Kiedy moja rodzina osiedliła się po wojnie we Wrzeszczu, a właściwie w tej jego części nazywanej dziś Strzyżą, była to kraina niezniszczonych domów w rozległych ogrodach, kwitnących bzów, uliczek obsadzonych kanadyjskimi dębami i turecką leszczyną… Na skwerkach kwitły tawuły (które jesienią dawały okazję do zabawy śnieguliczkami), jaśminy, czarny bez i głogi.
Nie pamiętam natomiast forsycji, pewnie zaczęto sadzić je później. Spośród kwitnących krzewów najbardziej lubiłam głogi, zwłaszcza te różowe i szkarłatne. Być może dlatego, że przypominały mi ilustracje Paula Heya do „Śpiącej królewny”. Po latach zachwyt, jaki wzbudzały, odnalazłam w pierwszym tomie „W poszukiwaniu straconego czasu” Marcela Prousta. Uroda głogów piórem francuskiego pisarza nabierała wręcz religijnego wymiaru.
A różowe i szkarłatne głogi zakwitały we Wrzeszczu zwykle około Bożego Ciała, choć gdy święto to przypadało w połowie czerwca, drzewka zdążyły już przekwitnąć. Bywały też takie lata, gdy głogi nie rozwinęły się należycie, bo Boże Ciało wypadało w chłodnej połowie maja. „Różyczki” głogów, białe tawuły i wszelkie ogrodowe kwiaty stanowiły przecież ważny element procesji. Zbierane troskliwie przez babki i matki, umieszczane w ozdobnych koszyczkach pozwalały dziewczynkom sypiącym kwiatki przed Najświętszym Sakramentem zaznać szczególnego wyróżnienia.
Drzewka szkarłatnego głogu, podobnie jaki inne poniemieckie krzewy, powoli znikały z ulic i ogrodów, by ustąpić miejsca innym „modnym” roślinom. Cieszę się, że od pewnego czasu ich urodę doceniają osoby odpowiedzialne za miejską zieleń. I dziś znowu głogi można spotkać w Gdańsku, we Wrzeszczu, na Strzyży. Są też miejsca, gdzie bardzo już stare, pochylone drzewka wciąż się nie poddają! Taki niezwykle żywotny głóg znalazłam na rogu ulicy Żywieckiej. Kwitnie obficie w niezbyt urodziwym otoczeniu. Oby jak najdłużej.