Na pierwszą manifestację poszedłem jako 15-latek pod opieką osoby dorosłej. Było to w Warszawie, gdzie w tamtych latach tradycyjnie spędzałem wakacje. Miejsce akcji to ówczesny plac Zwycięstwa (dziś Piłsudskiego), czas – pierwsze lato stanu wojennego. Tradycją codziennych manifestacji tego sierpnia było przynoszenie na plac kwiatów i zniczy i układanie ich w kształcie krzyża niedaleko Grobu Nieznanego Żołnierza.

Krzyż był ogromny a warstwa kwiatów osiągała pewnie z pół metra. Służby porządkowe każdej nocy go usuwały i codziennie ludzie układali nowy. Codziennie też tłum zbierał się po południu, wznosił antyrządowe hasła i śpiewał pieśni religijne. Często klęcząc, z dłońmi wzniesionymi w znaku Victorii. ZOMO pojawiało się po kilkudziesięciu minutach, by otoczyć plac, uniemożliwiając spóźnialskim dotarcie na protest. Potem zaczynała się gonitwa, która przenosiła się do Ogrodu Saskiego, na Krakowskie Przedmieście i pod Kolumnę Zygmunta. Ludzie uciekali przed pałami, gazem i armatkami wodnymi. Ci, którym się nie udawało, noc spędzali na dołku. W ramach odwetu ktoś rozrzucał ulotki, ktoś rzucał w zomowców kostkami brukowymi. I tak codziennie, aż do końca wakacji, choć z czasem trzeba było kwietny krzyż układać przed kościołem wizytek, bo plac Zwycięstwa został zamknięty.

W kolejnych latach protesty w rocznicę Sierpnia rozlały się na różne miasta, mogłem protestować u siebie. A jeszcze później, w ogólniaku i tuż po nim, przyszedł czas na – jak dziś byśmy to powiedzieli – anarchoaktywizm, który przejawiał się jednak raczej udziałem w scenie undergroundowej, niż w jakichkolwiek ulicznych manifestacjach. Co ciekawe, tym wszak pokojowym oporem zasłużyliśmy sobie – ja i moi koledzy – na zainteresowanie Służby Bezpieczeństwa i archiwalny zbiór w IPN.

Lata 90. to żadne bunty i protesty, to raczej szukanie siebie we mgle nowej rzeczywistości. Z marnym momentami, skutkiem. W połowie ostatniej dekady minionego stulecia trafiłem do Gdańska, gdzie mogłem przyglądać się z bliska stoczniowym protestom w obliczu upadłości przedsiębiorstwa i likwidacji miejsc pracy. Wtedy jednym z haseł przemarszów przez miasto okraszonych niekiedy paleniem opon, było: „A na drzewach zamiast liści, będą wisieć komuniści!”. Proste, klarowne, choć w swoim postulacie nierealne. Wydawało się jednak bardzo ostre.

Nie pamiętam, żebym w pierwszej dekadzie nowego wieku masowe wiece relacjonował dla prasy jakoś często, poza tym słynnym wiecem w roku 2006 na terenie Stoczni, kiedy służbowo słuchałem, jak premier składa deklarację: „My jesteśmy tu, gdzie wtedy, oni tam, gdzie stało ZOMO!”. Mocne, prawda?

Koniec wieku niewinności

Na kolejne mocne hasła i akcenty trzeba było poczekać parę lat. Niestety, w roku 2010 stało się to, co się stało i na ulice wyszły wielotysięczne  tłumy. Najpierw w szpalerach i konduktach żałobnych, a zaraz potem – w stolicy – w zadymie skierowanej przeciwko żałobie, PiS-owi, Kościołowi, krzyżowi i konserwatyzmowi wszelkiemu. Widziałem to w telewizorze, bo były to czasy, kiedy jeszcze oglądałem jakiekolwiek kanały informacyjne w telewizji. Z tego, co zapamiętałem, to była – w mojej ocenie – bezprogramowość i bezideowość, antyklerykalizm oraz brak szacunku tam, gdzie spodziewałbym się jednak szacunku dla ludzi i spraw. Niby anarchia, ale jakaś taka bezbrzeżnie głupia. Tak to wtedy pojmowałem w swoim, jednak oldskulowym mentalu.

Okazało się z czasem, że to był przełom. Przełom dotyczył formuły – estetyki, retoryki, ikonografii, ale także żądań współczesnego buntu ulicznego w Polsce. Odgrzebane z historii „zabrania się zabraniać!” przestało być postulatem, a stało się uzusem.

