musimy zatem wiedzieć
policzyć dokładnie
zawołać po imieniu
opatrzyć na drogę
w miseczkę z gliny
proso mak
kościany grzebień
groty strzał
pierścień wierności
amulety
Te słowa Zbigniewa Herberta są niestety ciągle aktualne. Od zamordowania ostatniego Żołnierza Niezłomnego – Józefa Franczaka „Lalka” minęły 52 lata. Ponad ćwierć wieku temu zmienił się ustrój i nadeszły podobno nowe czasy. Pewnie nigdy nie uda się spełnić wezwania poety – już się nie dowiemy, ile dokładnie ofiar powojennej władzy, zakatowanych lub zastrzelonych, spoczywa w bezimiennych dołach.
Mamy teraz szczególny czas – w dzień Wszystkich Świętych i Zaduszki odwiedzamy miejsca pochówków swoich bliskich, by zapalić znicze, zmówić modlitwę i wspomnieniami przywrócić zmarłych do życia. Jest to najbardziej rodzinne święto – bowiem przy grobach tych, którzy już odeszli, spotykają się wszystkie pokolenia, bliżsi i dalsi krewni, przyjaciele i znajomi. Tworzą w ten sposób sztafetę życia – przekazują pamięć o swych przodkach swoim potomkom.
Pochowanie bliskich, ich opłakanie i pielęgnowanie miejsca ich spoczynku jest bardzo silnym imperatywem. Jedna z najsłynniejszych tragedii w kulturze europejskiej to przecież dramat Antygony, która, nie zważając na konsekwencje, jak i powody decyzji władcy, wiedziała, że musi złamać zakaz i pogrzebać swojego brata. Tego prawa odmówiono rodzinom tysięcy Polaków, którzy walczyli lub tylko pomagali walczącym o niepodległą Polskę. To rodziny Żołnierzy Wyklętych, zwanych też Niezłomnymi. To ich bliskich ukradkiem, często o zmierzchu lub nocą, grzebano w lasach, w piwnicach lub na dziedzińcach katowni oraz w nieoznaczonych grobach na cmentarzach. Pomimo prób wymazania istnienia zbrodni komunistycznych z historii Polski, pomimo lat, które upłynęły od momentu ich popełnienia, pomimo strachu towarzyszącemu przypadkowym świadkom egzekucji i grzebania zwłok, udaje się czasem odnaleźć ukryte groby i sprawić, że ofiary odzyskują nazwisko, honor i godne miejsce ostatniego spoczynku.
Na wezwanie Pana Cogito, by zwrócić ofiary ich rodzinom oraz światu, odpowiada m.in. Instytut Pamięci Narodowej. To dzięki niemu na gdańskim Cmentarzu Garnizonowym w tym roku odnaleziono szczątki Danuty Siedzikówny „Inki”. Ja współpracuję z Fundacją Niezłomni im. Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki”. Fundacja zajmuje się poszukiwaniami, ekshumacjami oraz identyfikacją genetyczną Żołnierzy Niezłomnych – członków podziemia antykomunistycznego.
Pierwsza moja wyprawa z Fundacją miała miejsce we wrześniu. Pojechaliśmy szukać w podkieleckim lesie, w rejonie Sitkówka-Nowiny, zamordowanych żołnierzy AK-NSZ-WiN: por. Aleksandra Życińskiego ps.”Wilczur”, Józefa Figarskiego ps. „Śmiały”, Czesława Spadło ps.”Kret” oraz Karola Łoniewskiego ps.”Lew” . Ten ostatni miał nawet epizod gdański w swoim krótkim życiorysie. Uchodząc po zakończeniu wojny z Warszawy, przyjechał bowiem do Gdańska i zatrudnił się w Państwowym Domu Dziecka we Wrzeszczu. Po ukończeniu semestralnych kursów maturalnych wyjechał jednak na studia do Łodzi, gdzie związał się z WiN, a po niedługim czasie został aresztowany przez UB i po wyroku sądowym zastrzelony. Typowane miejsce pochówku zostało wskazane rodzinie Aleksandra Życińskiego przez leśniczego, który był świadkiem zdarzeń. Na podstawie jego zeznań, kilka lat temu IPN przeprowadził pierwsze poszukiwania pod wskazanym przez niego drzewem. Niestety, prace te nie przyniosły rezultatu. Fundacja Niezłomni, na prośbę żony i córki zastrzelonego, zorganizowała ekspedycję, która sprawdziła obszar również w pobliżu typowanego miejsca. Przez trzy dni rozkopywaliśmy polanę i jej okolicę. Niestety, również i nam nie udało się natrafić na żadne ślady ani szczątki rozstrzelanych żołnierzy.
