Historia

Z życia Dzikiego Zachodu – praca i nuda

Wahadłowe drzwiczki (cafe doors) w saloonach na Dzikim Zachodzie to w dużej mierze mit. Owszem, zdarzały się, ale były wyjątkiem. W filmach dobrze służyły scenariuszowi, bo taki bohater (lub bandyta) mógł wejść z rozmachem i zademonstrować w ten sposób swoją siłę.

W filmach mamy tak: piętrowy budynek z szyldem, wahadłowymi drzwiczkami, na piętrze urzędujące prostytutki (póki co snujące się między stolikami), taper gra na pianinie, kowboje grają w kości lub karty. Bójki i spluwaczki. Trochę inaczej to wyglądało, choć zapewne saloony w takiej formie mogły się trafiać. Cafe doors, jeśli już były, to służyły jako wabik, za nimi montowano zwykłe drzwi, które (jak to drzwi) chroniły przed kurzem, muchami i wiatrem. I przede wszystkim – można je było zamknąć, bo żaden saloon nie był czynny całą dobę. Poza tym, jak pozbyć się nieproszonego gościa przy takich wahadłowych drzwiach?

Buckhorn Saloon, San Antonio, Teksas

Sam budynek – taki typowy saloon – był raczej budą zbitą z desek, z podłogą wysypaną trocinami i wieloma spluwaczkami. W sumie te spluwaczki się zgadzają. Powszechnie żuto tytoń, stąd trociny, które można było sprzątnąć z plwociną; kulturalny gość trafiał jednak do spluwaczki. W barze serwowano dosyć podły alkohol – bimber zabarwiony karmelem w „firmowej” butelce po whisky. Pito też piwo i „wino kaktusowe”, czyli tequilę zmieszaną z naparem z miąższu kaktusa, zwanego jazgrza Williamsa.

Czy zauważyliście, jak pito w saloonie? Filmy akurat są w tym wierne. Kowboj wchodził, rozglądał się wokół, prosił o alkohol i rzucał monetę. Nigdy nie otrzymywał reszty, a nawet czasem było to za mało. Wszystkie ceny były na całym Wild Weście takie same – różniły się tylko w zależności od klasy lokalu. Jeśli to była speluna, to shot kosztował 5 centów w 1870 r. – wszędzie. W luksusowej knajpie z szynkwasem, pianinem i pięterkiem było to 25 centów (przy zarobkach 25-40 dolarów miesięcznie). A w takim pośrednim, przyzwoitym lokalu drink kosztował 12,5 centa. I tu zachodziły rzeczy ciekawe. Wchodził kowboj, zamawiał dwa drinki i rzucał monetę – ćwierćdolarówkę. Zamawiał dwa, bo jak zamówił jeden, to wcale nie dostawał reszty 12,5 centa, tylko 12, więc mu się to nie opłacało.

Bójek właściwie nie było. Jeśli ktoś musiał ją uskutecznić, to wychodził na zewnątrz. Bo za zniszczone meble i potłuczone butelki trzeba było zapłacić.

Buckhorn Saloon, San Antonio, Teksas

Prostytutek w saloonie nie było. Domy publiczne były w oddzielnych budynkach. Kobieta w takim pijackim przybytku zwiastowałaby nieszczęście. Najczęściej pijani goście z saloonu wprost maszerowali do domów publicznych. Stąd kobiety nosiły przy sobie sztyleciki oraz jedno lub dwustrzałowe pistolety – dla samoobrony. W ogóle nie były traktowane dobrze, nie były tak piękne jak w filmach i wg szacunków 50-90% z nich zarażonych było wenerycznie. Na pięterkach w saloonach nie urzędowały więc panie – były tam pokoje hotelowe dla bogatszych podróżników.

Maiden Lane i Virgin Alley wyznaczały dzielnicę czerwonych latarni w Bodie, Kalifornia.

