Rozmowa z Peterem Oliverem Loewem, autorem m. in. gdańskiej biografii oraz literackiego przewodnika po mieście.
Dariusz Olejniczak: Gdańsk, miasto Wolności i Solidarności – czy Pańskim zdaniem to oficjalne hasło jest dziś skuteczne jako dźwignia promocji Gdańska w kraju i za granicą oraz – z drugiej strony – jako aspekt tożsamości lokalnej? A może ta wolność i solidarność to tylko echa mitu, który już się zdezaktualizował? Jeśli tak, to co może być takim nowym mitem, do czego mieszkańcy mogą się odwołać?
Peter Oliver Loew: Mity są ważną częścią ludzkiego myślenia, pomagają w zrozumieniu świata i własnego miejsca w tym świecie. Mity potrafią jednak też zniewalać, są w stanie nieprzyzwoicie upraszczać rzeczywistość i czasami bywają wykorzystywane przez władzę. Mając to na uwadze, trzeba też różnie oceniać hasło wolności i solidarności: Jest to oczywiście świetny materiał promocyjny miasta, które w Polsce, w Europie i w niektórych innych częściach świata kojarzy się właśnie z nieprzebranym dążeniem do wolności oraz z wielką solidarnością, tą pisaną przez małe a także tą przez duże “s”. Każda firma chwali się tym, co jest najlepsze w ich produktach – czemu Gdańsk miałby postępować inaczej?
Ale czy ten mit funkcjonuje też intra muros? Mam wątpliwości. Jako historyk oczywiście wiem, że Gdańsk miał swoje okresy, kiedy wcale nie dążył do wolności, albo zgoła inaczej sobie interpretował ową libertas – jako wolność od Polski na przykład. Bywały też czasy, w których tylko uprzywilejowana część społeczeństwa mogła się zwać „wolną“ – natomiast Żydzi, katolicy, Polacy, Niemcy, komuniści lub kapitaliści w jednym czy innym okresie bywali wykluczani, wygnani, czasem wręcz mordowani.
Podobnie rzecz ma się z historią solidarności w Gdańsku: Nawet w czasie tej pisanej przez duże „S“ obejmowała ona tylko część społeczności lokalnej, większa pewnie część patrzyła obojętnie lub nawet z wrogością na tamtejsze wydarzenia. Obserwując, bądź co bądź, dużą strefę biedy w dzisiejszym Gdańsku, gentryfikację dzielnic mieszkaniowych, niepohamowany wysyp tuzinkowych galerii handlowych mam wrażenie, że istnieje wyraźny rozdźwięk między postulowaną solidarnością, która niby jest cechą współczesnego Gdańska, a rzeczywistością, w której solidarność często ogranicza się do własnej grupy lub warstwy społecznej. Gdyby Gdańsk – jego władze, jego mieszkańcy, jego NGO’sy – faktycznie potrafił stać się prekursorem nowej społecznej solidarności lokalnej, kolebką nie tylko postulowanej, lecz rzeczywistej solidarności obywatelskiej, hasło mogłoby stać się również składnikiem lokalnych tożsamości. Tylko duma z przeszłości nie starczy, trzeba działać. Nie powiem, że w tej dziedzinie nic się nie dzieje, ale nie stało się to dotąd częścią lokalnego mitu.
D. O.: Bliższy Panu jest Gdańsk historyczny, nostalgiczny, odwołujący się do mitologii wielokulturowości, solidnego handlu i potęgi miasta, czy może chętnie widzi Pan miasto przez pryzmat rozwoju, nowoczesności, zmian społecznych, architektonicznych, rozbudowy sieci drogowej i tym podobne.?
P. O. L: Nie wiem, czy bliższy mi jest Gdańsk „nostalgiczny“ – nie znoszę tego medalikowego blichtru pod szyldem „nostalgia” który można było i można będzie kupić na straganach XIX- jak i XXI-wiecznego miasta. Oczywiście, jest powód do dumy, gdyż Gdańsk ma wspaniałą, przebogatą historię, świetne zabytki, absolutnie niecodzienne narracje i unikatowy układ przestrzenno-środowiskowy. O wielokulturowości wielokrotnie negatywnie się wyraziłem, gdyż prawie nigdy nie istniała w Gdańsku w sensie etnicznym, czasami tylko w sensie kulturowym, a dziś istnieje tylko i wyłącznie wielokulturowość wyobrażona. Jest to wprawdzie następna ciekawa lokalna narracja, ale fałszuje historię i teraźniejszość. To, co wytwarza naprawdę ciekawe miasta, to nie pojedyncze mity, jakieś sztywne, raz na zawsze uciosane narracje, wręcz przeciwnie – miasta żyją swoją różnorodnością, kontrastami, kontrnarracjami i kontrmitami. Zachwyt bez sprzeciwu jest zwyczajnie nudny. Miasto jednak potrzebuje też swoich tragedii, blizn, krzyków. To są soki, z których czerpie swoje życie. Miasto musi czasami krzyczeć, tak że wszyscy to słyszą i zaczynają się zastanawiać, co akurat gdzie i kogo boli.
