierzom. Ja się pytam, czemu budynki, koło których jechał Hitler, nie akcentują tego? No i wtedy wszyscy – no jak to? Ano tak to. Można by się zastanawiać, kto był gorszy dla Gdańska – Hitler czy Napoleon? Z mitem napoleońskim walczę od dawna, ale oczywiście nie tylko ja. I już widać efekty. Lat temu 6, kiedy publikowaliśmy tłumaczenie „Cały Gdańsk za dwadzieścia srebrnych groszy” Wilhelma Ferdynanda Zerneckego, gdzie była miażdżąca krytyka całego okresu napoleońskiego, spotykałem się z protestami ludzi uczestniczącymi w promocjach – no jak to, przecież dal nam przykład Bonaparte!… i tak dalej i tak dalej… Tydzień temu robiłem wykład dla Uniwersytetu Trzeciego Wieku na temat francuskiej okupacji. Po zakończeniu wykładu, kiedy kilka osób ruszyło w moją stronę, myślę sobie „no tak, będą protesty”. Nie było.
AŁ.: Jak się walczy z mitem?
AM.: Dostarcza się wiedzę. Wiedza jest w stanie u człowieka myślącego mit wyprzeć. Jeśli człowiek jest karmiony wyłącznie mitem, który słyszy w rożnych wersjach, odmieniany przez wszystkie przypadki, nie zawsze ma wolę, wiedzę, możliwość dokopania się do faktów. Właśnie rolą popularyzatora (niekoniecznie historyka) jest docieranie z informacją, którą wytwarza historyk do odbiorców. By fakt mógł rozpocząć walkę z mitem, należy informację o nim skutecznie wprowadzić w mentalny obieg – i często powtarzać.
Mam wrażenie że w przypadku stosunku gdańszczan do Napoleona, zaczyna to przynosić efekty.
AŁ.: Jesteś popularyzatorem i historykiem z zamiłowania. Teraz zostałeś też wydawcą książek?
AM.: Zacząłem się parać tłumaczeniem książek, wydaje je ktoś inny – wydawcą moich trzech ostatnich przedsięwzięć książkowych jest Oficyna Pomuchel, której właścicielką jest Karolina Piotrowska. Natomiast zaczęliśmy (bo jest nas dwóch – moim współtłumaczem jest Roman Kowald z Hamburga), tłumaczyć XIX-wieczne książki, z góry zakładając, że jest to projekt na lata. Po analizie listy książek, które proszą się o przetłumaczenie z niemieckiego na polski, stwierdziliśmy, że ten projekt będzie trwał do końca naszego życia.
AŁ.: Ale to nie jest tylko tłumaczenie. Każda książka jest opatrzona wstępem i przypisami.
AM.: W najnowszej książce „Wolne Miasto Gdańsk 1809” jest około 900 przypisów na 360 stronach. Takie książki, jak napisana 100 lat „Dawno temu w Nowym Porcie” M. Kiesewettera czy jeszcze starsza „Wolne Miasto Gdańsk 1809”, przy czystym tłumaczeniu nie dałyby nic. Czyste tłumaczenie byłoby w wielu miejscach zupełnie niezrozumiale dla współczesnego czytelnika, bowiem zmieniły się nazwy, zmieniły się pojęcia, zmienił się język, zmienił się też sposób formułowana myśli. Pewne rzeczy, które były dla autora zupełnie oczywiste, obecnie bywają zupełnie nieczytelne. Bez przypisów byłaby to książka bezużyteczna. Każda taka książka musi być poddana opracowaniu, które polega na napisaniu wstępu, wyjaśnieniu okoliczności powstania książki oraz przybliżeniu autora, no i oczywiście szerokiego komentarza treści. Ten projekt ma również tę funkcję, że zapomnianych autorów piszących o Gdańsku przywracamy w pewien sposób do życia. Wyznaję taką zasadę, że jak długo ktoś o kimś pamięta, tak długo ten ktoś żyje. A ci ludzie przestali żyć, bo o nich zapomniano. My więc przywracamy ich w ten sposób do życia.
AŁ.: Jakie masz plany z tłumaczeniami i wydawnictwem?
AM.: Tak, jak mówiłem, plany mam do końca życia. Ale jest lista książek, które się proszą, aby je przetłumaczyć w pierwszej kolejności. To jest zestaw książek fundamentalnych albo bardzo ważnych. W tym kanonie literatury o historii Gdańska książek pisanych w XIX wieku jest sporo. Nasza aktualna lista planów translatorskich obejmuje około 25 tytułów.
A co weźmiemy na ząb jako następne, to się okaże, bo to zawsze jest efekt rozmowy między nami – tłumaczami a wydawcą. Być może będzie to naturalna kontynuacja książki, którą napisał Duisburg („Wolne Miasto Gdańsk 1809”) czyli „7 lat nieszczęścia” – książka będąca rozliczeniem z francuską okupacją To będzie jeszcze mocniejsza krytyka i obalanie mitu okresu francuskiej okupacji niż dzieło Duisburga.
AŁ.: Książki to trudny temat w epoce internetu i multimediów. Ludzie szukają łatwo przyswajalnej treści. Planujesz wydać coś w taki sposób?
AM.: W najbliższym czasie jedna z książek Jaśkowa Dolina i Góra Jana nieopodal Gdańska E. Püttner wyjdzie w formie e-booka. To jest eksperyment co do formy. Treść będzie ta sama, natomiast forma e-booka będzie eksperymentem.
AŁ.: Twoje spacery zawsze przyciągają wielką rzeszę fanów. Zawsze ciekawie opowiadasz, a Twoje opowieści są tworzone na żywo.
AM.: Moje opowieści nie są wykute na blachę, bo mi się po prostu nie chce przygotowywać tego w taki sposób. Opowieść żywa i na bieżąco tworzona czy improwizowana jest znacznie ciekawsza. To nie szkodzi, że potem się okazuje, że czasem o czymś zapomniałem. Może dzięki temu o innych rzeczach opowiedziałem więcej. Bardzo często jest to reakcja na to, co słyszę od ludzi podczas spaceru. Opowieść jest tworzona na bieżąco i tak, aby każdy z uczestników wycieczki coś ze sobą zabrał. Nie tylko ten, kto historię Gdańska zna, ale i ten, który o historii Gdańska nie ma bladego pojęcia.
AŁ.: Masz bardzo żywy kontakt z publicznością na spacerze i chętnie wchodzisz w interakcje z nią.
AM.: Jeżeli się staje przed ludźmi i się do tych ludzi mówi, i jeśli zrobi się to źle, to oni od razu to pokażą. A czasem powiedzą, że było dobrze i jest bardzo milo. Ale ten żywy kontakt z ludźmi jest korzystny dla dwóch stron, bo po pierwsze trzeba szybko reagować na potrzeby słuchaczy, po drugie można się wiele nauczyć. Taka grupa razem (czasem 500 osób) wie bardzo, bardzo dużo. Jest to kontakt, na którym ja też korzystam.
AŁ.: Czy w najbliższym czasie będziemy mogli razem z Tobą przenieść się w czasie na spacerze w wiek XIX?
AM.: Pewnie że tak, czytanie książki w fotelu jest bardzo fajne, ale zapoznanie się z tą historią w miejscu, gdzie ona się działa, to jest inna jakość i inne doznanie. Historia im bardziej jest żywa, tym bardziej zapada w pamięć. Można taki spacer śladami XIX-wiecznego Gdańska zrobić.
AŁ.: Dziękuję bardzo za wywiad. To była bardzo pouczająca i interesująca rozmowa z pasjonatem historii Gdańska.