Kolty w westernach to codzienne „narzędzie”, niezbędne i często używane. Owszem, kowboje je nosili, ale często to był tylko wystrój, który miał dodać powagi. Do polowania oraz odpędzania drapieżników i złodziei raczej nadawała się broń długa. A tak chętnie eksponowane w filmach pojedynki w stylu „w samo południe”, rozwiązywano przy pomocy pięści i noża. Dlaczego? Po pierwsze amunicja była droga, po drugie kowboje (z tego samego powodu) nie ćwiczyli swoich umiejętności i strzelali do celu kiepsko. Tak więc nie byli to dobrzy strzelcy, ale kolt był potrzebny, by odstraszać dzikie zwierzęta (kojoty, węże, wilki). Czasem, by zatrzymać stado podczas paniki: kowboj podbiegał galopem do prowadzących zwierząt i opróżniał im magazynek tuż pod nosami, zmuszając je do utworzenia koła. W ten sposób panika w stadzie gasła. No i trafiali się złodzieje krów.

Kolty w Buckhorn Saloon and Museum, San Antonio, Teksas

Klasycznym koltem był „Peacemaker” – Rozjemca, czyli Colt Single Action Army M.1872. Mówiono, że może trafić w człowieka przelatując przez stodołę pełną siana. Tyle że był to rewolwer jednej akcji (single action), czyli strzał, obrót bębna poprzez naciągnięcie kurka, kolejny strzał. Teoretycznie można było obrót zrobić kciukiem, ale wtedy lufa poruszała się i trzeba było na nowo celować. Oddawano więc jeden strzał  na 3 sekundy. Czasami w filmach widać, jak rewolwerowiec trzyma drugą dłoń nad coltem w czasie oddawania strzału i wtedy prawa strzela, lewa naciąga kurek. Zyskiwało się wówczas jedną sekundę. Ale to raczej filmowe sceny. Strzelanie z biodra było niecelne, chyba że cel był blisko. Prochu bezdymnego nie było, więc strzelającego otaczała chmura dymu. Pierwsze rewolwery z samonapinającym się kurkiem pojawiły się dopiero w 1877 i do tego się zacinały.

Hollywoodzki kowboj

Kowboj to raczej nie wyglądał jak Clint Eastwood czy John Wayne. Tak, kowboj to pastuch. Właściwie z wyglądu przypominał menela (mniej więcej). Jego umięśniona wersja, piękne zęby, słuszny wzrost, nienaganna postawa to mit wykreowany w Hollywood. Kowboj do dentysty nie chodził, a zęby miał pożółkłe od żucia tytoniu. A w filmach im gorszy charakter, tym brzydsze zęby. I odwrotnie. W rzeczywistości kowboj był chuderlawy, a jego paszcza straszyła spróchniałym uzębieniem. Badacze Wild Westu orzekli, że jego średni wzrost  wynosił ok. 1,60 m, a ważył 50-55 kg. Często kowboje chorowali na gruźlicę, mieli dolegliwości żołądkowe, bo źle się odżywiali, mieli choroby weneryczne, grzybicę stóp i liczne pasożyty. W ich slangu przewlekła biegunka to „backdoor trots”, czyli „dupny/wsteczny kłus”. Rzadko się myli i owłosienie było zapuszczone, długie wąsy, nierzadko brody. No i wszy. Do tego ubranie przesiąknięte odorem krowiego łajna i potu.

Co ciekawe, co czwarty kowboj w połowie XIX wieku był Murzynem. To jest sprawa rzadko pokazywana, choć pamiętam, że takie westerny były. Co czwarty! Byli to zbiegli niewolnicy (lub wprost niewolnicy), a po wojnie secesyjnej wyzwoleńcy, którzy gdzieś musieli się odnaleźć w rzeczywistości Ameryki. I na tym Dzikim Zachodzie byli lepiej traktowani, bo mieli te kolty za pasem. Nazywani byli „buffalo cowboys” ze względu na kręcone włosy, co kojarzyło się z sierścią bizonów.

Na poniższych zdjeciach zestawiłam dwóch prawdziwych kowbojów z jednym  filmowym.