Brzmi to może trochę paradoksalnie w momencie, w którym dokonuje się największa przebudowa infrastrukturalna Gdańska od niepamiętnych czasów, czyli budowa obwodnic, mostów, tuneli, muzeów, nowych linii tramwajowych, następnych osiedli na ostatnich jeszcze nie zabudowanych wzgórzach morenowych. Miasto otrzymuje przez to nowy gorset. Trochę się obawiam, czy ten gorset nie okaże się zbyt na wyrost? Zwłaszcza, że nie będzie można go już wyrzucić, trzeba będzie z nim żyć. Już kiedyś, w przypadku murów miejskich, wieży, fos, fortyfikacji – czyli starych, mniejszych gorsetów – powstały struktury, które przez stulecia miały decydujący wpływ na aktualne stany oraz na przyszły rozwój miasta. Tak trudno było np. zburzyć chociaż część fortyfikacji miejskich pod koniec XIX wieku. I tym trudniej będzie kiedykolwiek zburzyć to, co w chwili obecnej powstaje w okamgnienu – z żelbetonu, a nie z cegieł i zaprawy murarskiej. Trzeba być świadomym tego, że decyzje podejmowane w ciągu kilku zaledwie lat wiążą i obowiązują nie tylko obecne miasto, lecz także przyszłe pokolenia.
Chciałoby się jeszcze więcej dyskusji nad jakością i długofalowymi skutkami tych inwestycji – które zresztą trzeba będzie też utrzymywać, nie tylko w sensie materialnym (co nie będzie łatwe) – muszą się też zrastać z starszym organizmem miejskim. A ten organizm zawsze tam jest najbardziej żywotny, gdzie miasta się zagęszczają, gdzie widać i czuć ich tętno. Ile jest na tym świecie półmartwych struktur miejskich, wymarłych autostrad, opustoszałych na pozór dzielnic…
D. O.: No ale rozbudowa sieci dróg była konieczna, trudno się jeździ przez centrum miasta…
P. O. L: Nigdy nie myślałem, że mogę tęsknić za korkami przy Hucisku, ale stojąc tam – czekając na pokonanie następnych kilkunastu metrów w ogromnej blaszanej masie, patrząc to na panoramę Głównego Miasta, to na Dwór Miejski lub na Biskupią Górę i przeklinając władze, którym się nie udało budować porządnych dróg – właśnie czuło się, że to jest prawdziwa metropolia. Teraz, po budowie obwodnic, jeszcze mniej ludzi zobaczy stare, historyczne centrum miasta chociażby z okna samochodu.
Daje to wielkie pole dla aktywnej społeczności miasta: trzeba nie tylko pracować nad tym, aby ścisłe centrum (lub centra) miasta odżyło (odżyły), lecz także by połączyć w sensowną całość wielce rozkawałkowaną przestrzeń miejską. Może się to tylko udać, jeżeli społeczeństwo obywatelskie będzie silne, jeżeli mądra władza prowadzić będzie wielowarstwowy dialog z różnymi jego grupami i częściami (również z tymi, które na ogół z niego są wykluczone), jeżeli wszyscy będą starać się o możliwie wielogłosową dyskusję i jeżeli nie będą się bać konfliktów. Tylko z konfliktów rodzą się nowe opowieści. A bez nowych opowieści miasto zastygnie w swoim gorsecie z dróg, mitów i skorup.
D. O.: Co myśli Pan o znikaniu z przestrzeni miasta Stoczni Gdańskiej? Pomijając aspekty ekonomiczne i procesy gospodarcze owocujące upadkiem stoczni, może warto było jednak postarać się o zachowanie architektury przemysłowej na terenach postoczniowych, a może nowa ulica, ewentualne nowoczesne budynki i planowana galeria handlowa to zysk przewyższający postoczniową stratę?
P. O. L: Mieszkałem od połowy lat 90., do początku XXI wieku w Gdańsku i muszę przyznać – przestrzeń Stoczni Gdańskiej była mi obca. Dostępu tam nie miałem, widziałem owszem plac z pomnikiem, w dali wielkie hale i dźwigi, a podczas dwóch, trzech rejsów statkiem na Westerplatte miałem poczucie, że ten duży teren, który widziałem z wody z innej strony i jakby na nowo, raczej nie funkcjonuje w obrębie organizmu miejskiego. Inaczej rzecz się pewnie ma dla tych wielu tysięcy gdańszczanek i gdańszczan, którzy tu pracowali. Ale mimo wszystko – osobiście nie mogę powiedzieć, że Stocznia dla mnie znika z miasta, ponieważ dla mnie nigdy nie była świadomą częścią przestrzeni miejskiej.
