Każdy, kto wysiada z tramwaju na przystanku Brama Wyżynna, a chce dostać się na ulicę Długą, musi przejść obok Przedbramia ulicy Długiej. Innej drogi (najkrótszej) po prostu nie ma.
Przedbramie to część średniowiecznych obwarowań miasta. Najstarszą jego częścią jest Wieża Więzienna (~1331). Jak większość budynków miejskich – i ona ulegała przebudowom aż do końca XVI wieku. Od roku 1540 rozpoczęto usypywanie wałów ziemnych w Gdańsku. W roku 1573 zasypano fosy, rozebrano szyję do Bramy Długoulicznej.
W latach 1574-1575 Hans Kramer zbudował Bramę Wyżynną. W nowych realiach już w roku 1586 Rada Miejska zmieniła funkcję interesującego nas zespołu budynków na więzienie, i wtedy też chyba posadowiono pręgierz po jego wschodniej stronie. Funkcje więzienne budowla pełniła do roku 1861, potem umiejscowiono w niej magazyn wojskowy. Lata 1880-te przyniosły tak prace restauracyjne, jak i zagospodarowanie zespołu przez ulokowanie w nim stowarzyszeń kulturalnych, a także młodzieżowych. W roku 1922 mieścił się w nim antykwariat naukowy, zaś już w 1932 w Katowni – Niemiecki Czerwony Krzyż, zaś w czasie II wojny – umieszczono tam więzienie dla kobiet. A potem przyszły zniszczenia wojenne – spalone dachy Katowni, Wieży, Szyi. W wyniku bombardowania uszkodzony został narożnik południowo-zachodni Wieży. Do lat 1970-tych trwała odbudowa i adaptacja do nowych funkcji. Od roku 2006 w Zespole Przedbramia mieści się Muzeum Bursztynu.
- przeczytaj inną legendę: Okrutny Hagel – legendy Góry Gradowej
W Wieży Więziennej zachowało się kilka sztuk masywnej dębowej stolarki drzwiowej z końca XVI wieku.
Są to:
- kratownicowe 2-skrzydłowe wrota w przejeździe bramnym (i nawet sobie nie zdajemy sprawy, że wchodząc na dziedziniec, przekraczamy „wrota czasu”),
- drzwi na klatkę schodową – z reliktami malowanego herbu Gdańska (zanim wejdziecie Państwo na piętro do kasy, zatrzymajcie się przed drzwiami, przyjrzyjcie się im dokładnie – bo jest co oglądać!!),
- drzwi do cel na 3 i 4 kondygnacji z wziernikami do cel. Nie zwracamy na nie uwagi – pochłonięci oglądaniem bogactwa bursztynowego zamkniętego w murach dawnego Przedbramia…
Poza tym zachowały się liczne gmerki.
Nas jednak interesują czasy, kiedy w Zespole Przedbramia funkcjonowało więzienie. Jak każde więzienie, i to miało swojego komendanta, nominowanego przez Ratusz. Także kat był „elementem” miejskiego wymiaru sprawiedliwości. Obowiązywał go odpowiedni strój. Była to błękitna „koszula”, żółte spodnie (obcisłe, niczym rajtuzy) i żółty pasek. Jak napisał Edwin Rozenkranz w świetnej książce (objętościowo to książeczka raczej, ale z ogromnym ładunkiem wiadomości) „Gdańska archeologia prawna” – obejmując swój urząd, kat otrzymywał miecz od burgrabiego królewskiego. I tym mieczem później wykonywał wyroki „na gardle”.