Prawdopodobnie Ben Cartwright nie mógł mieć tak wywiniętego kapelusza (stetsona), bo Bonanza toczyła się w Nevadzie, a tam gorąco jak diabli i wywinięte rondo słabo chroniło przed Słońcem. Wzorów kapeluszy ogólnie było dużo, ale właśnie zwracam uwagę na rondo. Obowiązywała tu zasada: im klimat gorętszy, tym rondo bardziej proste i większe. Te wygięte ronda nazywane były stetsonami i królują w filmach, ale kapelusz nie był ozdobą, tylko ochraniał głowę, a duże, proste rondo zabezpieczało barki i kark przed Słońcem. Wywiniete mniej. Zwracam tu też uwagę na koszule. Kowbojskie w XIX wieku były wkładane przez głowę i zapinane na 3-4 guziki. Rozcięcie koszuli i guziki do dołu przyszły na początku XX w. Akcja serialu „Bonanza” rozgrywa się po wojnie secesyjnej, czyli lata 60-70 XIX w. i koszula powinna być zapinana do połowy. Film kręcono w bardzo wielu miejscach i wcale nie tam, gdzie rozgrywa się ta akcja, czyli nad jeziorem Tahoe, niedaleko Virginia City, przy granicy z Kalifornią. Jednak jedną z dróg w tamtych okolicach nazwano Ponderosa Drive.

Co kwoboje jeszcze nosili? Kowboje nosili luźne spodnie z wełny lub grubego płótna, na które nakładali tzw. czapsy (chaps po ang.). Na pewno je znacie – takie długie ochraniacze, które zgodnie ze swoją funkcją chroniły spodnie przed zabrudzeniem. W filmach główni bohaterowie ich nie noszą. Ponoć tylko bywały u Johna Wayne’a, ale ubierali go w wersję luksusową – z bizoniej skóry. Normalnie były z owczej skóry z wełną na wierzchu. Słabo się w nich chodziło kolebiąc na boki, stąd były mało sexi. Na górę nasi mili pastuszkowie  ubierali flanelowe koszule, często bluzy z demobilu. Lubili kamizelki, bo miały dużo głębokich kieszeni, a na szyjach nosili chusty, zw. bandany, które pełniły funkcję maski przeciwpyłowej.

Mamy tu kolejnych kowbojów do przeanalizowania. Niewątpliwie ubrani są prawidłowo, bo to oryginały, ale np. z wielkości kapelusza można wywnioskować, że nie pochodzą ani z Arizony, ani z Teksasu, bo ronda mają dosyć wąskie. To raczej kapelusz na wiatry, a nie na słońce, a więc może Wyoming lub inny północny stan. Mają jak najbardziej kowbojskie koszule, bo zapinane są do połowy. Na spodniach czapsy – ochraniacze. Ale właśnie popatrzmy na te spodnie pod czapsami. To nie są czasy Levi Straussa i jego dżinsów. Dżinsy zdobyły uznanie kowbojów w latach 90. XIX wieku, czyli na samej końcówce czasów Dzikiego Zachodu. Wcześniej nosili spodnie z wełny lub grubego płótna z wysokim stanem. NIE BYŁO PASKÓW w szlufkach, bo NIE BYŁO szlufek. Z tyłu była klamra umożliwiająca regulację i były guziki – tu dobrze widoczne – do których przyczepiano szelki. W praktyce często w pracy je zdejmowali, bo zaczepiały się o gałęzie, gdy trzeba było w nie wgalopować. Szlufki pojawiły się dopiero po I wojnie światowej, a Levi Strauss zaczął je przyszywać dopiero w 1922 r. Określenie „blue jeans denim” pochodzi od koloru grubego płótna namiotowego „gene blue”, z którego szyto dżinsy, a sprowadzanego z Nimes we Francji (wymowa: nim).

Przypuszczam, że ci dwaj dżentelmeni ubrali marynarki do zdjęcia. Ciekawe te wysokie mankiety, zapewne ze skóry. Może żeby nie przetrzeć lub ubabrać jakimś gówienkiem?

Ci z kolei, jakby prosto z obory wyszli. Mogli sobie ubrać czapsy na spodnie. A może nie mieli. Pięknie widać szelki. Rękawice też były potrzebne.

