Gdy w pierwszych dniach marca zaczęły napływać niepokojące wiadomości z Włoch, nie zdawaliśmy sobie jeszcze sprawy, z jak groźną chorobą mamy do czynienia. Oprócz doniesień medialnych, pewne konkrety o specyfice i sile wirusa SARS-CoV-2 mogliśmy poznać z badań naukowych prowadzonych głównie w oparciu o zachorowania w Chinach.

Stopniowo przebijała się do świadomości powszechnej i środowisk naukowych wiedza, jak groźna to choroba. Groźna, bo bardzo zaraźliwa. Groźna, bo o stosunkowo dużej śmiertelności. Dużo czasu trzeba było jednak czekać, by pojawiły się rzeczowe publikacje naukowe, choćby jako preprinty (bez ostatecznej weryfikacji). Dziś wiemy już dużo więcej, nadal jest jednak jeszcze wiele niewiadomych. Mało np. wiemy o długotrwałych skutkach przechorowania COVID-19. Są różne doniesienia naukowe, ale badania ciągle trwają. Polskie unikatowe badania (dr. Michała Chudzika) wskazują na powszechność długotrwałych komplikacji również po przechorowaniu w domu, czyli względnie łagodnym.

Wróćmy do początku epidemii w Polsce. Zapewne wszyscy śledziliśmy informacje na ten temat, szczególnie, gdy potwierdziło się pierwsze zachorowanie w naszym kraju. Kiedy wystąpiły pierwsze nieznane zarażenia, tego do końca nie wiadomo. Są różne sposoby szacowania tego momentu. Od modeli matematycznych po śledzenie mutacji wirusa. W każdym razie w okolicy luty-marzec w społeczeństwie pojawiła się duża, choć trudna do oszacowania, liczba osób zarażonych. Zarazili się, albo za granicą, albo już od tych, co zarażeni przyjechali. Bez stosowania środków ostrożności, a przecież nikt ich wtedy nie stosował, zarazić się bardzo łatwo. Jedna osoba w takich warunkach zaraża ok. 5 osób. Zajmuje to średnio mniej niż 7 dni. W ten sposób, z np. tysiąca osób, w czwartym tygodniu swobodnego rozprzestrzeniania się wirusa, zarażonych zostanie 62,5 tys. osób. Aby przeciąć ten lawinowy wzrost ukrytych zakażeń, wprowadzono lock down.

Od tego czasu podstawowymi sposobami zwalczania epidemii było:

  • ograniczanie wzajemnych zakażeń,
  • izolowanie powstałych ognisk przez służby sanitarne.

W tym miejscu chciałbym parę słów poświęcić tzw. współczynnikowi reprodukcji (oznaczanemu literą R). Jak już wspomniałem, bez żadnych obostrzeń czy ograniczeń jeden zarażony zaraża średnio 5 osób. Oznacza to, że w takich warunkach R wynosi 5.

Jak łatwo zauważyć, gdy R jest większe od 1, epidemia nabiera rozpędu. Gdy R równa się 1, jest stan stabilny, gdy R jest mniejsze od 1, epidemia zanika. Jest to bardzo ważny wskaźnik. Wskaźnik ten pokazuje m.in, jak skuteczne są wprowadzane sposoby walki z epidemią. Wpływają one bezpośrednio na R, a na liczbę przypadków zachorowań jedynie pośrednio.

Przez wiele miesięcy R w Polsce było bliskie 1. Liczba zachorowań rosła stosunkowo wolno. W poszczególnych województwach było różnie, ale średnio było stabilnie. Cały czas liczyłem na zmniejszenie R poniżej 1. Przez długi czas praktycznie jedno tylko województwo – śląskie – przesądzało, że R nie spada. Gdyby to się udało, moglibyśmy mieć praktycznie spokój z epidemią w Polsce. Oczywiście, nie jesteśmy samotną wyspą i zawsze jakiś „import” był możliwy, ale można by czuć się w miarę bezpiecznie w całym kraju.

