Upamiętniając moment wybuchu Powstania Warszawskiego; każdego roku – w całej Polsce – zawodzą syreny – jak zawsze – w godzinie „W”, punktualnie o 17.00. Czy wszyscy w Polsce jednak wiedzą, że ten podniosły zwyczaj upamiętniającego uruchamiania syren – został przez nas przejęty od Izraela?
W taki to właśnie sposób, w Dniu Pamięci o Holocauście – ocala się tam przed zapomnieniem hekatombę cierpienia jego ofiar. Przez dwie minuty wyją syreny… Na dwie minuty zamiera wszelki ruch…
Niemniej, jak co roku; w cieniu obchodów kolejnej rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego niknie jakoś pamięć o innym, powstaniu, które wybuchło także w sierpniu, ale akurat rok wcześniej, niż to w Warszawie… I trwało zdecydowanie krócej niż Powstanie Warszawskie, bo zaledwie około pół godziny. To powstanie wybuchło w miejscu zagubionym wśród nadbużańskich lasów, na obszarowo niewielkim prostokącie, ograniczonym ustawionymi w jego rogach – czterema wieżyczkami strażniczymi. Odległe od Warszawy o zaledwie jakieś 100 kilometrów piekło Treblinki było zatem całkiem niewielkim prostokątem o wymiarach 400 na 600 metrów. Od reszty świata, izolowały je dwa rzędy ogrodzeń z drutu kolczastego. Wpleciono w nie gałęzie mające uniemożliwiać niepożądany przez zbrodniarzy czyjkolwiek wgląd w ichnie królestwo wszechobecnej śmierci. Pozbawiony jakiejkolwiek roślinności, pas gołej ziemi; skutecznie uniemożliwiał ukrycie się potencjalnego zbiega przez czujnym okiem wartowników stale pełniących swą służbę na siedmiu w sumie wieżyczkach, mierzących sobie po osiem metrów wysokości każda. Ucieczkę z obozu oraz siłowe wtargnięcie na jego teren – skutecznie uniemożliwiał system zapór przeciwczołgowych oraz pól minowych. Wszystko po to, by móc w niezakłócony przez nikogo sposób, zabijać ludzi…
Codziennie, całymi tysiącami. Początkowo celowi temu służyły trzy komory gazowe, każda w kształcie kwadratu o wymiarach 5×5 metra i wysokości sięgającej 2,6 m. Pierwszy transport ofiar przybył do Treblinki z warszawskiego getta 23 lipca 1942 roku. W następnym miesiącu, dwa tygodnie później, 6 sierpnia, nazistowscy oprawcy zamordowali w tychże komorach gazowych doktora Janusza Korczaka wraz ze wszystkimi dziećmi, które znalazły schronienie w sierocińcu, zorganizowanym przezeń w warszawskim getcie. W momencie swej męczeńskiej śmierci, Janusz Korczak – major Wojska Polskiego i zarazem autor „Króla Maciusia I” – liczył sobie 63 lata… Czyli był akurat w moim obecnym wieku… Mieszkający po wojnie w Australii, pochodzący z Częstochowy, trzydziestoletni wówczas Chaim Sztajer, jeden z ocalałych więźniów Sonderkommanda, którego zadaniem było opróżnianie ze zwłok komór gazowych; w swojej relacji przechowywanej przez Yad Vashem – dał świadectwo temu, co zobaczył po otworzeniu drzwi komory gazowej. Ciało doktora Janusza Korczaka stało lekko pochylone…. Nie leżało, gdyż było – dosłownie – oblepione z każdej strony ciałami dzieci…
Według sporządzonego z niemiecką pedanterią raportu, przesłanego przez Hermana Höfle w styczniu 1943 roku na ręce Adolfa Eichmanna – do 31 grudnia 1942 roku w Treblince zamordowano 713 555 Żydów. Pierwszym komendantem tego obozu zagłady został – noszący skąpy wąsik – Austriak, doktor nauk medycznych SS – Obersturmführer Irmfried Eberl, odwołany jednak z tego stanowiska ze względu na nieudolność organizacyjną procesu masowego zabijania. Po wojnie praktykował jako lekarz w miasteczku Blaubeuren leżącym w zachodniej części Niemiec. Aresztowany, powiesił się w więzieniu w Ulm, 16 lutego 1948 roku. Tego austriackiego doktora nauk medycznych, na stanowisku komendanta obozu zagłady w Treblince, zastąpił we wrześniu 1942 roku były austriacki policjant, aktualnie już SS – Hauptsturmführer Franz Stangl. Bezpośrednio po przyłączeniu Austrii do Niemiec – groziła mu od nazistów nawet mściwa kulka, ponieważ kiedyś tam aresztował jakiegoś prominentnego austriackiego hitlerowca… Ale gdy tylko młody i dobrze zapowiadający się policjant Franz Stangl stał się – automatycznie po Anschlussie Austrii – obywatelem III Rzeszy; niezwłocznie wstąpił do NSDAP deklarując tym samym swą lojalność i przydatność dla zbrodniczego reżimu, stworzonego przez jego rodaka ze skąpym wąsikiem.