Parę rzeczy uzupełniających wizerunek.
Buty. W Nashville, w Dallas, a wcześniej w sklepach Arizony widzieliśmy mnóstwo butów.  To właściwie arcydzieła rzemieślnicze. Zwykłe buty kowbojskie nie były takie szpanerskie (choć Texas rangers stać było na bardziej ozdobne). Cały szpan to ostrogi. W tych butach kowboj chodził po kaktusach, kamieniach i wężach, musiały być mocne i funkcjonalne. Były wysokie, wykonane z krowiej lub bizoniej skóry. Obowiązkowo obcas, bo klinował on stopę w strzemieniu.

 

Bielizna. Najbardziej popularny był „kombinezon”, czyli koszula i kalesony jako całość. Cała góra zapinana na guziki, ile się dało. Rzadko prane.

Siodło. To był skarb kowboja i faktycznie jego własność. Siodła były drewniane i obciągane skórą. Wszystkie ozdoby siodła, wytłoczenia, paski i paseczki to była pastusza inwencja i te duperele przydawały siodłu bogactwa.

Koń. Często nie był własnością kowboja i nie był to jakiś super mustang jak Tornado od Zorro. To pracodawca zapewniał konia. Wierny towarzysz w westernach wcale takim towarzyszem nie był. Pewno czasem taki kowboj otrzymywał konia po zakończeniu sezonu, pewno niektórzy przemieszczali się na nim w poszukiwaniu kolejnej pracy, ale to nie było powszechne. No, właśnie. Kowboje najczęściej nie przywiązywali się do jednego miejsca pracy. Chyba dopiero żeniaczka zmuszała ich do osadnictwa. Ranczo i co tam się działo, zasługują na odrębną opowieść. Na pewno – oprócz wytrzymałości fizycznej – kowboj musiał umieć postępować ze zwierzętami, a nawet śpiewać, gdy je prowadził i uspokajał.

Kowboj stał nisko w hierarchii społecznej, ale musiał wykazywać się wieloma ponadprzeciętnymi umiejętnościami. Musiał być wytrzymały fizycznie, mieć zmysł hodowlany (umiejętność wejścia do stada i wybrania wołu bez wywoływania paniki, umiejętność przeprowadzenia tysięcy krów przez rzekę, nieforsowania tempa przejścia, umiejętność zorganizowania cichych miejsc odpoczynku na noc). Musiał dobrze jeździć konno (a nie wszystkie konie to wytresowane mustangi) i posługiwać się lassem. Trzeba pamiętać, że te amerykańskie woły przeważnie miały długie rogi i łatwo było o nie zaczepić. Musiał umieć reagować podczas nocnej paniki wśród stada, w tym śpiewać, by uspokoić woły i krówki. Generalnie mocny głos był wymagany.

I tak dochodzimy do rewolwerowca. Rewolwerowiec nie był kowbojem. Typ wylansowany przez westerny, że niby są dobrzy i źli rewolwerowcy, ale kowboj nie specjalizował się w strzelaniu do ludzi i zabijaniu ich (raczej do dzikich zwierząt), a rewolwerowiec tak. Musiał w końcu z czegoś żyć na tym Wild Weście. Tak więc ciekawe, kiedy tych dobrych siedmiu wspaniałych z filmu nauczyło się tak doskonale strzelać (choć film lubię, mimo że momentami nudnawy, w strzelaninie widać za to, jak prawa ręka strzela, a lewa naciąga kurek).

Mamy trochę zamieszania z rewolwerowcami. Termin amerykański na rewolwerowca to „gunslinger”, oznaczający zarówno uzbrojonego bandytę, jak i awanturnika. Taki gunslinger, skoro nie pracował na ranczo, to musiał z czegoś żyć, więc albo napadał na innych, albo najmował się do ochrony, czasem zostawał szeryfem. Jednak skala jego „dokonań” zwykle była przesadzona. Dobrze się to jednak sprzedawało w westernach, gdzie dobro walczyło ze złem, przecież nikt nie produkował filmów o spędzie bydła w Teksasie i uprawie roli, bo to byłaby nuda. Ci ludzie zwykle wywodzili się z wojsk Unii lub Konfederacji, a na wojnie secesyjnej mogli nauczyć się strzelać.

