Z Marcinem Kydryńskim znamy się od lat. Dokładnie od 1998 roku. On barwnie i entuzjastycznie opowiadał mi o swoich podróżach i gorącej muzyce, a ja z przyśpieszonym biciem serca słuchałem go całą duszą. Wierni sobie bezgranicznie i bezwarunkowo.
On po jednej, ja po drugiej stronie radia. Tak trwa nasza przyjaźń już od dwudziestu lat i mój muzyczny sanitariusz nigdy mnie nie opuścił i nie zawiódł. Ja jestem mu wierny zawsze. Trójkowa „Siesta”, była zawsze moją ulubioną audycją, a autorskie płyty spod szyldu „Siesty” stanowią muzyczną ozdobę mojej przepastnej półki z płytami. Szkoda, że nie na winylu. Pierwsza edycja Siesta Festivalu odbyła się w 2011 roku i została zorganizowana z okazji 10-tych urodzin audycji Trójki.
Tegoroczna – ósma już edycja Siesty Fetivalu spod znaku jakości dwóch dżentelmenów: Marcina Kydryńskiego i Piotra Łyszkiewicza, zapowiadała się, jak dla mnie, nader wybornie. Szczególnie wyczekiwałem trzech artystów: Raula Midona, Tito Parisa oraz Take 6 i na koncerty tych właśnie artystów, wybrałem się wraz z moim skromnym aparatem fotograficznym.
Pierwszy koncert, jaki miałem okazję usłyszeć należał do Raula Midona, który odwiedził nasz kraj po raz pierwszy. Ten niewidomy od urodzenia artysta, uprawiający muzykę z pogranicza popu i jazzu, jest multiinstrumentalistą, genialnym gitarzystą, utalentowanym kompozytorem i jak na moje obeznanie z tematem – wyjątkowym wokalistą. Artysta dysponuję lekko wycofanym, powiedziałbym nawet, że przygaszonym głosem o dużych możliwościach wokalnej ekwilibrystyki. Wokalnie do złudzenia przypominał mi wspaniałego Steviego Wondera, ale również wczesnego „wokalnego” Georga Bensona. Raul zaczął swoją muzyczną przygodę bardzo szybko, bo zaraz po skończeniu uniwersytetu, zajął się nagrywaniem partii chóru dla takich artystów jak: Julio Iglesias, Jose Feliciano czy Shakira, z którą długo koncertował po całym świecie. Na swojej pierwszej autorskiej płycie gościł swojego idola i mistrza – Wondera. Kolejne płyty przyniosły mu zasłużony sukces. Płyta „Don’t Hesitate”, na której gościnnie pojawili się najwięksi muzycznego świata: Marcus Miller, Dianne Reeves, Lizz Wright oraz Richard Bona, jak i jego ostatnia płyta „Bad Ass and Blind”, za którą został nominowany do Grammy w kategorii „najlepsza wokalna płyta jazzowa”, ugruntowały pozycje Raula jako muzyka – geniusza. Do legendy należy już opowieść, kiedy to Herbie Hancock, po wysłuchaniu solówki z „I Just Called to Say I Love You” z płyty Herbiego Hencoka „Possibilities” miał powiedzieć: „No to ja już nie mam tu nic do roboty”. I podobnie było na koncercie – świetne aranżacje, bardzo dobrzy, towarzyszący mu dwaj muzycy, świetna niemal fingerstajlowa gitara oraz ciepły, głos dały koncert, jakiego wyczekiwałem. Świetna robota. Jego przebój „State of Mind” powodował uśmiech na twarzy słuchaczy i brawa na stojąco. Klasa sama w sobie. Muzyka bez możliwości jej zaszufladkowania. Po prostu Raul Midon w pełnej klasie. Pozamiatane. Kawał dobrej roboty.
Drugi koncert tego wieczoru należał do Marty Gomez. Artystka kilkakrotnie była nominowana do Latin Grammy, a w roku 2014 otrzymała ją za płytę „Coloreando”. Jej dyskografia obejmuje już 7 albumów, a piosenki artystki są znane. Marta łączy w swej twórczości karaibskie rytmy, rodzime – kolumbijskie brzmienia oraz boliwijskie tańce z jazzem, jak i nawet popem w jedną energetyczną i skutecznie zaraźliwą całość. Jej zaraźliwość jest niezwykle skuteczna i wręcz natychmiastowa.