Do Treblinki Franz Stangl przybył z obozu zagłady w Sobiborze, którego komendantem został w marcu 1942 roku, a więc krótko po swoich trzydziestych czwartych urodzinach. Najwyraźniej, zwierzchnicy Franza Stangla byli w pełni zadowoleni z efektywnego sposobu wypełniania przez niego w Sobiborze zleconych mu zbrodniczych obowiązków. Stąd też to przeniesienie na stanowisko komendanta obozu zagłady w Treblince, gdzie – paradujący zazwyczaj w białym mundurze – Franz Stangl natychmiast energicznie się zabrał do rozbudowywania, tej drugiej już fabryki śmierci, podlegającej jego komendzie. Do istniejących już komór gazowych, wykorzystując siłę roboczą więźniów – dobudowano z czerwonej cegły, dziesięć nowych, bardziej pojemnych. W przybudówce do komór gazowych zainstalowano silnik dieslowski, wymontowany ze zdobycznej sowieckiej łodzi podwodnej. Praca tego silnika napędzała generator wytwarzający prąd elektryczny dla potrzeb fabryki śmierci, spaliny zaś były odprowadzane do wnętrza komór gazowych. Służyły do zabijania ludzi, bydlęcymi wagonami, codziennie dowożonych do Treblinki – całymi tysiącami. Załoga obozu zagłady składała się zaledwie z 20 do 30, należących do SS Niemców i Austriaków, oraz 80 – 120 Ukraińców, przeszkolonych uprzednio przez Niemców w obozie szkoleniowym, zlokalizowanym na Lubelszczyźnie, dokładnie zaś mówiąc; w Trawnikach leżących pomiędzy Chełmem, a Krasnymstawem. Ta – złożona z przedstawicieli różnych narodowości – grupa zbrojnych nazistowskich zbrodniarzy licząca zaledwie maksimum 150 osób, pilnowała i nadzorowała tzw. Sonderkommanda złożone – w sumie – z około 700 do 800 więźniów, przymuszonych do przygotowywania przywożonych ofiar na śmierć, wyciągania ich ciał z komór gazowych, wyrywania zwłokom złotych zębów, segregowania kosztowności i wszelkich innych rzeczy przywiezionych do Treblinki ze sobą przez ludzi zupełnie nieświadomych pisanego im losu. Na samym końcu procesu masowego zabijania ofiar, ograbiania oraz profanowania ich zwłok – więźniowie tzw. Sonderkommanda musieli jeszcze tylko nagimi ciałami zamordowanych wypełniać przepastne doły, wykopane uprzednio przez potężną koparkę – i to nim jeszcze pociąg transportujący ofiary, dotarł do miejsca opatrzonego napisem Treblinka… Miejsca udającego przy tym dla niepoznaki – całkiem normalną stację kolejową… Z poczekalnią, kasami biletowymi i przechowalnią bagażu… I namalowaną na ścianie atrapą zegara, stale pokazującego tę samą, szóstą godzinę… Oprócz niezliczonych pociągów, które przywiozły tutaj około 800 000 polskich Żydów, oraz jakieś 50 000 Żydów z innych krajów Europy – dotarły tutaj także trzy pociągi zapełnione Romami, wyłapanymi przez hitlerowców na polskich drogach i bezdrożach…
