Siła średniowiecznych kaznodziei
Spowiednik Joanny d’Arc, brat Ryszard, wygłaszał kazania w Paryżu w roku 1429 przez 10 dni pod rząd. Od piątej rano przez 17 godzin. Przemawiał na Cmentarzu Niewiniątek (Innocents), gdzie na galeriach wymalowany był taniec śmierci. Za nim stała otwarta kostnica i wystawione czaszki. Gdy skończył po 10 dniach, słuchacze się rozpłakali z żalu, że to już koniec.
Gdy opuszczał miasto, ludzie myśleli, że jeszcze powie kazanie w opactwie St. Denis. Około 6000 słuchaczy ściągnęło pod opactwo dzień wcześniej i nocowało w polu, żeby zapewnić sobie dobre miejsce. Siła średniowiecznych kaznodziei była wielka. Brat Ryszard mógłby dłużej mówić, ale nie otrzymał pozwolenia.
- przeczytaj: Danse macabre – memento mori
Nie otrzymał go również Antoni Fradin, franciszkanin, bowiem występował przeciwko złym rządom, więc władze go nie lubiły, ale lud kochał. W klasztorze franciszkańskim strzeżony był całodobowo i to przez kobiety. Stały one na warcie z kamieniami i popiołem jako orężem walki. Gdy wypędzono go z miasta, lud szedł za nim płacząc i żaląc się na to odejście.
Gdy przybywał do któregoś miasta dominikanin Ferreriusz (Wincenty Ferrer), wszyscy śpiewając wychodzili mu na spotkanie. Zakonnik podróżował ze swoimi zwolennikami, którzy go opuścić nie chcieli (nawet byli wśród nich kapłani i notariusze, którzy protokołowali ugody sądowe, do których kaznodzieja doprowadzał). Ferreriusz był dobrym organizatorem i z troski o towarzyszy uregulował sprawy wyżywienia, mianując kwatermistrzami ludzi o nieposzlakowanej opinii.

Wiemy z jednego pisma do biskupa Murcji, że dominikanin wydał 123 orzeczenia pojednawcze, w tym 67 w sprawach o morderstwo. Kiedy wygłaszał kazania, trzeba było chronić balustradę, bo tłum rwał się do całowania jego rąk i szat. Nikt wtedy nie pracował, a posłuch był taki, że czasem musiał zamilknąć, bo wszyscy wpadali w płacz i lament. Niektórzy publicznie wyznawali swoje winy. Ferreriusz jest przedstawiany z płomieniem na czole i trąbką. Ma skrzydła, bo jest aniołem Apokalipsy. Występował przeciwko katarom i wszelkiemu sekciarstwu. Przypisuje mu się opanowanie cholery w Neapolu w 1836 r.
W 1485 r., gdy wygłaszał kazania franciszkanin Olivier Maillard, ludzie wspinali się na dachy domów, a dekarz miał roboty na 64 dni, za co wystawił rachunek. Maillard mówił dosadnie i niektórzy zarzucali mu „plebejskość”, ale i tak był darzony szacunkiem, a plebs go kochał.
Zdarzali się również oszuści podający się za zakonników. Habit zakonny zapewniał anonimowość i ochronę przed prawem świeckim, więc korzystali z niego różni przestępcy.

Ludzie prości słuchali, bo głównie do nich były te kazania. I były one nie tylko o czasach ostatecznych czy Męce Pańskiej, ale również karcono przepych i niesprawiedliwość. Pamiętamy Savonarolę, który kazał palić dzieła sztuki jako rzeczy zbytku. Palono więc kości do gry, szachownice, nakrycia głów i inne ozdoby. Za każdym razem pojawienie się kaznodziei w mieście wywoływało wielkie poruszenie.
Dzisiaj to rzecz nie do wyobrażenia. Chociaż, jak wspominam Miecia Wołoszyna, to jego kazania również dostarczały wielu przeżyć. Z tygodnia na tydzień w latach 80-tych Mały Kościół w Dolnym Wrzeszczu pęczniał w szwach w czasie jego mszy. Spotkania akademickie odżyły, powstały ruchy odnowieniowe. Jak Mietek jechał na obóz wakacyjny do Św. Lipki, to miejsc brakowało. Więc gdyby wtedy tak wędrował po świecie, to niewykluczone, że szłyby za nim stada wiernych owieczek. Gdy spotkał mnie po kilku latach, objął moją twarz dłońmi i powiedział „ty żyjesz, ty żyjesz”. Nic piękniejszego nie mogło mnie spotkać.

