Tamten wieczór wigilijny, sprzed lat – był jednocześnie wieczorem kawalerskim mojego kolegi licealnego, który – tak jakoś – aż dwukrotnie nie zdołał sforsować bariery egzaminów wstępnych pozwalających mu na triumfalne wkroczenie w progi uczelni wyższych.
Więc niemożność ta zrodziła – niejako automatycznie – konieczność życiową zastąpienia ambicji uniwersytecko – edukacyjnych, kursem stosownym, w sam raz akurat wystarczającym do dostąpienie zaszczytu poznawania piękna rodzimych, naszych krajobrazów z perspektywy wyżyny okna przez się prowadzonego elektrowozu ciągnącego za sobą długaśne ogonisko towarowych wagonów. „Kto ma w głowie olej – ten idzie na kolej !” – mawiano wówczas w Skarżysku. Kumpel – najwyraźniej – oleju tego miał pod dostatkiem, więc i poszedł. Mnie zaś go zupełnie zabrakło. Dlatego też przez los bezwzględnie zostałem skazanym na lata uniwersyteckiej kaźni, znaczonej – między innymi – koniecznością zgłębiania skomplikowanych niebywale tajników rzymskiego prawa cywilnego. Ale pomimo spraw obrotu – takiego to, dla mnie wielce niepomyślnego – trzymałem się mężnie i ostatecznie jakoś jednak nie uległem stanowi życiowej frustracji.
Tymczasem zaś, kolejarz ten, wiekiem i stażem – młody; sfrustrowany życiowo brakiem edukacyjnych sukcesów, co udziałem stały się jego kolegów z licealnej klasy, oszołomiony wysokością kolejowych zarobków, młodzieńczo zabłąkany, w przerwie pomiędzy wyprawami dalekobieżnymi; trochę z nudów – a po trosze z przypadku – był w końcu i zapłodnił blond farbowaną fryzjerską czeladniczkę w sąsiedztwie zamieszkałą. Tym to sposobem spełniło się jedno z marzeń tej panienki wsiowej, co nadzieją na zamęście szczęśliwe, przybyła do metropolii nad Kamienną, szlakami – przez starszą siostrę – wcześniej już przetartymi.
Stąd więc i zaszła konieczność kolejna; tym razem znaczona pośpiechem przygotowań do wystawnego wiejskiego weseliska mającego dla pary młodej, stanowić port wyprawy w życie ich całe przyszłe, samodzielnością szczęśliwe. Jak powszechnie wiadomo; kościelne ceremonie małżeńskich egorcyzmów, w otchłań piekielną na zawsze już przepędzających ducha naturalnie przyrodzonej człowiekowi wolności – niczym rozprawa w sądzie – świadków wymagają. A to, dla ważności swojej przed Bogiem i ludźmi – przede wszystkim! Konsekwencją znajomości mojej wieloletniej z nieszczęśnikiem wolnego stanu kawalerskiego się wyrzekającym, było spadnięcie – właśnie na mnie – zaszczytnego obowiązku towarzyszenia parze młodej – w chwili tej, jakże dla nich podniosłej – przy ołtarzu wiejskiego kościółka.
A tymczasem w poprzedzający ceremonię tę życiową, niepowtarzalną – przebijaliśmy się we dwóch przez zaśnieżoną ciszę wigilijnego wieczora, błądząc w beznadziejnym poszukiwaniu knajpy, gdzie piwa spożytego obfitością moglibyśmy godnie uczcić kolegi wolności kawalerskiej minuty ostatnie. Gwiazdka na niebie paliła się już nie tylko nie pierwsza, ale nawet i nie trzecia. Może raczej trzydziesto trzy tysiące trzysta trzydziesta trzecia. Któż by to zresztą chciał i potrafił zliczyć? W każdym bądź razie – dawno temu nastała już pora wieczerzy wigilijnej. Więc, w odróżnieniu od okien prywatnych mieszkań błyskających girlandkami różnokolorowych światełek choinkowych – okna knajp, na sposób iście wojenny, pozaciemniane. Na dni nadchodzące, świąteczne, wszystkie; wierzeja lokali, gastronomię oraz rozrywkę nieszczególnie wykwintną codziennie oferujących; okratowane oraz pozabezpieczane solidnością kłódek licznie pozawieszanych. Najwyraźniej wszystkie miejscowe knajpy i mordownie tętniące zazwyczaj gwarem codziennym, z przekleństw oraz wyzwisk wymiksowanym – z przyczyn całkiem racjonalnych – pozamykano dziś na przysłowiowe spusty cztery.