Billy Kid „Dzieciak”

Rewolwerowcy sami dbali o swój wizerunek świetnych strzelców, mocno zawyżając liczbę ofiar. Dodawało im to splendoru, bo strach było zadzierać z kimś, kto ma na swoim koncie dziesiątki zabitych. Pamiętacie film „Pat Garrett i Billy Kid”? Nawrócony Garrett ściga dawnego przyjaciela, Billy Dzieciaka, oskarżanego o zabójstwo 21 osób. W rzeczywistości zabił tylko trzy i raczej był złodziejem niż mordercą. Jednak prasa pisała: „psychopatyczny morderca o twarzy dziecka, który zabił 21 ludzi, zanim skończył 21 lat”. Rysowano go z dwoma prawymi rękami i napadał w kilku miejscach jednocześnie.

William F. Cody „Buffallo Bill” twierdził, że był ranny 137 razy, by na starość przyznać się, że odniósł tylko jedną ranę. Wszystko zmyślał, bo robił wędrowne show po wschodnich terenach Ameryki i straszył ludzi Dzikim Zachodem (a sobie dodawał uznania).

Pojedynki, jak pisałam, nie były częste, bo szanowano amunicję, jeśli już to na pięści lub noże. Jednak jeśli dochodziło do strzelania, to nie tak, jak w „Rio Bravo” czy „W samo południe”, gdzie rewolwerowcy stoją naprzeciwko i wystawiają pierś na strzał. Stało się bokiem, by zmniejszyć powierzchnię do trafienia, tak jak na tym obrazie Andy Thomasa. Zresztą nawet to nie był taki filmowy pojedynek, bo okoliczności jednak inne, a ciekawe.

Pojedynek Dzikiego Billa i Davisa Tutta, obraz Andy Thomasa

Jest to strzelanina między Jamesem Butlerem Hickokiem a Davisem Tuttem. Pojedynek z 1865 r. dosyć dobrze udokumentowany. Rzecz dzieje się w Springfield w stanie Missouri. Hickok jest legendą Wild Westu. Zanim przywdział ksywę Dziki Bill, był nazywany Kaczym Dziobem, bo miał długi nos i mocno wysuniętą górną wargę. Żeby zamaskować tę urodę, zapuścił wąsy i tak stał się Dzikim Billem. Policjant, szeryf, ochraniacz, zwiadowca, woźnica, a nawet aktor. Podczas wojny secesyjnej został zatrudniony przez lokalnego marszałka okręgowego do śledzenia pijanych żołnierzy Unii i dłużników armii Unii.

Hickok mówił o sobie, że jest „własnością publiczną”, był bardzo popularny ze względu na swoje umiejętności strzeleckie. Magazyny pisały, że własnymi rękami zabił setki ludzi. „Strzela, żeby zabić”. On ten mit podtrzymywał. W rzeczywistości było to 10 osób.

James Butler Hickok, „Dziki Bill”, „Kaczy Dziób”

Davis Tutt był jego przyjacielem, choć walczył po stronie Konfederacji. Przynajmniej był do momentu wspólnej gry w pokera. Tutt zabrał mu zegarek na poczet długu, jak mówił – 35 dolców. Hickok twierdził, że 25 i poróżnili się o to. Zabronił mu chodzić publicznie z tym zegarkiem (bo go zabije), ale następnego dnia o 6 rano Davis ostentacyjnie chodził z zegarkiem po mieście. Stanęli naprzeciw siebie i Dziki Bill najpierw go ostrzegł. Strzały padły prawie jednocześnie. Tutt zmarł od razu, a Hickok został zaaresztowany, ale w czasie procesu uniewinniony, ponieważ świadkowie zeznali, że Tutt pierwszy wyciągnął broń. Zresztą Kaczy Dziób zawsze twierdził, że nigdy nie należy spieszyć się z oddaniem strzału, wbrew poglądom, że kto pierwszy, ten lepszy. Szybki strzał groził niecelnością. Trzeba było trafiać odrobinę później niż przeciwnik.

