Kiedy obserwuję wypowiedzi trójmiejskich samorządowców z ostatnich dni, to mam wrażenie, że oto na naszych oczach kończy się czas obwoźnych polityków, którymi byli jeszcze przed chwilą.
Czas sprzedawców wydumanych, nieistniejących problemów. Walutą w tym handelku było przykucie naszej uwagi, krótka wypowiedź w zaprzyjaźnionej stacji telewizyjnej, jakaś sroga mina i odpowiednio dobrany cytat, które miały zelektryzować publiczność, chociaż na kilka minut. Tymczasem rzeczywistość powiedziała brutalne: sprawdzam.
Czy nasi samorządowcy dorosną do nowej roli? Nie wiem. Jeśli miałoby tak być, to chciałbym zobaczyć któregokolwiek z prezydentów Trójmiasta wychodzącego do kamer i mówiącego:
„Drodzy mieszkańcy, przed nami czas zaciskania pasa. Nie mogę obiecać nic ponad obniżenie standardu, do którego przywykliśmy, rezygnację z rozrywek, rosnące koszty nowej sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy. Nie wiem, jak długo to potrwa, ale nie mamy wyjścia. Będziemy w tym wszystkim razem, bo to dla nas szansa. Na dziś podjąłem decyzję o przekazaniu podwyżki pensji z końca ubiegłego roku w całości, na rzecz uchodźców. Rezygnujemy też z płatnych wywiadów promocyjnych w mediach. Zamrażam tzw. wydatki na reprezentację z karty służbowej. Rezygnuję z samochodu służbowego, który przekazuję na rzeczy fundacji pomagającej uchodźcom. Budżet marketingu obcinamy o połowę. Musimy wygrać i uda się nam pod warunkiem, że będziemy współpracować i unikać kłótni”.
Kto wie, może doczekamy się takiej deklaracji? Przypomnę, bez cienia satysfakcji, że kiedy na kilkanaście dni przed wojną, wojewodowie zgłosili się do prezydentów Trójmiasta z prośbą o zabezpieczenie miejsc noclegowych dla potencjalnych uchodźców z Ukrainy, odpowiedzi były następujące:
Gdynia – sorry, nie mamy przestrzeni (kilka godzin później pod presją opinii publicznej szybko zweryfikowane i zmienione na 400 miejsc),
Sopot – proponujemy 12 pokoi w hotelu Leśnym. Gdańsk bodaj 600 miejsc.
Kiedy miesiąc temu pisałem w felietonie, że życie powie „sprawdzam” i do Polski mogą trafić miliony uchodźców, dowiedziałem się od jednej sopockiej radnej, że to „populistyczna gadanina”.
Niewiarygodne, w jakiej bańce żyli nasi włodarze, którzy na co dzień tak palą się do zarządzania strukturami państwowymi. Tymczasem, na tym prostym przykładzie widać, ile warta jest ich wyobraźnia polityczna, jak kompletnie są odrealnieni. Czy oni naprawdę myśleli, że jeśli wybuchnie wojna za wschodnią granicą, to temat pomocy uchodźcom zamknie się w tysiącu osób? A może liczyli na swój ulubiony i zgrany scenariusz, w którym rząd nie otwiera granic, a oni na przekór, wyrażają troskę i gotowość pomocy? Latając po zaprzyjaźnionych mediach i rozdzierając szaty w roli tych, co to szlachetni i zawsze z otwartą dłonią.
Tymczasem, jeśli coś jest otwarte, to serca mieszkańców. Gdyby nie spontaniczna pomoc tysięcy osób, to już od kilku dni na ulicach Trójmiasta mielibyśmy koczujących uchodźców. Nie chcę przez to powiedzieć, że prezydenci nie pomagają. Owszem, robią to co do nich należy – organizują miejsca dla Ukraińców, zachęcają do pomocy. Trudno też odmówić im zaangażowania, w głosach słychać autentyczne zmęczenie. Na obronę samorządowców (i całej władzy) trzeba przyznać, że z taką skalą zjawiska nikt nigdy nie miał do czynienia.
A prawdziwe wyzwania dopiero przed nami. Czas dobrej zabawy odszedł na długo. Kiedy skończą się możliwości przyjmowania uchodźców „po domach-od serca”, co nastąpi lada moment lub już nastąpiło, trzeba będzie zaproponować mieszkańcom pakiet rozwiązań stymulujących otwartość. Na poziomie rządu są to wprost pieniądze. Na poziomie gminy, może to być zniesienie opłat komunalnych dla tych, którzy podzielą się domem lub szereg innych ulg. Takie działanie też zresztą będzie zaledwie elementem planu taktycznego. Tymczasem, trzeba na nowo stworzyć strategię dla naszych trzech miast. Spróbować dostrzec potencjał w kryzysowej sytuacji.
Wojciech Wężyk, Dziennik Bałtycki
100/100% racja !!!!