Kultura i sztuka

Ostatni Jedi – Gwiezdne Wojny, w których kompletnie nie czuć Mocy?

Byłem na nocnym pokazie ósmego już epizodu, głównej linii Gwiezdnych Wojen. Seria ta jest mi bardzo droga, choć strasznym fanem nie jestem. Wsiąkłem w nią jednak dużo mocniej niż w Star Treka, którego również lubię oraz kolekcjonuję na DVD.

Ostatni Jedi, Image via Lucasfilm
Ostatni Jedi, Image via Lucasfilm

Siódmy epizod, zatytułowany „Przebudzenie mocy”, zebrał dwa lata temu straszne cięgi. Nie dziwi mnie to, bowiem film przeraźliwie kopiował, miejscami ocierając się o, wiem – zabrzmi to ironicznie, plagiat. Dużo osób śmiało się, że faktycznie powinien nazywać się „Nowa Nadzieja 2” i jest w tym sporo racji. Mi osobiście „Przebudzenie mocy”, jako całokształt, bardzo się podobało. Głównie za sprawą Finna, zbuntowanego stormtroopera, droida BB-8 oraz Hana Solo. Tego ostatniego już z nami nie ma, a pozostała dwójka stara się, jak może, ale ciężko uratować okręt, który dryfując bezładnie na skały, już nabiera za dużo wody. Tak, moi drodzy czytelnicy. „Ostatni Jedi” zawiódł mnie srogo. Mimo świetnej oprawy wizualnej, wspaniałej muzyki, był to pierwszy film z serii Star Wars, na którym ledwo wytrzymałem w kinie, resztkami sił powstrzymując się aby nie zasnąć. Zapraszam Was do przeczytania mojej, bardzo srogiej w ocenie, recenzji ósmego epizodu gwiezdnej sagi o rodzie Skywalkerów i ich perypetiach z Mocą.

Zacznijmy od tego, na co miałem nadzieję idąc do kina. Po pierwsze zwiastuny zasiały we mnie wiarę na wspaniałą przygodę, gdzie zetrze się z sobą w spektakularny sposób ciemna i jasna strona Mocy. Nie chciałem powtórki z „Zemsty Sithów”, tylko dojrzałego zachowania Kaylo Rena (Adam Driver), czyli w istocie Bena Solo, który przeszedł na Ciemną Stronę za namową swego mentora Snoke’a (Andy Serkis). Po drugiej stronie barykady miała stać Rey (Daisy Ridley), młoda adeptka Mocy, przybyła na wyspę, gdzie ukrywa się Luk Skywalker (Mark Hamill), aby pobierać od niego nauki. Do tego rozwianie w końcu tajemnicy pochodzenia przywódcy First Order (Najwyższy Porządek, dalej mi jakoś nie pasuje), otwarte przystąpienie do wojny z nim pozostałej części Nowej Republiki oraz rozwinięcie historii Poe Damerona. Całość miał wspierać Finn i BB-8, którzy w zwiastunach dali mi nadzieję na epicki udział w całej przygodzie.

Ostatni Jedi, Image via Lucasfilm
Ostatni Jedi, Image via Lucasfilm

W praktyce otrzymałem złom. Ponad dwie i pół godziny flaków z olejem, które co prawda miały swoje momenty, ale ilość absurdu, jaka dominowała na ekranie, zabijała miodność zabawy. Rozumiem i toleruję fakt, że w uniwersum Gwiezdnych Wojen jesteśmy na bakier z prawami fizyki, a postacie często nie myślą logicznie. Strasznie mnie to irytowało w „Mrocznym widmie” oraz „Ataku klonów”, ale w ogólnym rozrachunku było podane w zdrowy oraz lekkostrawny sposób. Tutaj tego zabrakło.

Zacznijmy od głównego szkieletu fabularnego. Nie chcąc zbytnio spoilerować, można to opisać prostym równaniem: CtrlC + CtrlV. Tak, moi drodzy. Poza jedną sceną ze Snoke’iem, która niestety w całym rozrachunku była absolutnie chybiona, nic mnie w tym filmie nie zaskoczyło. Miałem kalejdoskop powtórek z poprzednich części, które nieudolnie próbowały to…. wyśmiać. W rezultacie powstała kaskada absurdów, podlana jeszcze głupszymi decyzjami głównych bohaterów. Ja rozumiem, że oni czasem mają problemy, aby działać logicznie, ale, aby nie umieć obsługiwać radia, radaru czy zachowywać się jak pijana kaczka na strzelnicy, to już trzeba mieć talent. Niestety, scenarzysta i reżyser w jednej sobie, Rian Johnson, poszalał mocno, czego świadkiem byłem przez niemal cały seans. Począwszy od pierwszej bitwy, dziejącej się zaraz po wydarzeniach z poprzedniego epizodu, która jeszcze trzymała się konwencji uniwersum, po totalnie wyjęte z innej bajki wstawki z udziałem Lei Organy czy Poe Damerona. Kicz, kretynizm i niepotrzebna komedia burzyły doszczętnie całą atmosferę kosmicznej przygody.