Słabością Hickoka był hazard. Zawsze, gdy siadał do stolika, miał za sobą ścianę, by nikt nie mógł go zajść od tyłu. Pechowo tak właśnie zginął. 1 sierpnia 1876 r. w Deadwood w Dakocie Południowej zobaczył przy pokerze gościa, który ciągle przegrywał, Jacka McCalla. Żal mu się zrobiło, więc zaproponował, że odegra się dla niego. Nawet mu fundnął śniadanie. McCall był pijany, zgodził się, ale potraktował to jako dyshonor. Na drugi dzień, gdy Dziki Bill usiadł do stolika i po raz pierwszy nie miał ściany za sobą, strzelił mu z tyłu w głowę. Zapłacił za to powieszeniem.

Ręka umarlaka, fot. Tage Olsin, Wikipedia

W chwili śmierci Hickok trzymał w ręce karty: dwa czarne asy i dwie czarne ósemki. I jeszcze waleta lub damę karo, którą nie odkrył. Ale ten układ kart jest nazywany od tamtej pory „ręką umarlaka”. Dziki Bill spoczął na lokalnym cmentarzu, do dzisiaj tam leży – razem z Calamity Jane, znajomą, kobietą-rewolwerowiec, która miała życzenie być  pochowaną obok niego.

Ryan McMaken, autor dwóch książek o Dzikim Zachodzie, powiedział: „Historia Dzikiego Zachodu to przede wszystkim ciężka praca, handel, nuda i pokój”. Nuda i pokój. To gdzie te napady na banki, wieczne rozróby, wszechobecny terror? W tych westernowych „miastach bezprawia” najczęściej w ogóle nie wolno było pojawiać się z bronią. Trzeba było ją zdać u szeryfa. Inaczej areszt lub wysoka grzywna. Szeryfów było dużo i byli dobrze opłacani. Kowboj zarabiał 30 dolarów miesięcznie, szeryf 200. Czasami warunkowo dopuszczano broń do noszenia, ale restrykcje były surowe. Spokojne miasto było w interesie wszystkich, a przede wszystkim handlarzy bydła, którzy operowali dużymi kwotami.

Miejskie więzienie w Bodie, Kalifornia

Wg dostępnych danych w większych miastach stanu Kansas w latach 1870-1885 zabito 45 osób, tj. 3 osoby rocznie. W Teksasie odnotowano w latach 1860-90 160 strzelanin, podczas których zginęło 80-90 osób, tj. również 3 osoby rocznie. Obecnie w Teksasie mieszka 30 mln ludzi, a liczba zabójstw w trakcie strzelanin w 2017 wyniosła 1300.

Napady na banki są jeszcze „lepsze”. Przez cały XIX wiek udanych rabunków było… 12. Ludzi ogólnie w strzelaninach w tym czasie (a właściwie od momentu ekspansji na zachód) zginęło maks 20 000, co daje rocznie ok. 250 osób. Odpowiedzialnością za tę czarną legendę Wild Westu skąpanego we krwi należy obarczyć przede wszystkim prasę, która wyolbrzymiała każde wydarzenie. Każdy strzał urastał do wielkiego pojedynku, rabunku i co tam jeszcze chcecie. Miejscowi również chętnie wyolbrzymiali, by przyciągnąć ówczesnych „turystów”. Tragedia zawsze dobrze się sprzedaje.

Jednego z tych dwunastu napadów dokonał Butch Cassidy (w pewnym filmie grany przez Paula Newmana). Miejscowość nazywała się Telluride w Kolorado. Uciekł, bo wzdłuż drogi ucieczki ustawił świeże konie.

Najgorsza statystyka to 5 zabójstw w ciągu roku w Tombstone w Arizonie. Był to rok 1881 i doszło tam słynnej strzelaniny, w której zginęły… 3 osoby (stąd taka statystyka). W ciągu 30 sekund oddano 30 strzałów. Była to tzw. strzelanina w O.K. Corral, czyli przy zagrodzie i stajni, faktycznie trochę dalej, ale O.K. Corral po pożarze zrekonstruowano i zrobiono muzeum tego wydarzenia. Cały czas mnie zdumiewa, jak Amerykanie ze wszystkiego potrafią zrobić business, przy okazji kultywując własną historię.

