W okresie Triduum Paschalnego w XVII-wiecznym Gdańsku milkły wszystkie dzwony. Nie było publicznych hejnałów czy przygrywek. Dźwięk dzwonków ołtarzowych zastępowano dźwiękiem drewnianych kołatek.

W całym Wielkim Tygodniu obowiązywał zakaz urządzania publicznych widowisk. Żadnych zabaw i libacji. Jedynym widowiskiem publicznym przyzwolonym były dialogi pasyjne i misteria Męki Pańskiej. Karol Ogier, francuski dyplomata, odnotował w swoich wspomnieniach – ze zdziwieniem – katolickie procesje biczowników w Gdańsku. Początki biczowników sięgają XIII wieku we Włoszech, ale ponieważ zaczęli przeradzać się w rodzaj sekty, nie zyskali aprobaty papieża i katolickiego duchowieństwa.

Jan Długosz: „Ludzie do tego bractwa należący, chodzili procesjami z zakrytymi głowami na kształt mnichów, a obnażając się po pas, smagali jedni drugich po plecach bi­czyskami kręconymi z poczwórnych rzemyków, mających na końcach węzełki. Obchodzili stacje, odpusty i czynili dziwne nabożeństwa, śpiewając pieśni, każdy w swoim ję­zyku, niesworne i grube. Była to bowiem hałastra ludzi rozmaitego plemienia i języka. Sami się nawzajem, nie bę­dąc księżmi, słuchali spowiedzi i odpuszczali sobie naj­większe grzechy”.
Wypędzano ich więc z polskich miast, jednak epidemie i klęski żywiołowe robiły swoje i dla  ludu te praktyki były ważne i skuteczne. Jednak ich obecność w XVII-wiecznym Gdańsku była pewnym ewenementem.

Francisco de Goya „Procesja flagelantów”, 1812-1819

Karol Ogier natknął się na biczowników w Wielki Piątek u dominikanów w roku 1636. Uczestnicy procesji chodzili po kościele, mieli czerwone płaszcze, kaptury na głowach z otworami wyciętymi na oczy i usta i śpiewali polskie pieśni. Przewodził im człowiek wystukujący kijem rytm uderzeń. Gdy przestawał, padali na ziemię. Ogier nie miał siły tego oglądać, ale inni i owszem – zarówno katolicy, jak i protestanci, ci ostatni chętnie się wyśmiewający. Choć i litujących się, i patrzących z podziwem nie brakowało.
Okrycie zapewniało anonimowość, mogli iść zarówno biedni, jak i bogaci, szanowani i mniej szanowani. Szli także skruszeni przestępcy, którzy musieli charakterystycznymi gestami okazywać, za co się biczują.
I tak krzywoprzysiężcy wznosili ku górze rękę, zabójcy kładli się na plecach, cudzołożnicy padali na bok.

Taniec śmierci

Fragment fresku „Taniec śmierci” (ściana oratorium w Clusone). Członek bractwa biczowników w habicie.

Habit w żaden sposób nie amortyzował uderzeń, bo często z tyłu było wycięcie. Albo – lub i – rzemienie były poczwórne zakończone korkiem z 33 szpilami (w Gdańsku trzy rzemienie w jednym, zakończone supłami, kulkami z metalu lub haczykami).

Wydaje się jednak, że XVII-wieczne biczowanie było pod kontrolą. Nie przeradzało się w histeryczne orgie, jak dawniej bywało, nie podważało istniejącego ustroju i ograniczało się wyłącznie do Wielkiego Tygodnia.  Biczownikiem był Zygmunt III Waza, Władysław IV Waza i Jan Kazimierz. Zaś flagelanci w zakonach to zupełnie inna historia.

Anna Pisarska-Umańska

Dodaj opinię lub komentarz.