Sama egzekucja wyglądała w ten sposób, że skazaniec klęczał w pozycji „supplicatio” (modlitwa), zaś kat powinien pozbawić go głowy za pierwszym cięciem. Oczywiście, zdarzały się przypadki, gdy kat niekoniecznie wykazywał się pożądaną precyzją w posługiwaniu się mieczem i niestety tracił pracę (kat, nie miecz). Tak zdarzyło się parokrotnie, a w drugiej połowie XVII wieku, miejsce zwolnionego ze stanowiska kata zajął jego pomocnik. W Gdańsku (inaczej niż na przykład w Krakowie) kat nie cieszył się dobrą sławą, czy to za sprawą obcowania z nienaturalną śmiercią, w dodatku zadawaną przez kata właśnie, czy to za sprawą strachu, jaki towarzyszył egzekucjom zazwyczaj publicznym. Nie będę tutaj opisywała całej obyczajowości „okołokatowskiej” i „okołoegzekucyjnej”, bo tę można znaleźć w licznych publikacjach (jak choćby w książce Pawła A. Jeziorskiego pt. „Margines społeczny w dużych miastach Prus i Inflant w późnym średniowieczu i wczesnych czasach nowożytnych”, wyd. UMK w Toruniu, 2009).
Wróćmy zatem do naszej legendy i do miejsca z nią związanego.
Zespół Przedbramia to jedno z tych miejsc, gdzie właściwie oczy powinno się mieć nie tylko dookoła głowy… Powinno się je mieć właściwie także na czubku głowy. A to za sprawą detali, w jakie to miejsce jest bardzo bogate.
Mam tu na myśli jeden szczególny detal, z reguły niezauważany przez zwiedzających, czy odwiedzających.
To figura bez głowy.
Bardzo ciekawie legendę domniemanego komendanta więzienia, czyli owej figury, opisał nieodżałowany Jerzy Samp w jednej ze swoich świetnych książek („Miasto tysiąca tajemnic”, str. 217, Czas spadających głów). Ponieważ jak każda legenda i ta ma wiele wersji, niewykluczone, że każdy z nas ją zna, i każdy nieco inaczej… Poniżej podaję legendę w wersji, jaką słyszałam od mojego Ojca.
Otóż, dawno temu, a może wcale nie tak dawno, kiedy Gdańsk był Miastem Wielkim i Najbogatszym przy Rzeczypospolitej, komendantem więzienia został pewien przystojny, młody człowiek, służbista raczej, ale nie pozbawiony ludzkich uczuć. Nie pozbawiona uczuć także była córka kata. Spotykali się na dziedzińcu więziennym często, bowiem mieszkała z ojcem w niewielkiej izbie na parterze całego założenia. Komendant zaś bywał w budynku od rana do wieczora niemal. Dziewczyna, jako córka kata, nie miała towarzystwa w mieście. Zresztą niechętnie opuszczała mury więzienia, czując się niepewnie w nieznanym niemal środowisku, a do tego – nieprzychylnym z racji jej urodzenia. Miasto odwiedzała tyle, co na targ, po ryby czy warzywa na strawę dla ojca. Siłą rzeczy takim łącznikiem ze światem nieosiągalnym był pan komendant. Człowiek światowy, ubrany modnie, i umiejący czytać, ba! bywały w świecie.
- przeczytaj: Bałtyckie Legendy – legenda o Egle
Rozmowy zdawkowe, stały się częstsze, i dłuższe, i dziewczyna zakochała się w swoim rozmówcy bez pamięci. Ten zaś z chęcią opowiadał o swoich peregrynacjach zasłuchanej i zapatrzonej w niego wcale niebrzydkiej katównej. Czas upływał, żadne deklaracje ze strony komendanta nie padały, strażnicy poczęli już sobie dworować z zadurzonej młódki. W końcu ta, odważywszy się, zapytała pana komendanta o plany na przyszłość. To, co usłyszała, przyprawiło ją o rozpacz. Otóż jej uwielbiany, ba! kochany komendant, oświadczył lekko, że plany ma, owszem. Ożeni się z jedną z córek pewnego szypra gdańskiego, i pewnie wyjadą do Lubeki. Bo tam pan komendant odziedziczył skromny domek na przedmieściu po swoim stryju. Kiedy usiłowała zaoponować, powołując się na ich zażyłość, mężczyzna wprost powiedział, że przecież chyba nie oczekiwała, że ożeni się z córką katowską. Nie przy jego pozycji społecznej. Nie w Gdańsku. Nigdy. Od tego momentu przestała w ogóle rozmawiać z dowódcą i unikała go jak ognia, nawet jedzenie przestała mu donosić na służbę.
