Na ulicy 1 Maja zaczepia mnie pewna pani i pyta jak dojść na Podjazd. Nie jest sama, obok wędruje dziesięcioletni na oko chłopiec. Turyści. Wyglądają na babcię z wnukiem. Chętnie wskazuję drogę.

– Idziemy do tego baru „Elita”, bo niedługo mają zamknąć a my jeszcze chcemy tam zjeść – mówi kobieta.

– Tak, „Elita”. Zamykają, niestety – odpowiadam. I po krótkiej chwili refleksji dodaję: – To legenda.

– Wie pan, ja tak lubię Sopot… Szkoda takich miejsc.

Nie ukrywam, że było to miłe zdarzenie i krzepiące słowa. Dały bowiem jasno do zrozumienia, że do kurortu przyjeżdżają jeszcze ludzie, którzy nie szukają tylko „pięknisiowych” atrakcji pod szyldem „grubej kasy”, wypudrowanych „apartamentów” i lansu rykiem silnika wypożyczonego samochodu. Ludzie, którzy wciąż jeszcze pragną odnaleźć i poczuć ducha Sopotu.

Pub „Sherlock” na Podjeździe, fot. M. Długokęcki

Dlatego przedstawiam wspomnienie o miejscach z duszą, może trochę szorstkich, ale prawdziwych. O „Elicie” i „Sherlocku” nie napiszę, bo choć lada chwila znikną, to wciąż jeszcze można do nich pójść: wypić, zjeść, zrelaksować się. Nie postawię ich więc w jednym szeregu z lokalami od lat „martwymi”. Opowiem o kilku barach nieistniejących, oczywiście różniących się, ale mających podobny, wspólny sznyt. Noszących w sobie coś, czego niestety często brakuje współczesnym, tworzonym szablonowo przybytkom, mianowicie – „sopockości”.

O miejscach tworzonych przez sopocian – właścicieli, pracowników, ale przede wszystkim odwiedzających. Miejscach, które przez lata wybijały puls nocnego i towarzyskiego życia miasta. W swoim czasie stanowiących nierozerwalny element sopockiej tkanki, będących przystaniami i wyczekiwanymi punktami w weekendowych (i nie tylko) planach.

„Daily Blues”

Lokal o formacie bluesowo-rockowym mieścił się przy ul. Władysława IV w przybudówce do starej kamienicy. Udało mi się znaleźć informacje, że klub zakończył działalność w maju 2011 r., po ośmiu latach funkcjonowania. Pamiętam, że jeszcze przed powstaniem „Daily Blues”, czyli już dość dawno temu, mieścił się tam zakład obróbki bursztynu. Ilekroć tamtędy przechodziłem, dawał się wyczuć charakterystyczny zapach szlifowanego kamienia. Być może budyneczek powstał właśnie w tym celu, ale to tylko przypuszczenia.

„Sopocki Dom Bluesa”, bo pod taką nazwą również znany był „Daily”, był jedynym miejscem o takim charakterze funkcjonującym w mieście. Pomimo zewnętrznej prowizorki, przekraczając charakterystyczne drzwi, odwiedzający przenosili się w inny świat. Z głośników sączyły się bluesowe i rockowe klasyki a w wystroju dominowały gadżety związane z muzyką i artystami.

Była też scena, gdzie obok wzmacniaczy można było usiąść przy stoliku i wypić piwo. Lokal oferował kameralny i spokojny nastrój. Chyba, że zapełnił się w piątkowy wieczór długowłosym towarzystwem, wtedy bywało naprawdę gwarno. No i były piłkarzyki, ulubiona gra młodszych i starszych chłopców.

Zasłynął jednak tym, że oprócz zwykłej działalności baru, odbywały się w nim jam sessions i koncerty. W początkach istnienia żywe granie odbywało się tam chyba cyklicznie, jednakże po czasie były to wydarzenia okazjonalne. Zdarzały się także występy, nie lubię tego słowa, ale zostawmy – „gwiazd”, ponieważ w „Daily” wystąpił przed sopocką publicznością Maciej Maleńczuk.

Na co dzień „Daily Blues” był jednak klimatycznym spokojnym barem z dobrą muzyką i miłą obsługą. W pamięci utkwiła mi sytuacja, gdy prosiliśmy z kolegą barmana o puszczenie Toma Waitsa. Ten jednak stwierdził, że Toma może puścić, ale dopiero, gdy będą chcieli zamykać, tak by pogonić maruderów. Po chwili jednak się złamał i z głośników poleciały dźwięki amerykańskiego barda. Nikt nie wyszedł. Mało tego, atmosfera się ożywiła.

Dziś budynek stoi opuszczony i od lat zamienia się w ruinę. Po dawnej świetności ostała się jedynie zwisająca w jednym z okien amerykańska flaga i charakterystyczne wyklejone kolażem drzwi. Naprawdę trudno uwierzyć, że przekroczyć je można było już tak dawno temu. Przechodząc obok odnoszę nieodparte wrażenie, jakbym dopiero co tam był.