Broniąc swego zdeptanego człowieczeństwa; więźniowie treblińskich Sonderkommand – od dłuższego już czasu – konspiracyjnie przygotowali bunt przeciwko hitlerowskim oprawcom. Początek całej akcji został zaplanowany na 2 sierpnia 1943 roku, godzinę 17.00. Zgodnie z planem; posługując się dorobionym kluczem; tamtego dnia, więźniowie dostali się niepostrzeżenie do zbrojowni, gdzie zaopatrzyli się w broń i amunicję. Pragnienie zażycia letniej kąpieli w pobliskim Bugu spowodowało, że kilku esesmanów urządziło sobie wycieczkę nad rzekę i tym samym osłabioną została liczebność załogi obozu. Okoliczność ta przyspieszyła bieg wypadków. O godzinie 15.30 wybuchła gwałtowna strzelanina… Powstańcy podpalili obozowe baraki oraz zbiornik z materiałami pędnymi… Płomienie ogarnęły wprawdzie także silnik mozolnie tłoczący spaliny do wnętrza komór gazowych, lecz – niestety – samych komór gazowych, nie udało się zniszczyć. W pierwszej fazie walki, zginęło 25 Niemców i Austriaków oraz 66 Ukraińców. Jednocześnie – pod ogniem prowadzonym z broni maszynowej rozstawionej na siedmiu strażniczych wieżyczkach – więźniowie tłumnie rzucili się do ucieczki. Jednym z nich był – wspomniany już uprzednio – Chaim Sztajer, powojenny mieszkaniec Melbourne. Innym uciekinierem z fabryki śmierci był Samuel Willenberg. Postrzelony w nogę podczas forsowania obozowego ogrodzenia – zdołał dotrzeć jednak do wsi Wólka Nadbużna. Dzięki bezinteresownej pomocy przypadkowo spotkanych ludzi – niebieskooki blondyn, co jednak uciekinierem był z obozu zagłady – już następnego dnia przedostał się do Rembertowa. Rok po swojej ucieczce z Treblinki – Samuel Willenberg wziął udział w Powstaniu Warszawskim, podczas którego, dwukrotnie ktoś do niego strzelał… Na cale szczęście; strzały były niecelne… Niemniej powiedzieć trzeba, że do Samuela Willenberga strzelano z pozycji zajmowanych przez powstańców…
Większość uciekających więźniów Treblinki zginęła od kul strażników podczas forsowania obozowych ogrodzeń. Niemniej, grupie liczącej około 200 więźniów – udało się wydostać na zewnątrz obozu. Z tej liczby, około 70 zbiegów – uszło zorganizowanej przez Niemców obławie.
Ale powiedzieć też trzeba, iż 105 więźniów, którzy popadli w stan wyniszczającej apatii i depresji – mało, że nie brało udziału w powstaniu, ale nawet nie próbowali uciekać z obozu. Zatopieni całkowicie w bierności; oczekiwali już tylko kresu swojego życia… Oczekiwali jedynie nadejścia śmierci. Na nic więcej już ich nie było stać…
Wspomniany już Samuel Willenberg, dożył niebywale sędziwego wieku 93 lat. Zmarł w Izraelu 19 lutego 2016 roku. Do końca swego długiego życia dawał wieloaspektowe świadectwo temu wszystkiemu, co wówczas się wydarzyło… Strasznego, zaledwie złego oraz… dobrego… Znaczy się dawał świadectwo wszystkiemu, czego jako człowiek – doznał od innych ludzi. O tym wszystkim można przeczytać szczegółowo w jego książce zatytułowanej „Bunt w Treblince”.
Nie do wyobrażenia wręcz, ale w roku 1990, akurat, co do dnia, w rocznicę obozowego powstania w Treblince – nieopodal Monachium, dane mi było przeżyć niesamowite spotkanie.