Inscenizacja strzelaniny w OK Corral, Tombstone, źródło: adhalla.com

Osadnicy więc raczej współpracowali ze sobą niż walczyli. Warunki łatwe nie były, choć terenu dużo. Mężczyźni nie przesiadywali całymi dniami w saloonach, bo na ranczo było dużo roboty, ich życie nie koncentrowało się na pościgach i ulicznych walkach. Prostytutki nie umilały im życia w saloonach. Zresztą prostytutki zawsze spotykały się z ostracyzmem. W domach publicznych lądowały kobiety biedne, z tragicznym życiorysem, często finalnie popełniające samobójstwo, a całe ich życie biegło w cieniu wstydu i przemocy.

Czasami jednak było ciężko.

Co się wydarzyło 2 września 1885 w Rock Springs w stanie Wyoming?

Encyklopedia Britannica:
„Po porannej przemocy wobec chińskich robotników w jednej z pobliskich kopalń, ponad stu mężczyzn uzbrojonych w broń palną i inną otoczyło chińską dzielnicę.
Napięcia między chińskimi a białymi górnikami węgla w Rock Springs narastały od dawna. Biali górnicy, zorganizowani w ramach związku zawodowego Knights of Labor, dążyli do poprawy warunków pracy poprzez tworzenie związków zawodowych i strajki [przeciwko gigantowi Union Pacific Coal Company, podległego Union Pacific Railroad Company]. Knights of Labor argumentowali, że znaczna część problemów górników wynikała z napływu chińskich imigrantów, którzy byli gotowi pracować za niższe wynagrodzenie niż biali pracownicy. Kiedy chińscy pracownicy w Rock Springs odmówili strajku z białymi górnikami, napięcia między grupami osiągnęły punkt krytyczny.”

Masakra chińskich robotników w Rock Springs

Masakra, która się dokonała, pochłonęła życie 28 Chińczyków, a 15 było rannych (niektórzy podają liczbę martwych 50). Chińczycy pracowali zarówno jako górnicy, jak i pracownicy spółki kolejowej – kładli podkłady kolejowe oraz zajmowali się utrzymaniem ruchu. Uczestnicy zamieszek spalili 79 chińskich domów, powodując szkody materialne o wartości około 150 000 dolarów (obecnie – 4,8 mln). Nikomu jednak nie postawiono zarzutów.

Grupa zwiadowcza szła wzdłuż ulic Chinatown i dawała Chińczykom godzinę na wyprowadzenie się. Naiwnością było myśleć, że Chińczycy się podporządkują. Gdy jednak padły strzały ostrzegawcze, a potem salwa, górnicy zaczęli uciekać. A potem nikt nie panował nad sytuacją. Chińczyków bito, okradano i/lub zabijano. Podpalano domy obozowe. Chińscy górnicy byli paleni żywcem, skalpowani, okaleczani, piętnowani, ścinani, ćwiartowani i wieszani na rynnach. Jednemu z chińskich górników odcięto penisa i jądra i zgrillowano w pobliskim saloonie jako „trofeum polowania”.

Masakra w Rock Springs; źródło: Muzeum Historycznego Hrabstwa Sweetwater w Green River

Union Pacific pochowała tylko kilka osób, reszta rozkładała się na ziemi, podjadana przez zwierzęta, głównie świnie. Gdy firma węglowa ponownie otworzyła kopalnie, zwolniła 45 mężczyzn biorących udział w zamieszkach.

Rock Springs liczy sobie obecnie 24 000 mieszkańców. Na obrzeżach zachowały się resztki osiedli górniczych. Ale piszę o tym mieście, bo w okresie Dzikiego Zachodu to było miasto wielu kultur. I taka była cała Ameryka. W Rock Springs mieszkało 10 000 osób o… 56 narodowościach. Chińczyków cała masa. Wielka liczba Metysów, Latynosów, Mulatów, cała Europa tam siedziała.

Jednak w trakcie powstawania westernów zatrudniano w przeważającej części białych aktorów, może gdzieś  jakiś Meksykanin. Widownia nie była w stanie zaakceptować faktu, że ich pionierzy, bohaterscy osadnicy mają tak różny wygląd.