Po paru dniach chlipania po kątach, otarła łzy i zaprzysięgła zemstę, w jej mniemaniu, niewiernemu mężczyźnie.
Pewnej nocy wykradła klucze do cel z pomieszczenia strażników. Odnalazła celę, w której siedział dawny strażnik miejski, a teraz – więzień skazany za świętokradztwo. Otworzyła ciężki drzwi, i wypuściła więźnia na wolność. (zawsze mnie zastanawiało, jak mogła to zrobić, skoro strażnicy przecież pełnili służbę sumiennie i nie zdarzyło się żeby jakikolwiek więzień uciekł poza mury więzienia, przynajmniej tak „się mówi”, ale cóż… z legendą się nie walczy, legendę się opowiada…).
Rano zrobił się w mieście ogromny raban, bowiem komendant odkrył brak jednego więźnia, na dodatek takiego, co to nie tylko miał na sumieniu świętokradztwo, ale i sprzeniewierzenie się ślubowaniu strażnika miejskiego. Do niedawna szanowany komendant więzienia miejskiego nagle stał się oskarżonym. Panowie rajcy oskarżyli go o niedopełnienie obowiązków. O dopuszczenie do ucieczki więźnia. I to z więzienia dotychczas słynącego z hermetycznego środowiska i szczycącego się niemożnością ucieczki z niego.
Za taki czyn groziła okrutna kara. Śmierć. Też zawsze zastanawiałam się, dlaczego śmierć w czasie pokoju, dlaczego nie jakiś łagodniejszy wymiar kary, degradacja, czy choćby uwięzienie… no cóż… legendy mają swoje prawa.
Wyrok miał wykonać nie kto inny, a kat gdański, Ojciec zapiekłej w nienawiści i zranionej uczuciowo katówny. Legenda mówi, że kat doskonale wiedział, kto był tak naprawdę winny skandalicznego zajścia i że usilnie namawiał córkę do złożenia wyjaśnień w Radzie. Kiedy ta stanowczo odmawiała, zagroził, że sam to za nią zrobi. A więc córka pozbyła się ojca. Jak? Ano, otruła go, podając mu piwo zaprawione piołunem (gdzie ona znalazła piołun w Gdańsku??? i jak kat mógł nie wyczuć smaku w piwie???).
Kiedy nadszedł dzień egzekucji, sama ubrała się w ubranie katowskie i wykonała wyrok. Oczywiście, sprawa wyszła na jaw, kiedy nieprecyzyjnie wykonała cięcie. Kat gdański bowiem słynął z niesłychanej precyzji w egzekucjach. Toteż natychmiast zgromadzonym najbliżej miejsca egzekucji rajcom wydało się to podejrzane. Pochwycono egzekutora i kiedy zdarto mu z głowy kaptur, oczom gawiedzi ukazała się katówna. Los odwrócił się od niej, bowiem teraz to ona skazana została na śmierć (skoro ktoś ten wyrok wykonał, to kat niechybnie musiał mieć pomocnika…). Co się stało z komendantem? Legenda w wersji mojego Ojca mówi o jego duchu, oczywiście bez głowy, błąkającym się po budynku więzienia… ku przestrodze, a może ku pamięci, czas jakiś potem na wschodnim szczycie Katowni wykonano rzeźbę figury komendanta bez głowy.
Okrutna to legenda… Ale jak wiele dawnych legend, i ta ma w sobie „ziarno prawdy” – ot, wystarczy zapytać w Muzeum Bursztynu o wartownika, który zasnął na służbie – a którego podpis wyryty w cegle – znaleziono na ścianach jednej z cel…
Katarzyna Czaykowska
autorka bloga Tutivillus