W tym przekonaniu utwierdzała mnie sytuacja w naszym województwie. Tej przyglądałem się szczególnie uważnie. Chciałem mieć rozeznanie w stopniu zagrożenia. Takiego rozeznania nie dawały mi informacje z mediów, nie miałem do nich zaufania. Śledziłem na bieżąco informacje z pierwszej ręki – z raportów WSSE w Gdańsku. Wynikało z nich, że praktycznie aż do połowy lipca w pomorskim było bezpiecznie. Sanepid skutecznie zwalczał (izolował) powstające ogniska. Najtrudniejsza do opanowania była sieć ognisk zapoczątkowana prawdopodobnie jedną wizytą rodzinną w okresie Wielkanocy. Od jednej iskierki powstał duży pożar. Rozprzestrzenianiu ognia sprzyjały powiązania rodzinne i zawodowe, które w służbie zdrowia są często bardzo rozległe, w szczególności z powodu pracy w wielu miejscach. Inne ogniska, jak np. w Urzędzie Marszałkowskim, było opanować dużo łatwiej. Było też trochę ognisk w rejonach odległych od aglomeracji. Te wszystkie ogniska miały charakter lokalny i nic nie wskazuje na to, że istniało ryzyko zarażania poza bardzo wąską grupą ludzi mających kontakt z osobami objętymi ogniskami.

Wygaszanie ognisk polega na:

  • izolowaniu zarażonych,
  • kierowaniu na kwarantannę osób, które miały możliwość się zarazić (spełniają kryterium kontaktu: 15 minut spędzone w odległości mniejszej niż 2 m),
  • obejmowaniu nadzorem epidemiologicznym osób, u których ryzyko zarażenia było niewielkie.

Kto do tych grup należy, ustala się w drodze dochodzenia epidemiologicznego. W jego ramach prowadzi się badania na obecność wirusa SARS-CoV-2. W tych dochodzeniach osoby z kontaktów testowane były niezależnie od wystąpienia objawów choroby. Ich testowanie jest szczególnie potrzebne, gdy przed skierowaniem na kwarantannę miały one kontakt z osobami, które mogły potencjalnie zarazić.

Dochodzenia epidemiologiczne są głównym środkiem zwalczania epidemii. To dzięki nim mieliśmy spokój w naszym województwie przez wiele miesięcy. Dzięki działaniom służb sanitarnych, szczególnie w okresie niskiego zagrożenia, ich działania są decydujące o utrzymaniu tego stanu. Nieocenioną dla nich pomocą są punkty diagnostyczne drive(walk)-thru. To dzięki nim „przechwycono” znaczącą liczbę zarażonych osób, które mogły stać się zarzewiem nowych ognisk.

Można powiedzieć, że sanepid sprząta, co ludzie rozsieją. Trudno całkowicie wyeliminować ryzyko zakażenia, ale wiele można zrobić, by to ryzyko zminimalizować. SARS-CoV-2 rozprzestrzenia się głównie drogą kropelkową, czyli poprzez kropelki płynów wydostających się z dróg oddechowych, głównie podczas mówienia. Dlatego tak ważne jest, by podczas rozmów, np. w pracy, zachowywać dystans, zwracać uwagę na ewentualny kierunek ruchu powietrza, stosować maseczki. Kropelki te są na tyle duże, że szybko opadają, skutecznie też zatrzymywane są przez maseczki. Inne drogi przenoszenia, odgrywające znaczną rolę, np. przy wirusach grypy, mają mniejsze znaczenie w transmisji SARS-CoV-2. Nie należy ich jednak lekceważyć. Np. możliwa jest droga aerozolowa, czyli przez bardzo drobne kropelki utrzymujące się długo w powietrzu i rozprzestrzeniające się po całym pomieszczeniu, osiadające na przedmiotach.