Bowiem – w dniu tym, dorocznie, jakże wyjątkowym – nikt już nie spodziewał się przybycia gości jakichkolwiek. Nastała przecież podniosła wielce pora wieczerzy wigilijnej. Więc nasza rodzima, powszechna odświętność chrześcijańska bezwzględnie wymagała dopełnienia corocznej ceremonii życzliwego łamania się z bliźnimi opłatkiem, co automatycznie łączyć się musiało z chwilowym odstąpieniem od powszedniości wzajemnego łamania sobie gnatów.
Gdy nadzieję, na łyk chociażby piwa, utraciliśmy już prawie wszelką; wybawieniem naszym nieoczekiwanym okazała się być „Zdrojowa”, miejscowa mordownia renomowana, gdzie kelnerem był pan Zygmunt, którego nieodpowiedzialny wybryk genetyki – bliźniaczo upodobnił do sir Bernarda Montgomery’ego – legendarnego brytyjskiego marszałka. Tego samego, co sławę swą, wojenną; zawdzięcza pogromowi, jaki w Północnej Afryce sprawić zdołał Lisowi Pustyni, będącemu – przynajmniej do pewnego czasu – ulubieńcem nazistowskiego führera.
W bezpośrednim, prawie sąsiedztwie „Zdrojowej” – zlokalizowanym był zakład fryzjerski, co królestwem był fryzjera do innej – z kolei – postaci historycznej bliźniaczo podobnego. Nie udało mi się jednak nigdy dowiedzieć tego, czy mistrzowi brzytwy – przypadkiem nie było także i Adolf na imię.
Przeczytaj więcej artykułów historycznych Piotra Jana Nasiołkowskiego
Zawsze wtedy, gdy klientów doczekać się nie mógł, zaś nuda w jego zakładzie panująca, powodowała masowe zdychanie much, po lustrze bezmyślnie błądzących; mistrz zakład swój zamykał, i – co prędzej – wspinał się na stromość schodów w progi „Zdrojowej” nieomylnie go wiodących. Nie od dzisiaj z panem Zygmuntem będąc zaprzyjaźnionym – bez zaproszenia specjalnego zasiadać zwykł był, przy stoliku jego służbowym. W ten oto sposób Skarżysko – Kamienna stawało się miejscem na świecie jedynym, gdzie lat dwadzieścia, a nawet i trzydzieści po zakończeniu zmagań wojennych; ujrzeć można było osobliwość nie byle jaką, bo wspólnie i przy jednym stoliku z tej samej flaszki polską gorzałę żłopiących; brytyjskiego marszałka sir Bernarda Montgomery’ego oraz – w osobie własnej, Adolfa Hitlera z wąsikiem jakże charakterystycznym. Widok ten nabawić szoku mógł każdego, kto wiedział, że młodszy od Monty’ego o niecałe dwa lata, zbrodniczy führer Trzeciej Rzeszy – ortodoksyjnym przecież był abstynentem. Najwyraźniej sromotność wojennej klęski doprowadziła go do upadłości skutkującej konieczność szukania zapomnienia w naszym narodowym trunku serwowanym w skarżyskiej „Zdrojowej”, i to – na dodatek – w towarzystwie pogromcy doborowej formacji, jaką był – niewątpliwie – Afrika Korps dowodzony przez feldmarszałka Erwina Rommla.
Oczarowani i zarazem zakłopotani nieco, staliśmy w wysokich progach królestwa pana Zygmunta. Natychmiast otoczyły nas utopione w jakże dla „Zdrojowej” zwyczajnym harmidrze zapachy zup skwaśniałych i przypalonych, pomieszane ze smrodliwymi chmurami tytoniowego dymu.