Nie mogę zapomnieć oczu córki por. Życińskiego, wypełnionych ogromnym smutkiem i łzami, gdy dowiedziała się, że nie odnaleźliśmy szczątków jej ojca. Kiedy uświadomiła sobie, że dalej będzie spoczywał w leśnym dole. Sama nigdy go nie widziała, gdyż urodziła się w więzieniu kilka dni po egzekucji ojca. Jej matka, a potem i ona całe dorosłe życie szukała jakiegokolwiek śladu po nim, by móc dopełnić swojego obowiązku i pochować ojca w rodzinnym grobie. Niestety, nadal może zapalać znicz tylko na symbolicznym pomniku w podkieleckim lesie.
Kolejna ekspedycja, do Łodzisk pod Ostrołęką, miała miejsce w październiku. Na miejscu spotkali się członkowie Fundacji, archeolodzy, antropolodzy, poszukiwacze, regionaliści. Również tym razem miejsce rozstrzelania i ukrycia zwłok wskazał naoczny świadek, który oznaczył je w terenie i przez lata pielęgnował pamięć o zbrodni. Miejsce to zostało nawet zaopatrzone w tablicę sygnowaną przez Radę Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa; niestety, przekłamuje ona historię, mówi bowiem o mogile ofiar terroru hitlerowskiego, a nie komunistycznego.
Już kilka chwil po rozpoczęciu wykopalisk ukazał się zarys jamy grobowej. Wkrótce zobaczyliśmy pierwsze wystające z ziemi kości, wokół których leżały łuski po nabojach do pepeszy. Skończyły się swobodne rozmowy na przypadkowe tematy, wiedzieliśmy, że odkryliśmy miejsce komunistycznej zbrodni. Z dna płytkiego dołu wystawały szczątki pięciu ludzi. Jedna z ofiar miała skrępowane na plecach ręce, inna – przestrzelone kolana; w dwóch czaszkach znaleźliśmy kule, większość kul znajdowała się jednak w okolicach klatki piersiowej. Rekonstrukcja ostatnich chwil ofiar, wyłaniająca się z zeznań i z ziemi, jest straszna. Najpierw skazano ich w doraźnym procesie, a bezpośrednio po wydaniu wyroku zawieziono ciężarówką do lasu. Było popołudnie, raczej chłodno – na jednej z czaszek zachowały się wełniane włókna czapki. Dano im łopaty i kazano wykopać grób. Nie był on duży: owalna jama o wymiarach ok. 2 na 3 metry i niespełna metr głęboka. Musieli stanąć przy jego krawędzi, wtedy pojedynczo strzelano do każdego. Następnie, by zagłuszyć hałas, mordercy włączyli silnik ciężarówki i zaczęli strzelać seriami z broni maszynowej. Ciała ofiar mogły same wpaść do dołu, a może zostały wrzucone, lecz niewątpliwie były dopychane na siłę, by wszystkie się zmieściły. To się zbrodniarzom nie do końca udało, gdyż z mogiły wciąż wystawały fragmenty ciał, które dopiero później zasypano.
Dzisiaj z dużym prawdopodobieństwem można podać nazwiska Tych, którzy jako bezimienne ofiary przeleżeli w ziemi 69 lat: Władysław Prusaczyk, Bolesław Gnoza, Bronisław Lis, Dominik i Lucjan Trzcińscy. Pewność można by uzyskać po zbadaniu DNA pobranego ze szczątków i porównania z DNA członków rodzin ofiar. Do tej pory, dzięki apelom w prasie, zgłosiły się rodziny trzech z nich. Dopiero, gdy każdemu z pięciu zamordowanych zwróci się nazwisko i pochowa go na cmentarzu, będzie można mówić o wypełnieniu powinności względem nich. To i tak niewiele, gdy weźmie się pod uwagę, że oni złożyli ofiarę najwyższą z możliwych.