Tamtego sierpniowego dnia, byłem umówiony na monachijskim lotnisku z kolegą, też rodem ze Skarżyska, który – tak samo, jak i ja – przed pięciu laty dał nogę z PRL-u. Z tym, że ja osiedliłem się w RFN – on natomiast wyemigrował do USA. I teraz, po upadku komunizmu w Polsce i zburzeniu Muru Berlińskiego – przyleciał wraz z rodziną zza Atlantyku raz pierwszy do starej, a jednak, jakże już nowej Europy. Zatrzymaliśmy się w małym pensjonaciku nad podmonachijskim jeziorem Ammersee. Silnik mojego VW Golfa – co był wówczas już rówieśnikiem mojej najstarszej, ośmioletniej córki – prychał tak jakoś kapryśnie. Więc na parkingu przed pensjonatem, maskę podniosłem, żeby przybyła z Ameryki „złota rączka” – a jakże, z rodzinnego Skarżyska – rodem, mogła podjąć próbę zaradzenia motoryzacyjnym kaprysom mojego auta. Nieopodal, parkował – taki prosto z igły – granatowy Mercedes 500. Jego właściciel.., ciemnowłosy, na oko tak pięćdziesięcioletni mężczyzna, stojąc obok auta, rozmawiał z młodą kobietą pokazując jej zarazem zabytkową porcelanę, sztuka po sztuce, wydobywaną z bagażnika i wystawianą na dach pojazdu.
– Ach, zostaw Grzesiek tego grata! – prawie, że przytrzasnąłem maską te rodem ze Skarżyska, zaoceaniczne „złote rączki” kumpla. Patrz, tam ciekawsze antyki od tego mojego… – kiwnąłem głową w kierunku Mercedesa z porcelanowymi figurkami na dachu. Podeszliśmy bliżej do pary zajętej rozmową…
– Grüss Gott – wyrzuciłem z siebie odpowiadający polskiemu „Niech będzie pochwalony”, bawarski sposób powitalnego pozdrowienia.
– Grüss Gott – prawie równocześnie odpowiedzieli obydwoje.
– Możemy popatrzeć, popodziwiać? – zwróciłem się do mężczyzny wskazując skinięciem głowy na porcelanowe bibeloty.
– Wprawdzie prywatnie rozmawiam z córką mojego przyjaciela, ale nie powinno to przecież panom przeszkadzać w podziwianiu tych cacuszek – z wesołym błyskiem w chabrowych oczach, kiwnięciem głowy wskazał na eksponaty, pieczołowicie poustawiane na dachu auta. I zupełnie się nami dalej nie przejmując; kontynuował tę swoją – przerwaną przeze mnie – rozmowę z kobietą,…
Lecz, gdy właściciel mercedesa usłyszał, że między sobą rozmawiamy po polsku – odwrócił się do nas dość gwałtownie i świdrując mnie badawczo tymi swoimi, niesamowitymi, chabrowymi oczyma, zapytał; panowie z Polski?
– Wprawdzie Polacy, ale już nie z Polski – odpowiedziałem i zabrzmiało mi to nieoczekiwanie, tak jakoś smutno. Kolega z USA, a ja tutaj mieszkam. Niedaleko Dortmundu.