Sprawa, nazwijmy delikatnie, „covid-sceptyków”. Bardzo bolesny temat. Od negujących wszystko, przez mających wszystko „w nosie”, po próbujących coś argumentować. Jestem mocno przekonany, że przez tę grupę, ignorowanie przez nich zagrożenia i niestosowanie środków ostrożności mamy to, co mamy. Na etapie długotrwałego, kilkumiesięcznego okresu utrzymywania R w pobliżu 1,0, można byłoby zejść, może do 0,9, może jeszcze niżej. Epidemia, niezbyt szybko, ale by zanikała. Obecnie, gdyby nie oni, mogłaby rozpędzać się dużo wolniej. Nie sposób z nimi dyskutować, bo mieszają wiedzę z poglądami. Typowe argumenty to link do jakiegoś filmiku, „nie oglądaj telewizji”, wyrwane fragmenty publikacji pokrętnie interpretowane, stawiane hipotezy traktują jako udowodnione. Sprowadzają istnienie epidemii do kwestii wiary, bądź niewiary. Ich działania mają znamiona dywersji mającej na celu jak najdłuższe utrzymywanie zagrożenia epidemicznego, w każdym razie taki przynoszą skutek.

Z drugiej strony, brak jest próby rzeczowej dyskusji ze strony rządowej, nie tylko z tymi środowiskami. Są co najwyżej polemiki, które do niczego nie prowadzą. Rzeczowa dyskusja musiałby rozpocząć się od rzetelnego informowania o sytuacji, podstawach podejmowanych restrykcji (np. badania, symulacje, analizy – udostępnione i poddane ocenie oraz krytyce, w szczególności środowisk naukowych). Strona rządowa jest aktywna w mediach społecznościowych, niestety, tylko w jedną stronę. Oczywiście, nie sposób odpowiedzieć na setki pytań, ale gdyby choć na jedno dziennie, można by wiele społeczności internetowej wyjaśnić.

Jeśli zajrzał tu ktoś ze sceptyków i zechciał zabrać głos, proszę o odpowiedź na pytanie – czy posiadana przez niego wiedza pozwala oszacować, ilu Polaków by zmarło, gdyby nie podjęto żadnych działań zapobiegawczych?

Wróćmy ze świata polityki na ziemię. Jeśli dojdzie już do zarażenia jakiejś osoby, przebieg choroby może być bardzo różny. Od zupełnego braku objawów, do tragicznego jej finału. Gdy wystąpią objawy, są one zwykle bardzo podobne do grypy i nie sposób na ich podstawie rozpoznać choroby. Dość charakterystycznym objawem jest utrata węchu, ale pojawia się ona późno (od 7 dnia) i tylko w około połowie przypadków. Często zgłaszany jest ból oczodołów. Objawy, niby typowe dla chorób wirusowych, często są od nich dużo bardziej intensywne i dotkliwe. Np. gdy wystąpi osłabienie, to takie, że trudno ręką ruszyć. Gdy ból głowy, rozsadza głowę, jak nigdy. Gorączka nie jest typowym objawem (1/3 zachorowań). Dość często (1/10) występuje obniżenie temperatury. Ryzyko wystąpienia poważnych objawów w dużym stopniu zależy od naszej kondycji. Wg obserwacji wspomnianego już dr. Chudzika, ryzyko wzrasta u osób przemęczonych, niedospanych, pracujących po nocach, przeżywających różne problemy. Korzystnie wpływa natomiast pozytywne nastawienie do życia. Te czynniki zdają się mieć dużo większe znaczenie, niż tradycyjnie wiązane z odpornością, jak odżywianie, masa ciała, wysportowanie.

