Wywiad z panem Mirkiem bosmanem, ostatnim mieszkańcem Wisłoujścia, o morskich opowieściach i nie tylko.
Alicja Mianowska: Jakie są pana zainteresowania?
Mirek Karczewski: Ja jestem marynarzem, bosmanem i żeglarzem. Pływałem w klubie Yacht w Gdyni. Nie mam szkoły marynarskiej, ale przechodziłem kursy marynarskie, to dla mnie prawdziwa pasja. W jednym palcu mam ten temat. Jestem od 80 roku w Gdańsku. Przez całe życie pracowałem na kutrach rybackich i jako sondażysta w Urzędzie Morskim. Sternika morskiego też mam, więc w klubie jest taki człowiek potrzebny, który czasem coś dobrego podpowie i wyjaśni na czym to wszystko polega.
Alicja: Proszę opowiedzieć jakąś historię z morza.
Mirek: Ludzie nie zdają sobie sprawy, jak Bałtyk potrafi się rozbujać. Rybacy stoją na kotwicy, bo tak w zasadzie tarujemy w dzień i noc, tylko trzeba umiejętnie sprzęt ustawić. W nocy ryba jest wyżej pod wodą, w dzień niżej. Jednego razu wieczorem (a kutrów, wypływaliśmy na kilka dni) kotwica poszła na dno. Satelity prognozę pogody potrafią teraz na miesiąc do przodu przewidzieć, a wtedy tylko na dzień przed. Jak dobry kapitan znał niemiecki, to się słuchało radia niemieckiego i trafiało się z pogodą. Była taka cisza na Bałtyku, jak na jeziorze, i staliśmy czekając na rybę. Poszliśmy spać, ale ja nie mogłem spać. Coś buczało, a jak chciałem drzwi otworzyć, to taki wiatr przyszedł, że wypchnęło mnie z drzwiami. Woda szybko rosła, powstała fala tak wielka, że dziób siadał w dół. Zbierałem liny z z 15 metrów wysokości, a fala była wyżej masztów. Wszystko się załamało. Silnik wtedy zwolnił obroty, męczył się godzinami. Szliśmy po południowo-zachodni wiatr. Prom też potrafi się wywrócić, a co dopiero kuterek. Nie miałby żadnych szans. Kuter miał długość 24 metry. To największy sztorm, jaki przeżyłem. Modliłem się nawet, choć człowiek może nie wierzyć, ale nawet ten, co nie wierzy, modli się, bo nie ma innego wyjścia.
Kiedyś się topiłem przy promie w Nowym Porcie, bo wtedy pracowałem na promie, to było w Sylwestra. Wypiłem trochę, wpadłem do wody, połamałem żebra.
Alicja: Czym pan pływa obecnie?
Mirek: Moja łajba Amberka teraz jest w remoncie. Ma 14 metrów długości i 3,7 szerokości. Chciałem wozić różnych ludzi na Zatokę, by zobaczyli morze, ale teraz wędkarze się tym zajęli. Często jeżdżę do Nowego Portu i z powrotem po zakupy, ale rowerem.
Alicja: A co pan robi zimą, jak jest mniej pracy?
Mirek: Zimą muszę pilnować klubu, żeby niepotrzebni ludzie nie wchodzili. Teraz robię za free. To klub dla członków i ich przyjaciół. Zanim ja tu przyszedłem, ktoś pozdejmował silniki z jachtów. Było zgłoszone na policję, ale nic nie udało się znaleźć.
Alicja: Jest pan jedynym mieszkańcem Wisłoujścia?
Mirek: Nie wiem, teraz chyba już tak, na ul. Starej Twierdzy 2 do ok 2005 roku mieszkania jeszcze stały.
Alicja: Jak się pan znalazł na Wisłoujściu ?
Mirek: Na Wisłoujściu znalazłem się przypadkowo. Całe życie pływałem na morzu. Domek miałem na Grabówku, drewniana Warszawa. Jak budowali port gdyński, to ludzie przyjeżdżali z całej Polski. Nie mieli gdzie mieszkać, więc dobudówki robili. Teren był miejski, a jak Solidarność powstała, to nastąpiła reprywatyzacja i ziemię oddano z powrotem prywaciarzom. Mnie nie było w domu, nie wiedziałem, kiedy całą chatę mi zdewastowali, okradli, nie było do czego wracać, ziemia nie moja, nie mogłem więc do Gdyni wrócić. Miałem kuter, który kupiłem w Gdyni w 1983- 84 roku. Remontowałem go i na nim mieszkałem. Wsadzili mnie później do więzienia i ktoś kiedyś uderzył w kuter, który zatonął. Przyszedłem z więzienia, a tu kutra nie ma, więc zostałem w kempingu. Przez Solidarność straciłem wszystko, co miałem i czego się dorobiłem. Teraz mam swoje dwa psy, które pilnują posesji, dla mnie to bardzo ważne zwierzaki, są tu ze mną i są mi wierne.
Alicja: A bywał pan w Nowym Porcie w Morskim Domu Kultury i Łaźni?
Mirek: Chodziłem do biblioteki MDK książki wypożyczyć.
Nowy Port to było bandyckie miejsce, tu dziewczyny lekkich obyczajów i marynarze rządzili, i cinkciarze. Do Wikinga też chodziłem, tam kilka dziewczyny urzędowało, kłóciły się między sobą i płakały, a jak Wiking zlikwidowano, to one do prywatnych posesji przeszły. Była też piwiarnia – wejście tam, gdzie kiedyś był bankomat, na dole była knajpa i przekąski, a u góry dansingi do 2- 4 w nocy. A potem, jak nowy system nastał, czynsz poszedł do góry, więc zamknięto lokal, choć bilard był do lat 90-tych. Trójmiasto jest jak jedno miasto, ja bym tam został, ale ciasno było i kanał był wąski i zabronili mi tam stawać.
W Łaźni kilka razy byłem przed wojskiem ok. 1972 roku. Nie było tam źle ani brudno. Była ciepła woda. Płaciło się 2 złote, a i prysznice były. Kto nie miał warunków w domu, mógł się wykąpać. Łaźnia długo funkcjonowała. Nowy Port nie był dla zwykłych ludzi, był dla portowców, którzy się bili i łajdaczyli. To był prawdziwy port. Raz dostałem takie lanie, że musiałem jechać na pogotowie. A jak zgłosiłem na policję, to mówili: ty się ciesz lepiej, że żyjesz. Jeszcze niedawno koło Domu Kultury pobili się portowcy z ludźmi z hotelowca, jednego nożem dziabnęli.
Alicja: Ma pan jakieś ulubione miejsce w okolicy?
Mirek: Ulubione miejsce to ja mam u siebie! Port to smród i brzydota, tu nie ma ładnego miejsca. Architekturę lubiłem podziwiać w innych krajach, piękny jest barok, gotyk, renesans – jest co oglądać, a nie piwnice. Mdli mnie na to, co ja patrzę, ale już nie będę więcej mówić o tym. Każdy lubi to, co chce.
Alicja: Dziękuję za szczerą rozmowę, życzę wszystkiego dobrego i dużo zdrowia. Do następnego spotkania.
Mirek: Ja również pozdrawiam wszystkich i dziękuję.
Znana postać na Westerplatte. Bywa, że sobie pomagamy.
Człowiek- opowieść
Czy ktoś mógłby coś więcej o tym człowieku powiedzieć?