– Bo ja pochodzę z Lublina… – zaskoczył mnie i dodając: Mam koszmarne skojarzenia z Treblinką; cedził powoli słowa wbijając we mnie badawczo ten swój chabrowy wzrok. Zrozumiałem. Wytrzymując więc jego spojrzenie, patrząc mu prosto w oczy, z całym spokojem na jaki mnie tylko było stać, odpowiedziałem: To bardzo dobrze, że ma Pan koszmarne skojarzenia z Treblinką… Obserwowałem przy tym bacznie jego reakcję, jakże podobną do skutku porażenia prądem elektrycznym. Więc oszczędzając mego rozmówcę, spiesznie dorzuciłem; Gdyby Pan należał do tych, co mają z Treblinką skojarzenia inne niż koszmarne; z całą pewnością – nie chciałbym z Panem rozmawiać. Cieszę się, że Pan przeżył. Wyciągnąłem do niego rękę, przedstawiając się zarazem moim, jakże polskim imieniem i nazwiskiem. Podając mi swoją dłoń zdobną, noszonym na małym palcu, pierścionkiem z brylantowym oczkiem; uwolniony – tak znienacka dla samego siebie – od swojego bezkresnego oburzenia, natychmiast pojął moje nastawienie, więc przedstawiwszy się swoim niemieckim imieniem i nazwiskiem – nie omieszkał mnie wprost zapytać; a kim to Pan był w Polsce? Dziennikarzem czy Adwokatem? Mój sposób formułowania myśli – nawet jeśli były one formułowane po niemiecku – tak to właśnie nakazywał mu umiejscawiać mnie zawodowo…
– Tymczasem jego rozmówczyni, widząc tak nieoczekiwany rozwój naszej rozmowy – dyskretnie się wycofała informując przy tym właściciela Mercedesa, że będzie na niego czekała w recepcji…
– Adwokatem…. adwokatem zostać nie zdołałem, choć zostać nim miałem. Ale prawnikiem – w rzeczy samej – jestem, i do tego jeszcze z Lublinem związanym, bo tam akurat studiowałem i na Lubelszczyźnie wcześniej mieszkałem. Ciepło mi się koło serca zrobiło, jak Pan powiedział, że z Lublina pochodzi… Ile miał Pan lat wtedy? – zapytałem zaintrygowany dość młodym jego wyglądem.
– Ja się urodziłem w Treblince…- usłyszałem w odpowiedzi i przyznać muszę, że literalnie mnie zatkało.
– Jak to, w Treblince się Pan urodził? W Oświęcimiu – jeszcze możliwe, ale urodzić się w Treblince? Urodzić się w tym miejscu, gdzie jedynie umrzeć można było? Urodzić się w obozie zagłady? Niewyobrażalne, niemożliwe – proszę Pana!
– Możliwe, możliwe. Widzę, że się Pan doskonale orientuje, czym była Treblinka. Ale proszę Pana; wszystko na tym świecie jest możliwe. Bo kiedy do Treblinki dotarł transport, który przywiózł moją matkę – to akurat w tym momencie wybuchł w obozie bunt więźniów Sonderkommanda. Gwałtowna strzelanina, pożary rozniecone w obozie… W tej zaskakującej sytuacji; stojący już na rampie pociąg pełen ludzkiego surowca dla fabryki śmierci – powoli wycofał się z terenu obozu… A ja urodziłem się właśnie wtedy, w jednym z wagonów, tego jedynego pociągu, który wyjechał z Treblinki – wywożąc stąd żywych ludzi…
Pomyślałem sobie wtedy, że może taki właśnie był cały sens tego tragicznego powstania… Żeby to jedno, jedyne dziecko ocalało… Dziecko urodzone jakby pod prąd, jakby na przekór realizowanemu właśnie programowi zagłady… Jedno, jedyne nowe życie – przeciwko milionokrotnie powielanej śmierci…
– Proszę Pana, proszę Pana; to właśnie dziś są Pańskie urodziny… Życzenia powinienem Panu móc złożyć po polsku… Powinniśmy przecież rozmawiać ze sobą po polsku…
– No, widzi Pan; jeszcze jeden wojenny paradoks. Bawarczykiem zostałem, choć przecież nigdy nie przestałem być Żydem…
Wiem, że ten mój niezwykły rozmówca mieszkał w Straubing, nieopodal granicy z Czechami. Oczywiście, do dziś pamiętam jego nazwisko, którego jednak tutaj ujawnić nie chcę i nie mogę. Urodzonego w Treblince Żyda; widziałem jeszcze jeden raz. Jakieś trzy lata po naszym spotkaniu nad poodmonachijskim jeziorem. Jechał tym swoim Mercedesem w Lublinie ulicą Lubartowską. Stałem akurat na światłach moim, coraz bardziej antycznym, gdyż podwajającym już swą wartość po zatankowaniu VW Golfem. Mercedes przejechał mi tuż przed nosem. Nie mogłem pojechać za nim ze względu na znak drogowy, zakazujący mi skrętu w lewo…