Obecnie przeżywamy lawinowy wzrost zachorowań, podobny tego, jaki przeżywały kraje, które wiosną w porę nie wprowadziły lockdownu. O powadze sytuacji świadczy nie tyle duża liczba zachorowań, co wysoki współczynnik R. W województwie pomorskim skoczył on w połowie września do wartości ok. 1,5 i cały czas utrzymuje się na tym wysokim poziomie. Podobnie jest w całej Polsce. Taka wartość R oznacza wzrost zachorowań średnio o 7% dziennie, dwukrotny w ciągu 10 dni, 8-krotny w ciągu miesiąca. Wcześniej R przyjmował wartości nawet poniżej 1, co oznaczało skuteczną walkę z epidemią, wygrywanie z nią. Na wykresie przedstawione są zmiany współczynnika R. Trzy różne przebiegi, to różna „intensywność” uśredniania. Zielony oznacza zmiany w ciągu 7 dni, czyli np. od wtorku do kolejnego wtorku. Niebieski – proporcje kolejnych tygodni. Czerwony – uśrednione 7 kolejnych wartości „czerwonych”.

Co spowodowało tak dużą niekorzystną zmianę? Popatrzmy, jak współczynnik R zmieniał się w ostatnim czasie w naszym województwie. Po okresie spokoju, z pojawiającymi się tylko niedużymi, nielicznymi ogniskami, w połowie lipca zaczęła pojawiać się szybko narastająca fala zachorowań rozproszonych o nieznanym pochodzeniu. „Nieznanym” – w sensie konkretnych osób zarażających. Nie ma chyba co do tego wątpliwości, że koronawirus dotarł do naszego województwa wraz z wczasowiczami. Gdyby oni wypoczywali spokojnie na plaży, trzymali dystans od innych, nie zabawiali się na (nielegalnych) dyskotekach, tego zasiewu byłoby z pewnością dużo mniej. Gdańska specyfika – bliskość plaży i dużej aglomeracji – sprzyjała gromadzeniu się wczasowiczów nie tylko na otwartej przestrzeni. Trochę zarażonych było też wśród powracających np. z pracy w Szwecji.

Takie izolowane zachorowania, co prawda, nie „nabijają” statystyk, ale jednak pokazują, że dzieje się coś niedobrego – w naszym otoczeniu pojawiła się duża liczba osób zarażonych. Wykrywane są tylko te nieliczne przypadki osób, u których wystąpią objawy. Większość zarażonych pozostaje nierozpoznana. Te osoby zarażają kolejne. Krzywa rośnie, ale jeszcze bardziej rośnie „podziemie”. Dopóki nie pojawi się kolejny ktoś z objawami, nie widać tego zagrożenia. Trudno oszacować wielkość tego „podziemia”, nie mając szczegółowych danych o zarażeniach, ale może to być ok. 10 razy więcej niż tygodniowych przypadków z nieznanych źródeł, czyli w sierpniu ok. 1,5 tys., a dziś (12 października) ok. 20 tys. osób.

Nieraz takie pojedyncze ujawnione zachorowanie ukazuje się, gdy jest już zarażona duża grupa ludzi. W raportach pojawiają się duże ogniska, jak te głośne np. na katamaranie, na weselach, w drużynach sportowych. Ogniska te są wygaszane, ale pojawiają się nowe. Po pewnych zafalowaniach, w drugiej połowie sierpnia, sytuacja zaczyna wyglądać nieco optymistycznie. Dochodzi nawet do tego, że R spada poniżej 1. Sytuacja  zmierza w dobrym kierunku.