Pub „Daily Blues”, fot. M. Długokęcki

„Language Pub”

Ten wprost nawiązujący do wyspiarskiego klimatu przybytek, mieścił się na parterze budynku przy ul. Pułaskiego 8. Powstał chyba pod koniec lat 90., a kiedy zamknął swe podwoje nie pamiętam i nigdzie też takiej informacji nie znalazłem. Na pewno z powodzeniem działał w pierwszej dekadzie XXI w.

Odwiedzających witała dumnie wywieszona w oknach werandy szkocka flaga. Osobiście był to dla mnie bardzo miły akcent w Sopocie, a to z racji czasu spędzonego w kraju whisky i kiltu, i wielkiego do niego sentymentu. Oczywiście daleko mu było do ogromnych i strojnych pubów Edynburga, ale dawał chociaż tą namiastkę klimatu. Sam wystrój był surowy i raczej nie można było nazwać go przytulnym. Ale kiedy już zdjęło się kurtki i usadowiło przy stoliku („Language” nierozerwalnie kojarzy mi się z zimą i nostalgią), i kiedy na blacie wylądował już stout, bądź szklaneczka słynnej pardwy, od razu robiło się cieplej i sympatyczniej.

„Language” zapisał mi się w pamięci związany z dźwiękami, a mianowicie z pewnym albumem muzycznym. Niegdyś przez krótki czas za barem pracowała koleżanka z ogólniaka. I to ona raczyła gości „The Man Who Sold The World” Davida Bowiego. Zaiste zacna była to kompilacja okoliczności. Tak że, dzięki Aniu.

Dziś po pubie nie ma już śladu. Po zamknięciu jeszcze dość długo w oknach werandy wisiała owa charakterystyczna flaga z białym krzyżem na niebieskim tle, ale w końcu i ona zniknęła. Budynek zyskał nowy płot a szkocki pub przy Pułaskiego jest już tylko wspomnieniem co z dłuższym stażem sopocian.

„Language Pub”, fot. M. Długokęcki

„Kinski”

Przez długi czas absolutny top pubów i barów w Sopocie. Z uwagi na to, że lokal miał bardzo ciekawy wystrój, który był niezwykle istotnym jego elementem, „Kinski” bywał nazywany również galerią. Chyba nikomu nie trzeba przypominać, dlaczego funkcjonował pod taką nazwą i kto się w tym domu urodził. Pod koniec lat 90. w początkach swojego istnienia „Kinski” zajmował tylko niewielkie pomieszczenie na dole budynku. W późniejszym okresie rozrósł się jednak na obszerne pomieszczenie na piętrze wraz z balkonami. U zarania sprawiał na mnie wrażenie trochę niedostępnego, takiego dla doroślejszej i dostojniejszej klienteli, dla wyższych sfer. Naprawdę nie spodziewałem się, że za kilka lat nie będę czuł się tam nawet jak klient, że będę tam „w domu”.

„Kinski” był punktem docelowym. Pielgrzymowaliśmy do niego często i chętnie, w najróżniejszych kompilacjach towarzyskich. W latach świetności zdarzały się wieczory, że przy każdym stoliku na górze, wśród dam i waszmościów siedział ktoś znajomy. Choć czasem bywało naprawdę tłoczno, zawsze udawało się znaleźć jakieś miejsce. Gdy już się rozsiedliśmy, czerń miejsca pomału wchłaniała i otulała. Nad stolikami unosił się papierosowy dym, słychać było gwar rozmów. Siedząc w środku, można było zapomnieć o świecie na zewnątrz, o wszystkich problemach.

„Kinski” miał tą wspaniałą cechę, że puszczano tam koncerty: Clapton, Genesis, Dire Straits, Eagles, George Michael, The Police. Jakże wzniosłe to było uczucie – wchodzisz do środka, a tam Freddie z pamiętnego Wembley 1986 wyśpiewujący majestatyczny „In The Lap Of The Gods”…

No i barmanki. Absolutne mistrzynie, legendy. Pamiętny Spatif w 2007 r., do którego zaniosło nas po zamknięciu, a w którym wszyscy potem, jakoś tak się zawieruszyliśmy… Ale najbardziej Alicji. Za telepatyczny pakt, jak bez słów, gdy tylko zobaczyła mnie przekraczającego wrota „Kinskiego” stawiała na barze pełną i zroszoną szklanicę. Za to, że już po chwili atmosfera na piętrze robiła się jeszcze czarniejsza i gęstsza. I gdy na ekranie pojawiały się pierwsze kadry „One night in Paris” Depeche Mode, powietrze napełniało się elektrycznością do granic. I nagle wybuch, to eksplodujące nieokiełznaną mocą intro, miażdżące dźwięki „Dead of night” otwierające ten znakomity koncert. Za każdym razem przyprawiało o dreszcze na plecach. Nic tylko siedzieć, oglądać, słuchać i po prostu chłonąć tą atmosferę…

Piękne. Dlatego dziękuję za tamte wspaniałe czasy. I pragnę jeszcze tylko zapytać – gdzie? Gdzie takie rzeczy dziś w Sopocie?