Marta jako artystka niezwykle promienna, ciepła i uczuciowa, nie tyle śpiewa, co przejmująco opowiada o swoim kraju, dzieciństwie i trudnym życiu w Kolumbii. To historie, które zawarła na swoim ostatnim albumie „La Alegria y el Canto”. To już kolejna po Angelique Kidjo i Souad Massi artystka na Siesta Festivalu, która przekazuję niełatwe dla nas historię związane z krajami Trzeciego Świata. Jednak nie myślmy sobie, że koncert przepełniony był nutami patosu, smutku czy wyciskających łzy opowieści, to nie tak. Marta Gomez śpiewa swoje historie z przepełnionym miłością sercem, bez krzty goryczy czy pretensji. Taki sposób interpretacji, wyjątkowo odpowiadał wypełnianej po brzegi sali widowni. Marta jest lubiana, szanowna i postrzegana jak osoba, którą moglibyśmy zaprosić na przyjacielskie pogaduszki. Marta to człowiek, który nie tylko potrafi opowiadać, ale również słuchać. Synergie takich relacji mieliśmy podczas jej wspaniałego koncertu. Przepełnione ciepłem serca i długie brawa na stojąco.
Trzeci dzień festiwalu – sobota, tradycyjnie już, jest dniem kabowerdyjskim. I chyba nie można było zaprosić jaśniejszej gwiazdy morny – muzyki kabowerdyjskiej, która jest połączeniem fado i samby, jak Tito Paris, który podobnie jak Królowa Morny – Cesaria Evora, urodzi się i wychował w Mindelo na Wyspach Zielonego Przylądka. Nazywają go na wyspach „Skarb, drogie dziecko wyspy Sao Vincence”, a sama Mariza mówi o nim „najwspanialszy głos Cabo Verde”. Jego muzykę charakteryzuje słoneczna, tkliwa, melancholijna i nostalgiczna linia melodyczna.
Tito to prawdziwy – wiarygodny pieśniarz, kompozytor, multiinstrumentalista. Kiedy pojawia się na scenie, to nie mamy złudzeń – to święto, to wspaniała energia, to magia wynikająca z możliwości przekazywania radości życia. Nie lubi nagrywać swojej muzyki w studio, gdyż twierdzi, że nie ma tam miejsca na prawdziwe emocje, a w związku z tym, jego muzyczna publikacja, jest bardzo skromna. Po raz pierwszy pojawia się w Polsce właśnie na pierwszej edycji Siesta Festivalu w roku 2012. Artysta ma w naszym kraju rzeszę swoich wielbicieli, zatem koncert wyprzedał się błyskawicznie i to nawet podwójnie. Jego sława jest jak najbardziej uzasadniona, czego dowody dał w sobotni wieczór. Zaczęło się od pięknie zaaranżowanego muzycznie wejście na scenę. Pojawia się przy gorących dźwiękach intro swojego zespołu, bierze gitarę do ręki i bez zbędnych ceregieli zaczyna grać i śpiewać. I od razu wszystko staję się oczywiste, jasne, proste i lepsze. Wszyscy na widowni się ożywiają, biją entuzjastycznie brawa w trakcie trwania piosenki, uśmiechają się. Muzyka przepełniona jest radością, słonecznym ciepłem, i gorącym wiatrem Afryki. Wszystko to ukołysane jest tkliwą morną – melancholijną radością. Uwielbiam takie emocje. Radość przez łzy. Skojarzenie z Cesarią Evorą jest natychmiastowe i myślę, że nie tylko ja odnoszę takie emocje.