Ostatni Jedi, Image via Lucasfilm
Ostatni Jedi, Image via Lucasfilm

W tym momencie należy napisać coś więcej o dwóch najbardziej zmarnowanych potencjałach. Kylo Ren oraz Rey. W pierwszej części nie porwali, choć nasz niedoszły Sith miał sporo udanych momentów. Wszystko trafił szlag, gdy zdjął maskę i dostaliśmy zasmarkanego, płaczliwego nastolatka. Teraz do tego opisu należy dodać socjopatę, który morduje ludzi tylko dlatego, że gdy bawił się w piaskownicy, ktoś zabrał mu grabki. Mimo szansy stworzenia godnego następcy Dartha Vadera (w końcu jakby nie patrzeć jego wnuk) mamy rozwydrzoną beksę, mordującą każdego, kto mu się nawinie, o ile wcześniej nie skopie mu tyłka dziewczyna.

Rey, mimo swego potencjału, wcale nie wypada lepiej. Tutaj mamy obraz młodej osóbki, która po kilkudniowym „treningu” potrafi więcej niż Darth Vader, Darth Revan i Imperator razem wzięci. Czy to wyjaśniono? Nie. Kobitka po prostu umie i tyle, a że ma dobre serce, to wiadomo z góry, kim jest i czemu potrafi się oprzeć. Sama Rey jako osoba, straszliwie mnie irytowała. Co chwila płacze, sama do końca nie wie, czego chce i usilnie gada tylko o swoich rodzicach, choć nie wierzy, że to coś da.

Co prawda Kylo i Rey mieli kilka świetnych scen, gdy rozmawiali ze sobą za pomocą telepatii, ale to była tylko kropla w morzu goryczy. Na dokładkę obaj aktorzy zagrali fatalnie. Nie wiem, czy gorzej wypadł zasmarkany Adam Driver, który sprawiał wrażenie, jakby w każdej chwili miał się popłakać, bo ktoś nie dał mu cukierka, a on go chciał, czy drewniana do bólu Daisy Ridley. Rezultat jest jednak jeden – oboje frustrują. Władają mocą, ale kompletnie jej nie czują, nie rozumieją i chyba po prostu mają tam, gdzie słońce nie zagląda.

Ostatni Jedi, Image via Lucasfilm
Ostatni Jedi, Image via Lucasfilm

Na dokładkę mamy Luka Skywalkera, jego siostrę i przywódcę First Order. Tutaj aktorzy chociaż się starali grać poprawnie, co zresztą widać, ale scenariusz całkowicie pogrzebał ich postacie. Mowa o aktorach z wyższej półki zawodowej, więc widać ich ogromny wkład w wykonywaną pracę. Co to jednak dało, jeśli mają grać zachowujących się irracjonalnie, słabo kalkulujących ludzi. Mamy zatem byłego Jedi, który chowa się na wyspie i ma wszystko gdzieś, jego siostrę, naiwnie wierzącą swoim sojusznikom oraz absolutnie zmarnowany, perfekcyjny materiał na następcę Imperatora. Największy zarzut do twórców mam właśnie za ten ostatni punkt i to, jak potraktowali Snoke’a. Po zbudowaniu w „Przebudzeniu mocy” wspaniałego rysu, tajemnicy i mroku dostaliśmy świetne początkowe rozwinięcie tego bohatera, po to tylko, aby potem o nim zapomnieć. Gdybym mógł, to kląłbym teraz ze wszystkich sił, ale etyka dziennikarska zwyczajnie na to nie pozwala. Niemniej nie zapomnę tego reżyserowi i wątpię, abym wybrał się do kina na dziewiąty epizod, jeśli to Johnson będzie pisał scenariusz.

Pisząc o postaciach, należy osobny akapit poświęcić na Finna, Poe Damerona i BB-8. Do tej trójki dochodzi w tym epizodzie ciekawie napisana, ale w finale kompletnie pokpiona Rose Tico, zagrana przez Kelly Marie Tran. Najlepiej z całej ekipy ponownie wypada John Boyega wcielający się w Finna. Były stormtrooper, jest moim ulubionym bohaterem z całej filmowej sagi Star Wars. Charyzmatyczny, ciekawy, niegłupi i rewelacyjnie napisany oraz zagrany. Mocno wyprzedza na tym polu Damerona, granego przez Oscara Isaaca. Co prawda, obaj panowie popisali się naprawdę wyśmienitym aktorstwem, ale to Boyega wygrywa w moich oczach. Niestety, tutaj znów scenariusz spalił mocno cały potencjał tych postaci. Podejmowane przez nich decyzje są często absurdalnie głupie, cała ekipa ma więcej szczęścia niż rozumu, a czasem brakuje im obu tych rzeczy. W rezultacie Finn i spółka zostają rozmienieni na drobne, co mnie straszliwie zabolało.

