Od dłuższego czasu w planach była wycieczka do Makao…
No więc pojechaliśmy. Z Shenzhen promem do… no właśnie… miało być do Macau Outer Harbour Ferry Terminal, ale że byliśmy pół godziny wcześniej, wpakowaliśmy się do promu, który wg obsługi płynie na inny terminal.
Niestety, nie wspomniano o tym, że w innym porcie!
Troszkę z zaniepokojeniem gapiłem się na GPS, z którego wskazań wynikało, że płyniemy na inną wyspę.
Ale czymże by było życie bez przygód?
Dotarliśmy na wyspę Taipa – na szczęście to też Makao/Macau (jak kto woli).
Odprawa paszportowa… i stoimy przed kolejnym problemem. Błąd w rezerwacji – ale to za długa historia. W skrócie parę złotych w plecy, a wujek musiał kupić bilet na inny prom powrotny… w klasie mega, hiper, super, ultra, giga lux…
W każdym razie jesteśmy na wyspie Taipa, na dworcu autobusowym, tuż przy lotnisku.
Jak dojechać do hotelu? Pytam zatem pracowników terminalu… Autobusem… za 4 osoby będzie jakieś 20 czegoś w ichniejszej walucie.
– O.K. – ale gdzie wymienić walutę? – zapytałem
– Tutaj nie można – usłyszałem.
Ooo.. to mamy kłopotek! Ale wybłagałem miłą panią z informacji (właścicielkę wielkich, barwionych soczewek kontaktowych), by mnie poratowała banknotem…
Udało się!
W pośpiechu do autobusu, w kierunku hotelu i na miasto!
Widok z hotelowego okna przypomniał mi wizytę w Hong Kongu w 2007 roku. Jedyna różnica, że po dachach sąsiednich bloków teraz nie biegały kurczaki.
Poziom syfu podobny.
Z początku, na Taipie, Macau zdawało się być pięknym miastem… Stopniowo jednak urok ten znikał, aż uznaliśmy, że w sumie jest tam brudniej niż w ciemnych uliczkach w Chinach… i że właściwie poza kilkoma miejscami historycznymi i kilkoma kasynami, nic tam nie ma. Ale udało nam się zobaczyć fragment przedstawienia z tańcem smoka/lwa, więc odrobiliśmy zaległość z Shenzhen.
Po nocy w hotelu, obudziłem się… jakiś schorowany. Coś mnie struło, zwalam to na wieczorne lokalne piwko.
Dziwne, nigdy nie miałem tego typu problemów – nazwijmy to delikatnie – żołądkowych. A tu ze mnie leci górą i dołem!
Po śniadaniu już umierałem… ale nie można tracić okazji do zobaczenia miasta. Na mapie zostało nam jeszcze kilka nieodwiedzonych punktów…
Zarzuciłem na garb plecak, który zdawał się ważyć tonę i ledwo włócząc nogami wystającymi spod plecaka, w którym targałem ekwipunek 3 osób, starałem się nadążyć za wujkiem, który chciał przegonić utracony czas.
Na mapie odznaczałem kolejne punkty…
Kościoły, ruiny, bunkry, twierdze, latarnie morskie, parki, place i świątynie.
Po drodze zaliczyłem też aptekę, gdzie na migi wytłumaczyłem, jaki mam problem – sprzedano mi tabletki z suszonej kupy jaka, z dodatkiem oddechu motyla zebranym o północy i tartym piórem archanioła, który się przyśnił św. Jakubowi. Nie pytajcie, co to było… śmierdziało strasznie, przez pół dnia mi się odbijało popielniczką zmieszaną z kadzidełkiem i suszoną rybą. Ale mi przeszło.
Nie poznaliśmy jednak lokalnej kuchni, gdyż syn skutecznie negocjował z wujkiem i zahaczaliśmy o Pizza Hut i McDonalds’a. Wszytko inne, wyglądające na godne naszego pobytu było zwyczajnie pozamykane.
Jedyne, czego skosztowaliśmy, to suszona wołowina w miodzie, której zacny kawał przemyciłem do domu.
Z nierozwiązanych zagadek pozostała ta dotycząca mini kapliczek na ulicach – nie wiem, do czego to służy, ale wygląda jak grobowce szczurów :)
Makao zamknęło cykl planowanych wycieczek, z których nie udało się zrealizować tylko Borneo. Więc nadal nie dyndałem na hamaku pod palmami, a strasznie mi tego brakuje!
…i ogniska… i wędki… a mój plecak taktyczny, zamiast taplać się w błocie, tarzać w trawie i przedzierać przez dżunglę, zwiedza marmurowe posadzki pod kryształowymi żyrandolami… i zamiast być siedliskiem maczety i moskitiery, nosi we wnętrzu kapcie i pomadki… coś tu cholera poszło mocno nie tak!