Niepoprawnie zakochany jestem w jej muzyce od czasu, kiedy Marcin Kydryński nie zdążył nawet jeszcze o niej nam opowiedzieć. Słucham mojej Królowej od zawsze, kiedy mi smutno i nagle podczas koncertu, w muzyce Tito odnajduję wszystko to, co najlepsze w Cesarii. A wcale to niedziwne, albowiem Tito przyczynił się do wielkiego, komercyjnego sukcesu Królowej. Często o niej wspomina na scenie. Przyczynił się również do ogromnego sukcesu Królowej Fado – Marizy. W trakcie koncertu słyszymy kilka znajomych piosenek w tym oczywiście Evory. Publiczność bez problemu rozpoznaje je nagradzając wspaniałych artystów serdecznymi brawami. Półtorej godziny muzyki mija szybko niemal błyskawicznie. Na koniec pyszna niespodzianka – Tito zaprasza na scenę Robertę Sa, piękną i młodą wokalistkę z Rio de Janeiro, która ma już na swoim koncie setki tysięcy sprzedanych albumów. Cóż za głos! Mistrzyni bossa novy, która swobodnie czuje się również w zmysłowych rytmach coco, maracatu czy samby w towarzystwie Tito Parisa to wspaniały dla nas wszystkich prezent, jak i zapowiedz wieczornego jej koncertu w Starym Maneżu. Duety to zresztą specjalność Parisa, bo należy wspomnieć o koncertach i wspaniałym duecie z Marizą czy z Anną Marią Jopek, którą wspomina podczas sobotniego koncertu. Koncert Tito Parisa wraz ze swoim zespołem to dla mnie największe wydarzenie tegorocznej Siesty. Wciąż słyszę rozkołysane i ciepłe dźwięki jego morny. Piękne.
Ostatni – niedzielny koncert, należy do niekwestionowanych gwiazd muzyki gospel, R&B i soulu, zespołu TAKE 6. Trzydzieści lat nieprzerwanych, niebywałych sukcesów wieńczonych aż dziesięcioma statuetkami Grammy, dziesięcioma Dove Awards, siedem razy z rzędu tytuł najlepszej jazzowej grupy wokalnej oraz wielokrotnie tytuły złotych płyt, którymi można by pokryć ściany hali sportowej. To artyści wybitni i w historii wokalistyki gospel i R&B nigdy jeszcze nie było takiego zespołu. Koncertowali niemal wszędzie na całym świecie i to z największymi artystami muzyki. Nagrywali płyty między innymi z Ellą Fitzgerald, Al Jarreau, Branfordem Marsalisem, Quincy Jonesem, Whitney Houston , Stevie Wonderem, Lionelem Richie, Ray Charlesem czy z legendarnym The Manhattan Transfer, który udało im się zdetronizować. Kwintesencją sukcesu zespołu są nie tylko ich wyjątkowe umiejętności wokalne, ale również wartości takie jak wiara, przyjaźń, szacunek i miłość do muzyki, o czym wielokrotnie wspominają podczas koncertu. Sześciu niezwykłych – Claude McKnight, Joel Kibble, Mark Kibble, Dave Thomas, Jarred Johnson i Alvin Chea dysponujący wspaniałym basem – z niezwykłą maestrią i swobodą, wdziękiem, z żartobliwą narracją czarują swoją publiczność w sposób niespotykany. Biorą sobie nas – publiczność – i robią z nami, co chcą. Śpiewają i grają z nami i na naszych emocjach. Zamykam, otwieram, ponownie zamykam oczy – słyszę pięknie zestrojony instrument – sześć wspaniale zharmonizowanych głosów. Nie wierzę w to, co widzę i co słyszę. Ostatnio uległem podobnemu wrażeniu podczas współorganizowanego przeze mnie koncertu, wspaniałego Tommyego Emmanuela – mistrza techniki fingerstyle. Tam również odnosiłem wrażenie, że słyszę co innego niż widzę.
Muzykę wykonywaną przez Take 6 określa się również jako „chrześcijański pop-soul-jazz”. Na samym końcu koncertu, podczas bisów zaśpiewali improwizowaną wersje gospel „Alleluja” dając tym samym upust tradycji i początkom swojej twórczości. Sześć najwspanialszych głosów tego świata – wspaniałe zakończenie ósmej edycji Gdańsk Lotos Siesta Festival.
Gościnne progi Filharmonii Bałtyckiej, wyjątkowy czas i muzyka, wspaniała – wrażliwa publiczność. Ósma edycja festiwalu muzyki world, jazz, kultury luzofońskiej, boler, moir, samb i innych hipnotycznych rytmów – jak piszą sami organizatorzy, dobiegła końca i była to uczta wyborna. No, to co za rok o podobnej porze? Poproszę o podobny do tego roku, pakiet przyjemności – gorące słońce i muzyka. Doczekać się edycji następnej już nie mogę
Tekst, zdjęcia – Mundek Jabłoński