Główny wjazd do siedziby klasztoru – Magna Porta. Najstarsze zachowane fragmenty pochodzą z XIV wieku. Po przebudowie w XVI w. ulokowano tu kaplicę św. Bernarda i zaczęto używać nazwy Dom Bramny. W 1709 r. Brama przybrała nazwę Dom Zarazy. Mowa oczywiście o Oliwie.
W 1708 r. Polskę zaatakowała epidemia dżumy. Gdańsk pozostał nietknięty, ale rok później – prawdopodobnie wraz z flisakami wiślanymi – dżuma dotarła i tutaj. Epidemia wybuchła po długiej i srogiej zimie i trwała rok. Opat Kazimierz Dąbrowski chcąc odizolować klasztor w Oliwie zarządził posługiwanie duszpasterskie w tej właśnie bramie. Był losowany jeden mnich i tu się udzielał – tak długo, aż umarł. Codziennie rano oddelegowany brat zapalał ogień. Unoszący się dym był znakiem dla pozostałych zamkniętych w klasztorze, że żyje. W ciągu całej epidemii zmarło tylko 9 cystersów.
Z czasem powstał tu lazaret.
Zmarłych chowano poza miastem. Dżuma nasilała się w miesiącach ciepłych (morowe powietrze).
Jeszcze gdy choroba zbliżała się do granic Gdańska, władze miejskie próbowały się bronić: ograniczono przypływ obcych do miasta, starano się zlikwidować żebractwo, wydano edykty w sprawie trzymania świń (chodziło o zachowanie czystości na ulicach). Nie wolno było wyrzucać niczego cuchnącego na ulice ani do Motławy. Chorym nie wolno było wychodzić z domów. Rzemieślnicy z przedmieść nie mogli wjeżdżać do miasta. Ich towary, jak i wszystkie towary z zewnątrz podlegały kwarantannie (prysznic do odkażania). Powołano nowych chirurgów, łaziebników i balwierzy, którzy razem z fizykiem miejskim (naczelny lekarz) tworzyli Collegium Sanitatis. Również Kościół się włączył z pokrzepianiem serc i podtrzymywaniem na duchu.
Z medykami był kłopot, bo wielu uciekło. Ci, co pozostali, chodzili w maskach z ptasim dziobem. Doktora Plagi nie należało się bać, to byli ludzie, którzy ryzykowali życiem wchodząc między chorych. Oczywiście, byli całkowicie osłonięci i maska zakrywała całą twarz pozostawiając tylko małe otwory nosowe. Same dzioby bez osłonięcia twarzy to raczej teatralne charakteryzacje. Dzioby wypełnione były aromatycznymi ziołami. Doktor Plaga posiadał różdżkę – krótką. Różdżki nie służyły do podpierania się, ale do dotykania chorych. Doktor rozchylał ubranie i macał ranę w okolicach węzłów chłonnych, bo tam występowały owrzodzenia i rany. Laseczka była metalowa i rozżarzona, końcówka po prostu przypalała ranę i dezynfekowała ją. O bakteriach jeszcze nic nie wiedziano, ale musiało trochę pomagać, bo stosowano jako leczenie objawowe.
Mary King’s Close – dzielnica zadżumionych w Edynburgu
Poniżej rycina Samuela Donneta – dżuma w 1709. Widać śmierć przechadzającą się z kosą. Trupy i karawany. Gdańsk liczył wtedy ok. 60 000 mieszkańców, zmarło 25 000, a wraz z przedmieściami i okolicznymi miejscowościami 33 000 (czasami podawane są inne liczby, ale tego rzędu wielkości). Generalnie epidemie zdarzały się co jakiś czas. Najgorsza była dżuma w 1346-52, kiedy zmarła 1/4 Europy. Ziemie polskie zostały potraktowane łagodniej, a obronił je Kazimierz Wielki wydając nakaz izolacji miast. Właściwie zadziałała prewencja.
Powiedzenie „na zdrowie” po kichnięciu jest następstwem właśnie tej epidemii dżumy z 1709 r. Jednym z objawów były ataki kichania. Stąd po kichnięciu życzono sobie zdrowia. Choć w przypadku dżumy było to beznadziejne – choroba trwała tylko 3 dni. Jednym z zalecanych lekarstw było palenie fajki, bowiem wierzono, że aromatyczny dym odstrasza chorobę. Na poniższej rycinie z XVIII wieku widać palących fajki w czasie epidemii dżumy. To pogrzeb na zboczu Góry Gradowej.
Dżuma z 1709 roku zakończyła złoty wiek Gdańska. Umarła prawie połowa ludności miasta.
Powiązany artykuł: Cholera wpływa do portu
Urodziłem się w starej Oliwie przy ul Czyżewskiego w roku 1946,po czym z rodzicami wyprowadziłem się do pobliskiego Sopotu.Oliwa z wówczas piaszczystą ul Czyżewskiego jest tą,jaka utkwiła mi w pamięci.Po drugiej stronie ulicy pasły się kozy(gdzie aktualnie znajduje się Wyższa Szkoła Sportowa).Stare ulice,dzielnice mają swój nieprzemijający klimat,chadzają po nich „duchy” tych,którzy odeszli.W Sopocie też mieszkałem w budynku przy nieistniejącym już młynie(przed wojną wodnym,gdzie istniały stawy młyńskie i przetrwała kafelkowa podłoga dawnego domu właścicieli młyna).Tamten czas niestety,pozostał tylko we wspomnieniach.Pozdrawiam