Szczególnie widać to było przy okazji – z czasem dorocznych – manif, marszów równości itp. (Natomiast protesty pracownicze, socjalne, zatrzymały się w stylistyce minionych epok. No, może z wyjątkiem „białego miasteczka”, które było dość nowatorską formą oporu). Nowe pokolenie zbuntowanych, jeśli już używało znaku krzyża, to bywał on przekreślony, bywał odwrócony albo z wizerunkiem kobiety na nim wiszącej zamiast Jezusa. Jeśli już używano innych symboli religii i wiary katolickiej, to jako obrazoburczej karykatury. Poszerzano granice profanum z każdym kolejnym marszem, aż przyszedł czas, że zamiast tłumnych pochodów, „do roboty” wzięli się pojedynczy obrazoburcy, samotne wilki postępu, wieszający tęczowe flagi na pomnikach świętych.

Celowo pomijam wszelkie manifestacje KOD-u et consrotes sprzed paru lat pod hasłem „wolne sądy”, bo w mojej ocenie to nuda i ziew. Politruki nie umieją w demo, a ich postulaty są ich postulatami.

Czas ignorantów?

W tej wyrywkowej przebieżce po polskich protestach przyszedł czas na październik 2020. Pierwsze pytanie, jakie może się nasuwać obserwatorowi, brzmi tak: czy to nowa jakość w polskich protestach ulicznych? A może antyjakość? A może jeszcze co innego?

„Nowe” przejawia się w wulgarności, masowości, totalnym zagarnianiu przestrzeni w trzech wymiarach – miejsca, czasu i dźwięku. Postulaty, jak postulaty – sformułował je niedawno Strajk Kobiet. Każdy protest, każdy marsz swoje postulaty ma. Nie może dziwić, w jaki sposób tak szybko, tak wielu ludzi, w tak wielu miastach potrafiło się zebrać będąc powodowanymi wspólną niechęcią do władzy i do jej praw. Internet, nie pierwszy raz w ostatnich latach i nie w pierwszym kraju, stał się narzędziem komunikacji. A kiedy jeszcze w grę wchodzi „wspólna sprawa”…

Wykrzykiwane hasła  główne manifestacji okraszono rysowanymi naprędce na kartonach planszami z błyskawicami będącymi symbolem siły protestu oraz mocy jego wkurwienia, w których, co niektórzy, upatrują nazistowskich runów żywcem przejętych z symboliki SS. Interpretacja naciągana mocno, błyskawica to błyskawica. Z dorysowaną na końcu strzałką czy bez niej. Także dlatego, że (zaryzykuję) spora część protestujących na ulicach młodych ludzi nie ma pojęcia, co symbolizowały „błyskawice” Schutzstaffel, skąd się wzięły i dlaczego. Może co niektórzy nawet nie kojarzą dwuliterowego skrótowca.

W zamierzchłych czasach, kiedy zespół WC śpiewał „dyskoteka, kurwoteka, syf, pozabijać ich”, i później, kiedy Kazik pytał retorycznie „coście skurwysyny uczynili z tą krainą?” wulgaryzmy miały moc wynikającą z oszczędnego, acz celnego ich używania. Z biegiem lat wulgaryzmów było coraz więcej, na scenie, w kinie, w teatrze, w sferze publicznej, a słowo „zajebisty” weszło do powszechnego użycia. Dziś przekleństwa mają moc wynikającą z ich powszechności – stały się środkami masowego rażenia w dość jednostronnej debacie ulicznej.

Nie wiem, czy to ignorancja, bezsilność, czy nihilizm, a może przejaw ponowczesnego intelektu zbiorowego, każe młodym (i nieco starszym) gniewnym atakować kościoły i pomniki. Może to ukierunkowany sprzeciw wobec coraz słabiej skrywanym wadom i grzechom instytucji, a może po prostu przeciwko materialnej emanacji orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego. Że zbuntowani dewastują przy okazji pomniki historii i zabytki materialnego dziedzictwa? Przecież oni i one chętnie by wyburzyli je do ostatniego kamienia. Historia zna takie przypadki.

Zdjęcie z protestu, Gdynia 28.10.2020/Twitter

Za to z pewnością ignorancja i głupota przywiodły paru młodych gdynian do pomysłu, by ulicą Świętojańską ponieść na drzwiach kukłę księdza lub kobiety (wersji jest kilka) przesłoniętą stułą i poplamioną czerwoną farbą. Skala profanacji oburzyła nawet zbuntowanych mieszkańców miasta, w którym poległ Zbyszek Godlewski. Tę żabę musi teraz połknąć prezydent Gdyni, Wojciech Szczurek, który już na Twitterze wyraził swoje głębokie oburzenie. Poza tą drobną niedogodnością nic mu nie przeszkadza nadal gorąco popierać protestujących.