Wieczoru tego coroczna wyjątkowość spleciona ze „Zdrojowej“ otwarciem – efekt dała jedyny i niepowtarzalny wyrażający się zgromadzeniem w tym to lokalu osobistości miejscowych, osobliwych; bynajmniej nie zamierzenie, aczkolwiek niezwykle starannie wyselekcjonowanych za sprawą sita utkanego z tworzywa pory wigilijnego wieczoru oraz wykwintności jedynego, otwartego w mieście lokalu oferującego spragnionym wyszynk piwa, jakże obfity.
Elegancją krawatów misternie powiązanych przyozdobieni, natychmiast odczuliśmy w tym miejscu niestosowność naszą całą, wręcz marsjańską iście.
Mimo tego, miejsce zajęliśmy przy akurat wolnym jeszcze stoliku pod ścianą. Obrus jawił się być kroniką i przeglądem dań w ciągu ostatniego tygodnia przy tymże stoliku serwowanych. Na pana Zygmunta, pomiędzy stolikami tanecznie pląsającego – nie musieliśmy nawet specjalnie długo czekać. Składanie zamówienia rozpoczęliśmy od reklamacji sprowadzającej się do wskazania na obrusu stan fatalny. Ze wszech sił starając się nas zadowolić – pan Zygmunt na nasze niezadowolenie zareagował natychmiast niebywale pozytywnie. Popielniczkę oraz papierosowym dymem podwędzone kwiatki rachiatyczne we flakonie wyszczerbionym ze szkła zielonego – na stolik sąsiedni, sprawnie przestawił. Następnie szmatę obrusu ze stolika sprawnie ściągnął. Po czym strzepnął go kilkakrotnie i na drugą stronę obrus odwracając – bezceremonialnie zajmowany przez nas stolik z niebywałą zręcznością natychmiast nim nakrył.
– Ależ panie Zygmuncie… Tutaj też musztarda… – zaprotestowałem nieśmiało.
– A co wy sobie, kurwa myślita? Że niby, co? Że ten obrus ma trzy strony?!
W ten oto sposób, świadom pozycji monopolowego lokalu wynikającej z monopolistycznej praktyki serwowania piwa w wigilijny wieczór – pan Zygmunt bezceremonialnie i zarazem skutecznie ukrócił nasze wymagania ekscentryczne i zarazem estetyczne. Nie było rady. Wybór był żaden. Tamtego wieczoru piwa napić mogliśmy się jedynie w „ Zdrojowej “.
Zaraz potem pan Zygmunt przypłynął z sześcioma butelkami. Z zawodową zręcznością zerwał kapsle. Kufli ni szklanek żadnych oczywiście nam nie przyniósł; bo i po co? Jeszcze byśmy potłukli. Więc tym to sposobem zostaliśmy bezapelacyjnie skazanymi na konieczność picia tutejszym zwyczajem z gwinta, czyli wprost z butelek.
Donośność wymiany poglądów pary przy sąsiednim stoliku siedzącej źródłem wiedzy naszej się stała o tym, że siedzący do nas tyłem chudzieńki jegomość z łysiną zaczesaną misternie włosów kosmykiem długim, aczkolwiek takoż mocno przerzedzonym – już raz ladacem okazał się nie byle jakim. Mianowicie; kiedyś tam w przeszłości, przyjemność mając z tą niezdrowo, wiekiem pogrubioną i przywiędłą cośkolwiek damą – za usługę tę, jakże podniecającą, wówczas jej nie zapłacił. Nijak nie byłem w stanie uniknąć obserwowania pieczołowitej staranności – wręcz namaszczenia – z jakim dama lokalu godna, nagniatając, powolutku gasiła w popielniczce ebonitowej resztkę niedopalonego przez się „sporta“. Po czym z szybkością atakującej kobry, pełnym rozmachem wyrżnęła w mordę – niesolidnego kontrahenta interesów jej w żaden sposób nie opodatkowanych. Co się zaś mordobicia tyczy; to przyznać trzeba, że – w tym przypadku – zaatakowana chudzinka z łysiną nieudolnie zaczeską maskowaną, ani ułamka sekundy dłużną damie nie pozostała. Odwinął natychmiast. I to tak skutecznie, że aż głowy ze ścianą zderzenie – tapir fryzury skutecznie zdeformować zdołało. Natychmiast też gwar knajpiany drążyć poczęło łkanie z głębi poniżonej duszy się dobywające, zaś makijażowe łzy czarne, niezwłocznie żłobić poczęły warstwy tandetnego pudru nieświeżą żółtość cery zamaskować usiłującego. A gdy już cieknieniem swoim czerń tuszu kąciki ust osiągnąć wreszcie zdołała, usłyszeliśmy skowyt skargi bezsilnej, że to tak… i to jeszcze na dodatek przy wigilii. I z pewnością dzisiaj też jej nie zapłaci! Nikt z gości ani personelu specjalnie nie zwracał uwagi na sceny tej dramatyzm. Ostatecznie nie takie rzeczy się tutaj widywało!