Dopiero w ostatnich latach odkryłem, że tereny stoczniowe (lub raczej – postoczniowe) mają pewne walory, te olbrzymie hale, długie nabrzeża. Gdyby się udało to uratować, nawet udostępnić publicznie, byłoby świetnie. Ale tu znowu kwestia, czy miasto na to stać: Fakt, że budowa “Młodego Miasta” ciągnie się już od wielu, wielu lat, może świadczyć o tym, że jak na razie nie ma jeszcze wystarczającej społecznej lub ekonomicznej presji, aby cały ten teren mądrze zabudować. Jeżeli brakuje takiej presji a mimo wszystko z woli inwestorów lub polityki chce się teren zagospodarować, grozi to tandetą – czyli budową za najmniejszą cenę, bez większej, wielogłosowej debaty publicznej. Czasami po prostu trzeba być cierpliwym. Tereny mogą też leżeć, że tak powiem, odłogiem, aż przyszłe pokolenia znajdą przekonujące rozwiązanie.
D. O.: Skoro już jesteśmy przy stoczni, czy był Pan w Europejskim Centrum Solidarności? Co Pan myśli o tym obiekcie oraz jego funkcjach i wystawie stałej?
P. O. L.: W Europejskim Centrum Solidarności byłem tylko kilka tygodni przed otwarciem, ekspozycja była w budowie, wszędzie jeszcze robotnicy spawali i coś montowali, tak więc nie mam na temat ekspozycji jeszcze wyrobionej opinii. Co natomiast mogę powiedzieć – budynek jako taki jest wspaniały! Jego ekspresyjna bryła niesamowicie wciąga, prowokuje do zastanowienia się. Co natomiast tyczy funkcji ECS, to myślę, że program przygotowany przez zespół Centrum jest ambitny i właśnie dąży do połączenia wielkiej “metanarracji” o Solidarności z małymi narracjami o solidarności w życiu społecznym. Przez to ECS może stać się bardzo ważnym graczem nie tylko lokalnej i narodowej polityki historycznej, lecz także okazać się inkubatorem dla dalszego rozwoju społecznego Gdańska – miejscem debat na tematy jak “solidarność społeczna”, “solidarność międzypokoleniowa” itd. Jestem po prostu ciekaw – i już nie mogę się doczekać obejrzenia wystawy.
D. O.: Prezydent Adamowicz nazwał miniony okres swojej poprzedniej kadencji na stanowisku włodarza miasta „złotymi latami” w najnowszych dziejach Gdańska. Podziela Pan ten pogląd?
P. O. L.: Prezydent Adamowicz chętnie się porównuje do nadburmistrza von Winter, który dzierżył lokalną władzę od 1863 do 1890 roku i pod którego rządami doszło do szybkiej modernizacji infrastruktury miejskiej. Tak jak von Winterowi przyszło Adamowiczowi rządzić w czasach przełomu: W połowie XIX w. odbywała się gruntowna reforma samorządności w Prusach, a możliwości inwestycyjne miast poprawiły się znacznie dzięki możliwości zaciągnięcia poważnych kredytów (co z kolej utrudniało życie swoim następcom, którzy się borykali ze stagnacją gospodarczą oraz ze spłatą długów). Podobną sytuację zastał prezydent Adamowicz. Tak, jak kiedyś okrzyknięto rządy von Wintera okresem świetności – przy czym dopiero później okazały się pewne wady jak przykładowo zniszczenie wielu zabytków Głównego i Starego Miasta – tak i teraz prezydent upaja się niekwestionowanymi sukcesami w dziedzinie inwestycji miejskich oraz niewątpliwie zdecydowanym postępowaniem władz miejskich. Pozostaje tylko kwestia, co nasi potomni o tym będą sądzić? Jedno to zachwyt nad zmianami, drugie to pytanie o sensowność (i jakość) zmian, a właśnie trzecia kwestia – pytanie o długofalowe skutki zmian – jest sprawą, na którą dopiero za kilkadziesiąt lat będzie można odpowiadać. Proponuję więc, aby zaliczyć zwrot o “złotych czasach” do retoryki wyborczej. Można konstatować na razie, że faktycznie dużo się dzieje w sferze materialnej dzisiejszego Gdańska oraz pozostawić następnym pokoleniom rozstrzygnięcie, czy czasy Adamowiczowskie należały do “złotych”, do „srebrnych” lub do brzemiennych w skutkach, bo obciążających potomność w trudno do przezwyciężenia koszty i bezpowrotną utratę walorów przestrzennych lub środowiska naturalnego.