To nasze przypadkowe spotkanie nieopodal Monachium, miało miejsce jakieś trzy lata po tym, jak uczestniczyłem w zorganizowanym przez Humanistische Union w Essen sympozjum, którego treścią była projekcja filmu „Shoah”, połączona ze spotkaniem z jego twórcą; Claude’m Lanzmanem. Miałem więc już wtedy w pamięci scenę z tego filmu, gdzie Abraham Bomba – fryzjer rodem z Częstochowy opowiadał o tym, jak to w przedsionku komory gazowej, ostrzygł przed śmiercią całą swoją rodzinę… I tę drugą scenę, gdzie Franz Suchomel, jeden spośród członków zbrodniczej załogi obozu zagłady, za swoje czyny skazany w 1965 roku na sześć lat pozbawienia wolności, sprowokowany umiejętnie przez Claude’a Lanzmanna, śpiewał przed kamerą esesmańską piosenkę o Treblince… Ten, pochodzący z czeskich Sudetów, były esesman – najwyraźniej należał do tych, co to bynajmniej – nie mieli koszmarnych wspomnień o Treblince…
A pozostali zbrodniarze z obozu zagłady w Treblince…? Były jego komendant, Franz Stangl uciekł w 1947 roku z więzienia w jego rodzinnej Austrii i korzystając z pomocy watykańskich duchownych – w tym biskupa Aloisa Hudala – zdołał przedostać się do Syrii, skąd w roku 1951 – wraz z rodziną – wyjechał do Brazylii, gdzie przez nikogo nie niepokojony – żył pod własnym nazwiskiem. Na skutek działań podjętych przez Szymona Wiesenthala – austriacki wymiar sprawiedliwości dopiero w roku 1961 rozpoczął intensywne poszukiwania tego zbrodniarza, co doprowadziło w końcu do jego aresztowania w roku 1968. O ekstradycję Franza Stangla wystąpiły wówczas do władz brazylijskich jednocześnie cztery państwa; Polska, Izrael, Austria oraz RFN. Brazylijczycy wydali zbrodniarza Niemcom, jako, że jedynie w zachodniej części Niemiec – Franzowi Stanglowi nie groziło wymierzenie konstytucyjnie w RFN zakazanej kary śmierci. Rozpoczęty 13 maja 1970 roku proces Franza Stangla zakończył się stosunkowo szybko, bo 22 grudnia 1970 roku wydaniem przez sąd w Düsseldorfie wyroku skazującego go na ustawowo dopuszczalny najwyższy wymiar kary, czyli dożywotnie pozbawienie wolności. W praktyce oznaczać to miało, że za swój niebywale istotny, gdyż kierowniczy współudział w zamordowaniu w Treblince około 900 000 ludzi; Franz Stangl nie został jednak ukarany, gdyż w trakcie postępowania apelacyjnego zmarł nagle na zawał serca 28 czerwca 1971 roku. W sumie spędził w więzieniach – brazylijskim i niemieckim – około trzech lat. W więzieniu w Düsseldorfie, wielokrotnie odwiedzała Stangla brytyjska dziennikarka – Gitta Sereny. Plonem jej rozmów prowadzonych ze zbrodniarzem jest – wydana także w Polsce – usiłująca zgłębić ducha zbrodni i duszę zbrodniarza, jedyna w swoim rodzaju książka pod znamiennym tytułem: „W stronę ciemności”.
Franz Stangl był ostatnim spośród zbrodniarzy z Treblinki skazanych przez sądy za swój udział w masowym zabijaniu ludzi, zorganizowanym przez hitlerowców na wzór przemysłowej produkcji.
Natomiast Kurt Franz; ostatni komendant obozu zagłady w Treblince, a więc następca Franza Stangla, został już wcześniej, bo 24 sierpnia 1965 roku – skazany przez sąd w Dusseldorfie, także na karę dożywotniego więzienia. W roku 1993 ten zbrodniarz wojenny został jednak zwolniony z więzienia ze względu na zły stan zdrowia. Zmarł w roku 1998 jako pensjonariusz domu spokojnej starości.
Artykuł jest na 2 podstronach przejście na kolejną podstronę poniżej.