Tymczasem kłębiące się po sali – lumpy piwa przemożnie spragnione, lecz grosiwa koniecznego na zaspokojenie pragnienia tego, przyziemnego ostatecznie już pozbawione; napastować nas poczęły żebraniną nachalną o papierosa lub też łyczek chociażby trunku, tego do życia już im niezbędnego.
Przy sąsiednim stoliku nieoczekiwanie gości czterech zasiadło nowych, co jawili się być jegomościami na tyle wykwintnymi, że nastawionymi aż na konsumpcję trunków od piwa znacznie wyżej w karcie stojących.
Ze swą muszką nieodłącznie umocowaną u kołnierzyka koszuli – zawsze – świeżości już nie pierwszej. Z serwetą przewieszoną na zawodowo już, w łokciu zgiętym ramieniu. Z całym brzemieniem pozorów elegancji typowej dla lokali kategorii szóstej – wiedziony swym zawodowym instynktem niezawodnym, krokiem tanecznym, więc dla kelnera zupełnie niezawodowym – natychmiast wyrósł przy nich pan Zygmunt, imponująco salą władający.
– Słucham panów??!!! – warknął nad stolikiem zaskakująco, zaczepnie i na tyle agresywnie, że wszyscy czterej skurczyli się w sobie, jak na komendę – co widocznym i niekwestionowanym było znamieniem uzyskania przez pana Zygmunta – już na wstępie – psychologicznej przewagi nad czwórką potencjalnie nowych konsumentów.
– Cztery setki … – jak uczniak skarcony, wydukał nieśmiało któryś spośród czwórki nieoczekiwanie zaatakowanych.
– Jakie cztery, jakie cztery? Pięć. Pięć setek, do cholery jasnej! Co to, liczyć nie umieta?
– Jak to pięć? Przecież jest nas czterech … – protestująco usiłował podjąć dyskusję akurat ten, cztery setki zamawiający.
– A ja, to co? Pies, niby? – pan Zygmunt nie zwykł dawać w takich razach za wygraną.
– Dobra. Niech tam już będzie pięć – cała czwórka skapitulowała natychmiast zbiorowo i zarazem bezwarunkowo, straciwszy ostatecznie wiarę w pana Zygmunta bezinteresowność.
W tym momencie kelner piruetem profesjonalnym zdematerializował się w sekundy ułamku, by za chwilę znów pojawić się przy stoliku z wypełnionymi przezroczystym płynem czterema literatkami na tacy. Przy zestawianiu naczyń na stół – znów wywiązała się dyskusja zbyteczna i niepotrzebna jako, że nikt w niej z panem Zygmuntem szans nie miał jakichkolwiek, najmniejszych – chociażby.
– Przecież miało być pięć. A pan, co? Cztery przynosi..? – jeden z gości sprytnie i na głos usiłował kwestionować sensowność działań pana Zygmunta. Ale zupełnie nie był w stanie go niczym zaskoczyć. Takie próby podejmowania tego rodzaju dyskusji, nie były bynajmniej, dla pana Zygmunta jakąś tam pierwszyzną. Więc oczywiście, kelner był na taką ewentualność doskonale przygotowany.
– Zdrowie panów pozwoliłem sobie spełnić na zapleczu! – oznajmił bezceremonialnie pan Zygmunt, sprawnie już wypisując rachunek, jasne, że za pięć setek zamówionych. Po sprawiedliwości przyznać trzeba – napiwku się już nie domagał.
Artykuł jest na 2 podstronach, przejście na kolejną podstronę poniżej.