Przychodzi wrzesień. Uczniowie wracają do szkół, rodzice do pracy po urlopach, stajemy się mniej mobilni, jednocześnie wracamy do starych kontaktów. Nie czujemy zagrożenia ze strony kolegów z pracy, nie trzymamy dystansu. Ale to nie wszystko. Od 1 września zaczyna obowiązywać „Strategia na jesień”. Oprócz przygotowań w służbie zdrowia na przyjęcie większej liczby chorych, następuje duża zmiana w podejściu do testowania. Zmiany te zostały wprowadzone pod hasłem „testowanie tylko objawowych”. Co prawda, w strategii jest punkt, który wyraźnie mówi, że nie dotyczy to dochodzeń epidemiologicznych, to sanepidy zdają się widzieć tylko to hasło. Przestają testować osoby na kwarantannie niemające objawów, a takich jest zdecydowana większość. Druga istotna zmiana, to osoby z objawami na testy mają kierować lekarze POZ (na marginesie – 9 października, weszła istotna poprawka znosząca ograniczenia w zlecaniu tych testów w ramach teleporady, co może znacząco poprawić sytuację). Dlaczego jest to istotne? Osoby z objawami mają zgłaszać się teraz do lekarzy, a nie do sanepidu. W ten sposób wydłużyła się droga od pacjenta do sanepidu, a to opóźnia dochodzenia epidemiologiczne. Nieraz jest tak, że osoba mająca kontakt z osobą zarażoną dowiaduje się o tym np. dopiero 7. dnia od kontaktu i wtedy dopiero kierowana jest na kwarantannę, czyli tylko na 3 dni (do 10 dnia). Znam osobę, która na tej zasadzie spędziła na kwarantannie tylko 2 dni. Jest to już po typowym okresie największego zakażania. Czy kogoś mogła zarazić taka osoba? Tego się nie dowiemy, bo jako bezobjawowa, nie jest kierowana na test. W tym zaniechaniu śledzenia łańcucha zakażeń upatruję główny powód gwałtownego przyspieszenia epidemii. Nie ubywa „podziemia”, a wręcz przybywa.

Co nas czeka? Z docierających do mnie sygnałów widzę, że w naszym województwie jakaś forma dochodzeń epidemiologicznych i „opracowywania ognisk” mimo wszystko sięga nadal poza samo kierowanie „kontaktów” na kwarantannę i testowanie tylko objawowych. Sytuacja w pomorskim wygląda na nieco lepszą niż średnia w całej Polsce. Daje też nadzieję na dalszą poprawę. Ciągle tylko nadzieję. Tak naprawdę, trudno doszukać się optymistycznych sygnałów w danych liczbowych, których opracowywaniem się zajmuję. Robię to amatorsko, tak jak powstają niemal wszystkie dostępne w internecie analizy i bazy danych.

Zachęcam również do samodzielnego śledzenia i analizowania danych, korzystania z analiz robionych przez wolontariuszy, gdyż informacje medialne często pełnią funkcję bardziej oddziaływania niż informowania.

Środowisko osób zajmujących się takimi analizami, dzielące się informacjami ze świata nauki, gromadzące dane, spotyka się na Twitterze. Być może wynika to z faktu, że Twitter jest głównym kanałem udostępniania danych statystycznych o epidemii przez instytucje państwowe. Kanał ten ma niestety swoje ograniczenia. W tych dniach – co obrazuje tragizm sytuacji – poskutkowało to brakiem miejsca na szczegółowe informacje o zgonach, dlatego przestano je udostępniać.

Gdzie szukać informacji o stanie epidemii w Polsce?

Bardzo obszerna i jedyna tego typu baza danych dostępna publicznie, utworzona jest przez tegorocznego maturzystę, wspieranego przez rzesze wolontariuszy z całej Polski. Zawiera dane ze wszystkich raportów powiatowych. Jest bardziej wiarygodna od raportów MZ – nieraz już pozwalała wykryć w nich pomyłki. Oprócz bazy danych są też różnorodne analizy, podsumowania, wykresy.

Raporty i inne informacje z WSSE w Gdańsku – podstawowe źródło danych do moich analiz:

Grzegorz Redlarski

Tabelę i wykresy opracował autor. Użycie dozwolone pod warunkiem podania autora i źródła pochodzenia.

One thought on “Próba analizy sytuacji epidemicznej w woj. pomorskim

  • Świetny artykuł. Zaskakująco trudno znaleźć artykuł, który operuje liczbami i faktami więc gratuluję podwójnie. Myślę, że gdyby rząd potrafił tak argumentować kolejne obostrzenia ludzie bardziej by się do nich stosowali.

    Odpowiedz

Dodaj opinię lub komentarz.