Na transparentach noszonych przez uczestników i uczestniczki manifestacji sporo jest odwołań do Boga, jak choćby ten cytat z Taco Hemingwaya „Bóg z nami, chuj z wami” – profanacja? No, owszem, ale czy Boga chcą obrazić ci, którzy się jej dopuszczają? Obstawiam, że część z nich chodzi co jakiś czas do kościoła, ale jeśli się spowiadają, to raczej z tego uczynku spowiadać się nie będą. Mogą nie wiedzieć, że jeśli już są w tym Kościele i jego reguły przeważnie uznają za swoje, to powinni.

Są i okrzyki wojenne, jak choćby „To jest wojna!”. Co bardziej zapalczywym podpowiem, że każdego takie myśli nachodzą w różnych sytuacjach, ale warto wtedy zwizualizować sobie tę deklarowaną wojnę na tle swojej codzienności. 1 września 1939 czy 11 lipca 1943, albo 12 lipca 1995 jako rzeczywistość widziana z perspektywy własnego domu i rodziny – dzień, który właśnie się budzi do życia (?) – może zdecydowanie ostudzić gorące głowy i durne myśli.

Zbyszek Godlewski (Janek Wiśniewski) niesiony na drzwiach w czasie zamieszek Grudzień ’70, Gdynia, fot. Edmund Pepliński

Może niesłusznie myślę, że kiedy sam wychodziłem na ulice protestować, wiedziałem, że każde wezwanie do burzenia starego porządku jest tak naprawdę wezwaniem do budowania. Kiedy chcieliśmy obalić komunę, wiedzieliśmy, co z tego powinno wynikać w przyszłości. Fakt, nie całkiem wyszło. Moja wina. Kiedy dziś ludzie chcą obalać stary porządek (przekonani jak ja kiedyś, że na jego gruzach zbudują lepsze jutro dla siebie i przyszłych pokoleń), nie słyszę w tym niczego poza ograniczonymi i doraźnymi wbrew pozorom, postulatami Strajku Kobiet. No i jeszcze poza zestawem zgrabnie akcentowanych bluzg. Zwartego katalogu zasad, według których ma funkcjonować państwo, czy może inaczej – społeczeństwo, brak.

Staram się patrzeć na to, co się dzieje chłodno, choć bez żadnej nadziei na rychłe ostudzenie temperatury konfliktu, na jego zażegnanie, na odbudowę tzw. wspólnoty. Na kompromis powszechnie akceptowany. Nic takiego nie nastąpi. Za chwilę będą kolejne punkty zapalne i bunty. Przyzwyczajajmy się do życia w zwarciu. Przyszłe pokolenia będą wychodzić na ulice, wyjeżdżać samochodami, rowerami w protestach przeciwko temu, co musi (determinizm dziejowy wciąż na propsie) przeminąć, mimo że jeszcze wczoraj wydawało się fundamentem wszystkiego, co znamy.

Będą zmieniać się barwy rebelii, hasła, ikonografia, wartości, do których odwołują się buntownicy. Ale niektóre symbole mogą przetrwać, nawet jeśli zmienią swoje znaczenie. Nic nadzwyczajnego. Niewykluczone, że dzisiejsi dwudziestolatkowie zobaczą kiedyś na transparentach niesionych w pochodzie przez ich własne dzieci dobrze znajomy im symbol ośmiu gwiazd. Może nawet wtedy żadnego PiS-u już nie będzie, tak jak nie będzie PO i całej upasionej klasy politycznej, która dziś jeszcze ma się dobrze. Pewnie spytają młodych o znaczenie tych gwiazdek i oni chętnie im je rozszyfrują: Jebać was!

Dariusz Olejniczak

 

3 thoughts on “Estetyka buntu – słowa, symbole, brand

  • Z pewnym jednak zastrzeżeniem: nie pół symbolu SS, ale runa Sieg – pojedyncza – symbol Hitlerjugend. A jeśli zauważymy „ideę” życia niewartego życia – widzimy, owszem spójność – głęboką.

    Odpowiedz
    • Jeśli się taką spójność założy, to tak. Ja nie zakładam. Naiwnie może, wierzę, że nikt z organizatorów protestów nie wymyślił, że weźmie na użytek protestów znak runiczny. W jakim celu? Błyskawica jest błyskawicą. Przeczytałem dziś nawet na Wykopie, post sprzed pół roku(!), w którym ktoś zarzucił Energii, że propaguje faszyzm, bo właśnie ma na znakach informacyjnych i ostrzegawczych błyskawicę.

      Odpowiedz
      • Młodzież wdrożona do walki bojówkarskimi metodami o wdrażanie idei życia niegodnego życia. To są fakty. I taka była onegdaj, tego uczona,j a jej znakiem runa Sieg. Energa nie ma z tym jakiegokolwiek związku.

        Odpowiedz

Dodaj opinię lub komentarz.