Urzędy po chińsku
Nie tak dawno byłem na komisariacie, by dopełnić formalności dot. meldunku. Przebiegło nadzwyczaj sprawnie, pomimo, że policjantki ze zmiany słabo kumały, co do nich mówię… Jednak jak podałem kartkę z adresem i paszport – wszystko stało się jasne i po dłuższej chwili otrzymałem wydruk potwierdzenia meldunku tymczasowego.
Z nieco większymi obawami podskoczyłem dzisiaj do lokalnego urzędu bezpieczeństwa, do wydziału imigracji…
Niedługo kończy mi się wiza, więc muszę załatwić jej przedłużenie – ale nie znam dokładnej procedury – więc poszedłem na spytki, tym bardziej, że zaraz w kalendarzu chiński długi weekend, a nie chcę się przestrzelić z terminami.
Na portierni nikt ni w ząb po angielsku, wprowadzono mnie do jakiegoś „lobby”. Tam stały panie hostessy z czerwonymi szarfami… Z tego co wiem wszędzie czerwona szarfa oznacza „przewodnika”. Pani ta zaprowadziła mnie do windy, nacisnęła guziczek i na pietrze dopytała, gdzie ma mnie zaprowadzić. Po chwili byłem w gabinecie jakiegoś inspektora… i z nadzieją w głosie wykrztusiłem z siebie, że mam nadzieję, że ktoś tu gada po angielsku… Mężczyzna przytaknął i angielszczyzną jak z brytyjskiego filmu wytłumaczył mi krok po kroku, jakie mam przygotować dokumenty, na kiedy, w którym okienku, przez jaka stronę www zarezerwować termin… Spytał, w jakim celu tutaj przebywam… i życząc mi miłego dnia, wręczył mi swoją wizytówkę, prosząc, że gdybym miał jakieś wątpliwości bądź problemy w załatwieniu formalności, to mam albo samemu, albo kazać pracownikowi, by zadzwonił do niego na komórkę, i że będzie dumny z tego, że będzie mógł mi pomóc. Brakowało tylko głośnego basowego: „Ku chwale ojczyzny!”.
Zamurowało mnie!
Spróbuj po angielsku dogadać się w polskim urzędzie… a tu jeszcze taka uprzejmość… przyprowadzą, odprowadzą, wytłumaczą, wydrukują, wyjaśnią, dadzą wizytówkę, zamienią 2 słowa, uśmiechną się i zapewnią, że są tutaj tylko po to by móc za Ciebie rozwiązać Twój problem i że pomoc Tobie to dla nich zaszczyt.
Masz to w Polsce?
Ze szczęką ciągnącą się po asfalcie poszedłem do banku.
Nasze mieszkanie, wraz z właścicielem, odwiedzają ostatnio tłumy oglądaczy – uwaga! Nawet podczas naszej nieobecności! Chłopaki zapewniali, że mam się o nic nie martwić, ale drążyłem temat, no bo chcąc nie chcąc, żeby nie tracić na różnicach kursowych, nie posługuję się tutaj polską kartą, a mam ze sobą nieco gotówki – tak na wszelki. Nie jest to jakaś powalająca suma, ale szkoda by było.
Otrzymałem informację, że mogę przecież spokojnie założyć rachunek rozliczeniowy. Koszt to 10Y za wydanie karty debetowej i 2Y miesięcznie.
No tak… a terminy, a kiedy dostanę kartę… a formalności?

I tu mamy kolejny cud Chin. Mój wybór: Bank Of China. Dlaczego? Bo mają fajny budynek w Hong Kongu, który jest jednym z najlepiej rozpoznawalnych wieżowców świata… Bo zawsze gdy grałem w SimCity 3000, to go stawiałem w każdym budowanym przeze mnie mieście, bo 8 lat temu, gdy byłem w Hong Kongu wylądowałem na chyba 67 piętrze na tarasie widokowym, z którego podziwiałem okolicę… No i to ogromny bank mający swoje placówki na każdym rogu… a ostatnio nawet w Warszawie. Powiedzmy zatem, że mam sentyment.
Spacerkiem podszedłem do jednej z placówek. W wejściu, niskim ukłonem zostałem przywitany przez ochroniarzy w galowych mundurach. Jeden z nich wręczył mi numerek (jak u nas w skarbówce)… i wskazał miejsce w poczekalni. Po chwili gestem ramion wskazał mi wolne okienko. Tam bez problemu po angielsku dogadałem się, że życzę sobie wpłacić nieco drobniaków na konto, którego nie mam i że w sumie pilnie potrzebuje karty płatniczej.
Pan zaklaskał w ręce, ochroniarz przybiegł po polecenia… wrócił ze stosownymi druczkami, które (UWAGA!) tenże ochroniarz po angielsku ze mną przedyskutował, przekaligrafował za mnie mój chiński adres z dokumentu zameldowania do formularza… wskazał gdzie podpisać, zaprowadził do ksero, skserował dla mnie paszport i wizę, i z kompletem dokumentów, uprzednio jeszcze sprawdzonych przez pana z okienka, posadził mnie w poczekalni, gdzie właśnie na wyświetlaczu zaświecił się mój numerek.
Po angielsku, tym razem pani z okienka zaprosiła mnie do siebie, poprosiła o dokumenty, po czym przypomniała mi, że jeszcze podobno chciałem parę USD zamienić na RMB – no tak, miałem zrobić zakupy! Jeden podpis, drugi podpis, sprawdzenie paszportu – zagadka co to za litera „Ł”.
Po czym kazała mi na leżącym obok okienka terminalu wklepać PIN do karty. Wydała mi kartę, jakiś elektroniczny token, kopię umowy na prowadzenie rachunku i poinstruowała, że jak tylko otrzymam SMS’a, to ochroniarz pomoże mi wygenerować jakieś losowe klucze bezpieczeństwa w celu umożliwienia uruchomienia bankowości elektronicznej.
Po 20 min od wejścia do banku miałem kartę, pin, środki na koncie i gotowe do przelewania pierdyliardów dolarów konto internetowe.
A u nas na kartę czekasz tydzień, a na pin drugi tydzień… lub odwrotnie.
Czuję się, jakbym ze wsi przyjechał i proszę nie deptać mi po szczęce…
Felieton ukazał się pierwotnie 2 kwietnia 2015 na blogu polakwchinach.pl
Paradoks W obcym kraju załatwisz wszystko szybciej i bez problemów mimo ze często nie znasz języka urzędowego danego kraju ani też nie wiesz gdzie iść aby coś załatwić. Nikt w obcym kraju w urzędzie nie potraktuje Cię jak wroga i
pokieruje oraz pomoże. w Polsce w urzędach czujesz się jak niechciany intruz którego wszyscy starają się zniechęcić
przeszkodzić i przepędzić aby dalej sobie spokojnie nic nie robić i nazywać to pracą w kraju gdzie jest 100 000 żołnierzy do jego obrony za to 500 000 urzędników.
Potwierdza to moją teorię, że państwo jest wrogiem obywatela. A skoro tak, to obywatel jest wrogiem państwa.
Przeciwko temu wrogowi potrzeba wystawić armię urzędników, silniejszą niż armia żołnierzy.
A I jednie I drudzy w swej walce łamią prawo jak się da.
W końcu trwa wojna!