Przedstawić na nowy sposób historię Ziem Odzyskanych, które w rzeczywistości nie były odzyskiwane, ale przyłączane do Polski po wojnie, opisać powojenne dzieje polskich granic, wymyślić „Odrzanię” i zachęcić Polaków do odkrywania jej – to wymagało śmiałości. Tego rodzaju książki, które prowokująco kwestionują wielkie narracje, podważają utrwalone od lat mity, choć same nie są wolne od błędów i uproszczeń, zasługują na uważną lekturę i konfrontację z nimi strona po stronie – pisze Jan Hlebowicz, historyk i doktor nauk humanistycznych.
Choć w przypadku „Odrzanii” Zbigniewa Rokity słowo „konfrontacja” nie jest adekwatne. Bo autor zabiera nas w fascynującą, tolkienowską wręcz podróż po niezwykłej krainie składającej się z (w większości) poniemieckich ziem włączonych w granice Polski po II wojnie światowej. A my dajemy się zaprosić od pierwszej strony, by przez kolejne włóczyć się z Rokitą po Legnicach, Gorzowach, Brzegach, Wałbrzychach i Opolach.
Wspólnie podziwiamy bloki wkomponowane w kunsztowne kamienice i wilhelmińskie gmachy otoczone przez dzikie parkingi. Uśmiechamy się, gdy za oparciem tapczanu odkryjemy przyklejone doń poniemieckie kozy. Słuchamy z otwartymi szeroko buziami, gdy Rokita opowiada nam legendę o wielkim raku z Morynia, który na przestrzeni dekad zmieniał swoje ubarwienie z czarno-czerwono-złotej na biało-czerwoną. Czujemy pewien niepokój, przechadzając się po „hałdzie niemieckich nagrobków” na Duńskiej, tam gdzie koniec Wrocławia. Niedowierzamy, gdy przywołuje historię Słubic, której mieszkańcy w 1972 r. zostali zmuszeni przyjąć rzesze Niemców poszukujących śladów swojej dawnej obecności.
Co ma Gdańsk do Odrzanii?
Coś jednak zaczyna wyraźnie zgrzytać, gdy w końcu lądujemy w Gdańsku, który nad żadną Odrą przecież nie leży. I w odróżnieniu od większości miejsc, po których oprowadza nas autor, rzeczywiście długo pozostawał z Rzeczpospolitą związany. A przed wojną, w przeciwieństwie do niemal wszystkich opisywanych przez Rokitę miejscowości, nie był wcale niemiecki (chociaż Niemcy w nim dominowali). Bowiem na mocy postanowień traktatu wersalskiego, ostatecznie od 15 listopada 1920 r., stał się Wolnym Miastem Gdańskiem pod auspicjami Ligi Narodów.
I chociaż Rokita jest tego wszystkiego świadom, sam wprost przyznaje, że leżące u ujścia Wisły miasto traktuje jako osobne, to jednak ostatecznie rozkłada szerzej cyrkiel i Gdańsk, na siłę, do swojej Odrzanii anektuje.
O Gdańsku dość sztampowo
A potem zachęca nas, byśmy wybrali się z nim na gdańską starówkę, choć takowej w Gdańsku przecież nie ma, a na pewno nikt tak nad Motławą nie mówi. Jest Główne Miasto i Stare Miasto, ale Rokita nie bardzo je rozróżnia. Nie chcemy być jednak niegrzeczni więc człapiemy za autorem po nieistniejącej starówce, trochę znudzeni opowiadanymi w pośpiechu, wyeksploatowanymi już dawno w dyskursie publicznym historiami o rondzie granicznym, kremowo-niebieskich tramwajach i służbie Güntera Grassa w Waffen-SS.
Pytania niezadane
Może przez sztuczną obecność Gdańska w Odrzanii Rokita boi się też podążyć najtrudniejszymi, pełnymi ślepych zaułków, dziur i kolein drogami. Porzuca wciąż mocno nieczytelne, a przez to najciekawsze tropy. Jak choćby te związane z Gdańskiem jako „kolebką Solidarności”.
Nie dziwię się trochę Rokicie, bo sam bywam mocno pogubiony, gdy co roku, w okolicach rocznicy Sierpnia ’80, słyszę o tajemniczym „genie wolności i solidarności”, którym rzekomo (a może naprawdę?) odznaczają się gdańszczanie – „zawsze twardzi, od zawsze hardzi”, którzy nigdy nie dawali się niewolić.
Czym ów gen jest i od czego albo kogo pochodzi – nikt za bardzo nie jest w stanie wyjaśnić. Jedni jego korzeni upatrują w czasach, gdy Gdańsk był w Hanzie, prowadząc swą „wolną od kurateli jakichkolwiek władz” politykę opartą na „pragnieniu niezależności”.
Inni ten „gen wolności” wiążą z kresowymi korzeniami części gdańszczan przybyłymi do nadmotławskiego miasta po 1945 r., ludźmi, którzy dobrze pamiętali dwie sowieckie okupacje, doświadczając śmierci bliskich, nocnych aresztowań i wywózek. Ich „kresowy brak złudzeń” wobec komunizmu miał ujawnić się po latach najpierw podczas Grudnia ’70, a potem Sierpnia ’80. I chociaż do tego wyjaśnienia jakoś mi bliżej, to przecież większych empirycznych potwierdzeń nie jestem w stanie wskazać.
Rokita przywołuje jedynie „kresową” interpretację. Innych, choć je zna, nie wylicza. Nie mówiąc już o próbie stworzenia własnej. Powołuje się wprawdzie na pewien niezwykle ciekawy, choć także szybko porzucony „solidarnościowy trop”, wypowiedziany przez historyka sztuki prof. Jacka Friedricha. Czy bez płynącego z aktu powojennej odbudowy Gdańska poczucia dumy jego mieszkańców możliwa byłaby Solidarność? To dobre pytanie, które jednak nie zasłużyło sobie na wysiłek poszukiwania odpowiedzi.
Literacką włóczęgę kończymy w Malborku, kręcąc się między czteropiętrowymi blokami wyrosłymi po wojnie na terenie dawnego Starego Miasta, podziwiając wyłaniający się spomiędzy nich krzyżacki zamek.
Podróż z Rokitą po Odrzanii to przygoda – wciągająca, fascynująca, zachęcająca do osobistej wyprawy po „Odzyskanych”. Niekiedy jednak drażniąca nieco zbyt szybkim tempem, pozwalającym jedynie prześlizgnąć się po powierzchni tematów wymagających zatrzymania, skupienia i głębszej refleksji.
Jan Hlebowicz