Dorzućmy do tego ogromną ilość wstawek humorystycznych, które potrafiły zniszczyć cały klimat. Część z nich była udana, jednak znaczna większość niepotrzebna i wciśnięta na siłę. Inne budziły śmieszność, choć zdecydowanie nie takie było ich przesłanie, a jeszcze inne zwyczajnie nużyły. Gdyby wyrzucić z tego filmu tak z godzinę zbędnych scen, to zdecydowanie byłby on bardziej dynamiczny, zjadliwi i sensowny. Tak, sensowny, bo główna oś fabularna polegająca na starciu Rebelii z First Order, nie miała tutaj kompletnie sensu.

Jest to chyba mój największy zarzut do całej fabuły tej części. Główny motyw wlecze się nieznośnie, przeistaczając się w niemal dwugodzinny pościg, który kończy się jedną z najgłupszych i najmniej ciekawych bitew, jakie widziałem w tym uniwersum. Jest to grzech niewybaczalny, przy potencjale jakim dysponowali twórcy tego potworka. Co z tego, że w całym filmie niemal non stop ktoś do kogoś strzela, skoro po czasie to zwyczajnie męczy i widza przestaje interesować sama bitwa, gdyż wtrącą się w nią masę głupich dialogów. Pierwszy raz zresztą kibicowałem „tym złym” i chciałem, aby ktoś w końcu wyrżnął tych zakichanych Rebeliantów i wrzucił na ich miejsce kogoś ciekawszego.

Ostatni Jedi, Image via Lucasfilm
Ostatni Jedi, Image via Lucasfilm

Aby nie było, że tylko psioczę, „Ostatni Jedi” ma kilka zalet. Pierwszą jest wspaniała muzyka, napisana przez Johna Williamsa. Co tutaj dużo mówić – mistrzostwo i z pewnością kupię DVD z ścieżką muzyczną z tego filmu. Naprawdę warto. Kolejnym mocnym atutem są efekty CGI, scenografie oraz kostiumy. Tak, na tym polu „Ostatni Jedi” broni się bardzo mocno i trudno go przebić. Kosmiczne starcia okrętów wyglądają wspaniale, marsz ogromnych mechów cieszy oko, a pojedynki na miecze świetlne (mimo że z punktu widzenia fabuły absurdalne) prezentują bardzo wysoki poziom. Dodajmy do tego świetne zdjęcia i wspaniały montaż, a otrzymamy naprawdę zacne widowisko, godne rasowego kina akcji. Szkoda tylko, że masa dłużyzn rozwleka całość do granicy wytrzymałości, co psuje widowiskowość niektórych scen.

„Ostatni Jedi” jest dla mnie najgorszą częścią całej gwiezdnej sagi, jaką widziałem w kinie. Zabito tutaj ogromny potencjał, dając nam telenowelę z filmem drogi imitującym pościg. Jest to zatem pierwszy obraz Star Wars absolutnie pozbawiony mocy. Mogło powstać coś wspaniałego, coś naprawdę nowego, czerpiącego garściami z obecnych Legend. Aż się prosiło aby wtrącić jakiś wątek z Gwiezdną Kuźnią czy Gwardią Imperialną. Tymczasem mamy nastoletnie kino ze szczeniakami w roli głównej, którzy co chwilę płaczą, ciskają bezrozumnie mocą i bawią się mieczem świetlnym. Przy tym, czego doświadczyłem w ósmym epizodzie, „Mad Max 4” to zawiły dramat psychologiczny, z finałem skłaniającym do refleksji nad swoim życiem. Z pewnością wybiorę się do kina na Star Wars Stories, pokroju „Rouge One”, ale dziewiąty epizod głównej serii, raczej sobie odpuszczę. Skoro mam znów dostać taką kaskadę kretynizmów, to wolę to zobaczyć w domu, przy zgrzewce piwa.

Artur Tojza – miłośnik komiksów, gier planszowych i starych gier RPG oraz cRPG. Niezależny recenzent prowadzący stronę „W pajęczej sieci”.

2 thoughts on “Ostatni Jedi – Gwiezdne Wojny, w których kompletnie nie czuć Mocy?

  • W sumie żałosna fabryczna produkcja – dużo, głośno, bez logiki, konwencja zgubiona w bezgranicznie sprawnej technologii filmowej – kilka statków i pocisków przeleciało przeze mnie (3D bez sensu) więc nie żyję i nie wiem jak film się skończył.

    Odpowiedz
    • Aż tak słabe 3D było? Oglądałem klasyczną, bo na 3D oczy mnie bolą.

      Odpowiedz

Dodaj opinię lub komentarz.