„Kinski” przy ul. Kościuszki, gdy jeszcze był tu „Kinski”, fot. A. Pisarska

„Puzon”

„Puzon” był miejscem specyficznym. Z całej czwórki opisywanych był barem najmłodszym i zakończył działalność najpóźniej ze wszystkich. Przede wszystkim pub miał idealną lokalizację, ponieważ mieścił się w ścisłym centrum miasta przy ul. Morskiej. Z drugiej strony, budynek jest nieco schowany i odsunięty od ulicy, zapewniając tym samym poczucie prywatności i kameralną atmosferę. Był to lokal eklektyczny, niezwykle barwny i pomimo młodej metryki mający wszelkie znamiona uroczej i swojskiej dekadenckiej spelunki.

Charakterystyczne było maleńkie podwórko od zaplecza, gdzie można było wyjść na papierosa. To był niesamowity wręcz kontrast: będąc tam czuć się, jak w jakimś starym zapomnianym świecie na wymarciu, gdzie tuż obok wyrastały nowoczesne budynki kompleksu Centrum Haffnera.

„Puzon” miał wszystko, co dobry bar powinien mieć: zaopatrzenie, świetną obsługę i muzykę na poziomie. Dlatego ściągał klientelę. Sopocką. Niejednokrotnie spotkać można było w nim znajome twarze. Niestety i on nie przetrwał. Po przemianowaniu na „Strajk” działał jeszcze przez krótki czas, aby w końcu przekształcić się we włoską restaurację, która mieści się tam obecnie.

Pub „Puzon”, fot. M. Długokęcki

Bez wgłębiania się w kwestie formalne i planistyczne, akurat miejsce przy Podjeździe do zabudowy bez wątpienia się nadaje. Pawilony, w których znajdują się bary, ale także jubiler i sklep zielarski, są budynkami, co by tu dużo mówić, dość prowizorycznymi. Podjazd jest jedną z niewielu ulic w Sopocie posiadających zwartą zabudowę, dlatego wypełnienie pierzei budynkiem o gabarytach zbliżonych do sąsiadujących, nie powinno zakłócić architektonicznego szyku tego fragmentu miasta. Co ważne, zabudowa nie spowoduje uszczerbku walorów przyrodniczych Sopotu, co niestety przy okazji nowych inwestycji często się dzieje.

„Daily Blues”, fot. M. Długokęcki

Cokolwiek jednak powstanie, koniec „Elity” i „Sherlocka” jasno wskazuje, że proces formatowania Sopotu na pewną charakterystyczną, współczesną modłę trwa w najlepsze. Ton w niej wybijać mają pieniądze i możliwość ich zarabiania. Kapitał wasalizuje Sopot, niestety często rękoma ludzi, którzy w ogóle nie czują, nie znają i nie rozumieją tego miasta. A którzy bardzo szybko zaczynają traktować je jak swoją własność. To koniec kolejnego rozdziału, którego jednymi z ostatnich tchnień są właśnie te dwa „kultowe” bary z Podjazdu. A kasa jest bezlitosna i nie ma żadnych sentymentów.

Kiedyś w Nottingham odwiedziłem pub „Ye Olde Trip to Jerusalem” aspirujący do bycia najstarszym w Anglii, datując swoje powstanie na 1189 r. (!) Jak na wyspiarskie warunki, pub jest, można by rzec, dość skromny, zarówno z zewnątrz, jak i w środku. Ale z racji swojej historii i umiejscowienia pod słynną zamkową skałą, nie narzeka na brak zainteresowania i klientów. To po prostu miejsce z historią, autentyczne, nie silące się na bycie czymś ponad to, czym po prostu jest. Istnieje do dziś.

A jaki jest najstarszy bar/pub w Sopocie?

Michał Długokęcki

Artykuł z portalu „Mieszkańcy dla Sopotu”

strona na FB

One thought on “Sopockim szlakiem „ćmy barowej”

  • Można spokojnie dodać jeszcze przynajmniej dwa miejsca do tej listy.

    Pierwsze: Józef K. w czasach, gdy jeszcze działał w Sopocie na Kościuszki 4/1. Gdy zaczął się budować nowy dworzec PKP przenieśli się na Piwną w Gdańsku, gdzie są do dziś, ale mimo, że na Piwnej wystrój jest w podobnym stylu, to ten klimat sopockiego Józefa K. w bocznej, nieco mniej uczęszczanej uliczce i z niewielkim ogródkiem z boku starej kamienicy czynszowej gdzieś przeminął.

    Drugie: zamknięty kilka miesięcy temu Zaścianek – niewielkie miejsce, które mimo, że tuż obok Monciaka to nie było gwarne i zatłoczone, a raczej miało klimat małego, zacisznego lokalu wyglądającego jak babciny pokój, w którym można było się zrelaksować mimo przechodzących tuż obok tłumów.

    Odpowiedz

Dodaj opinię lub komentarz.