D. O.: Który okres lub aspekt historii Gdańska jest dla Pana najciekawszy i z drugiej strony, który uważa Pan za jeszcze mało rozpoznany przez siebie i wart zgłębienia?
P. O. L.: Ojej, ale pytanie! W zasadzie wszystkie okresy Gdańska są na swój sposób ciekawe, wyjątkowe. W ogóle Gdańsk jest wyjątkowym miastem z wyjątkową historią. Ponieważ zawsze lubiłem to, czym inni się mało ekscytują, rzuciłem się na historię Gdańska XIX-wiecznego. Nie dlatego, że był to najwspanialszy okres miasta – wręcz przeciwnie – ale dlatego, że był najmniej zrozumianym. Pod tym względem do dziś się mało zmieniło, dlatego mogę nadal postulować konieczność zajmowania się XIX wiekiem w Gdańsku. Był to okres głębokich zmian, zarówno pod względem politycznym jak i kulturowym i społecznym. Np. nikt jeszcze nie zbadał procesów migracyjnych do Gdańska w XIX wieku – do miasta, którego ludność w ciągu jednego stulecia czterokroć urosła. Gwałtownie wzrastająca liczba katolików – oraz nazwisk polskich – w mieście świadczy o znaczącej migracji z polskich ziem, a fakt, że liczba osób o tożsamości polskiej zawsze pozostawała skromna, skłania do zastanowienia się nad naturą owej migracji oraz nad mechanizmem procesów integracyjnych. Drugim ciekawym i wciąż nie gruntownie przebadanym okresem to tzw. „Drugie” Wolne Miasto, zwłaszcza jeżeli chodzi o struktury władzy i polityki oraz o aspekty społeczne i kulturowe. No, i oczywiście czasy po II wojnie światowej – nadal niezbyt dużo o nich wiemy. Zwłaszcza, że jeszcze nie przebadano systematycznie wielu aspektów społecznych, politycznych i gospodarczych.
D. O.: Czy czytał Pan może książkę „gdańskiej pisarki” Sabriny Janesch, pod tytułem „Ambra” wydaną w Niemczech? Zna Pan ten projekt stypendialny z roku 2009 i czy wie Pan, że książka o Gdańsku jak dotąd w Gdańsku, po polsku, się nie ukazała? Ubolewa nad tym i autorka i my, gdańszczanie.
P. O. L.: Pomysł na stypendium dla pisarzy był świetny. Aż szkoda, że tylko raz przyznano „gdańskie” stypendium. Mogłoby to być stała oferta miasta – rozpisany po całym świecie program rocznych stypendiów literackich z oczekiwaniem, aby powstał(y) tekst(y) literackie o Gdańsku. Oczywiście arcydzieł literackich nie można zamówić; perełki są wyjątkiem. Dobrym przykładem na to jest powieść Sabriny Janesch. Jest to bez wątpienia książka ambitna, ale nazbyt „chciana”: Nie jestem do niej przekonany, pomimo świetnego języka i ciekawiej kompozycji. Z kolej jest niemało świetnych niemieckich tekstów literackich o Gdańsku z ostatnich dwustu lat, które można by przełożyć na polski. Już kilkakrotnie rozmawiałem o takim projekcie z różnymi decydentami w Gdańsku, lecz nadal projekt nie ruszył.
D. O.: Czy pracuje Pan nad kolejną gdańską książką? Jeśli tak, to czego będzie dotyczyć?
P. O. L.: Napisałem już pięć książek i kilkadziesiąt artykułów o Gdańsku. Myślę, że na razie wystarczy. Mniejsze teksty będą powstawać zapewne nadal, lecz jeżeli chodzi o książki, to akurat wydałem po niemiecku dzieło pod tytułem „My niewidoczni. Historia Polaków w Niemczech” i pracuję – wraz z polskim kolegą – nad historią stosunków polsko-niemieckich od pierwszej aż po drugą wojną światową. Ale owszem, Gdańsk kusi, więc może kiedyś wrócę znów do niego …
Peter Oliver Loew – Niemiecki historyk i kulturoznawca ur. W 1967 we Frankfurcie nad Menem. Jest autorem wielu książek i artykułów o historii Gdańska, Polski i stosunkach polsko-niemieckich. Mieszka w Darmstadt, gdzie pracuje w Deutsches Polen-Institut.
Dariusz Olejniczak