W końcu – Indianie.  Czy Indianie chodzili w pióropuszach? Tylko wodzowie, tylko czasem i tylko w niektórych plemionach. Indianie prowadzili osiadły i pół-osiadły tryb życia, uprawiając ziemię i mieszkając w wigwamach. Dopiero po udomowieniu mustangów (zdziczałych koni przywiezionych przez konkwistadorów w XVI w.) zaczęli podążać na stadami bizonów i mieszkać w tipi.

Gdybym zapytała, które z tych „domów” poniżej  jest wigwamem, a które tipi lub hogan, pewno większość zdecydowanie wskazałaby namiot z lewej jako wigwam. Ale to nie jest wigwam. To jest tipi. Wigwam – u góry po prawej; hogan na dole po prawej.

Tipi, wigwam, i hogan
  • Tipi stawiane było przez Indianki i miało kształt otwartego stożka. Trzy żerdzie – trójnóg pokryty skórami bizonów. To pomieszczenie mieszkalne przenośne. „Szło” za plemionami, które utrzymywały się z mięsa bizonów. Wejście było od wschodu, u góry otwór dymny, który mógł być w razie potrzeby zakrywany.
  • Wigwam był rodzajem nieprzenośnej chaty. Również otwór dymny na górze, ale cała budowla miała kształt kopuły utworzonej z drewnianych prętów pokrytych korą, matami trzcinowymi lub skórami. Wigwam nie tylko jest mylony z tipi, ale również z hoganem.
  • Hogan wygląda podobnie. Początkowo budowany był na planie okręgu, później kwadratu, a jeszcze później na planie sześciokąta lub ośmiokąta. Sześciokąt lub ośmiokąt tworzono przy pomocy kradzionych podkładów kolejowych. Hogan ma wyraźnie ścięty wierzch. Ale to, co wyraźnie odróżnia hogan, to ściany. Są one zbudowane z gałęzi i kłód oblepionych gliną.

Jarosław Wojtczak „Jak zdobyto Dziki Zachód”: „Pierwsi emigranci w zasadzie nie mieli kłopotów z Indianami. Napotykani tubylcy byli zwykle ciekawi białych, przyjaźni i pomocni. Często towarzyszyli im w drodze, dostarczali koni, żywności i lekarstw, służyli za przewodników. (…) Kiedy jednak liczba emigrantów na szlaku wzrosła, pokojowe dotąd relacje z Indianami zaczęły się pogarszać. (…) Po roku 1860 wrogość Indian osiągnęła szczyt i każdy przejazd przez ich tereny wiązał się z dużym ryzykiem.”

Ryzyko było takie, że trzeba było się „wkupić”, by uzyskać prawo przejazdu. Dawano alkohol, kawę, tytoń, odzież lub amunicję. Szacuje się, że na skutek chorób i wypadków wśród miliona wędrujących zmarło do 30 000 pionierów. Tymczasem na skutek walk z Indianami zmarło… 500.

Nie było prawdą, że w czasie ataku Indian wozy ustawiały się w okręgu, bo nie było na to czasu. Jak Indianie napadali, to wdzierali się od razu do wozów używając ostatecznie własnych pięści i noży. Nie ganiali bez sensu wokół wianuszka wozów, by ich wystrzeliwano jak kaczki. Natomiast takie nocne ustawianie w okrąg służyło jako zabezpieczenie przed dzikimi zwierzętami, a także udaremniało ucieczkę koni czy wołów. Wyprzęgano je i stały w środku. Wędrówki przez amerykańskie prerie to jednak temat na osobny artykuł (trochę o tym w materiale o przejmująco tragicznym Donner Party). A o tym, jak wyglądały spędy bydła, co to był chuck wagon i skąd się wzięło rodeo –  innym razem. Będzie ciekawie.

Anna Pisarska

źródła:

  • Ryan McMaken „Commie Cowboys”
  • Jarosław Wojtczak „Jak zdobyto Dziki Zachód”
  • coltforum.com
  • cd-action.com
  • amerykańskie strony z kowbojami 

Dodaj opinię lub komentarz.