Aktualizacja: Artykuł uzupełniamy o Čumila w Bratysławie. Autor artykułu: Otóż te opisane są wynikiem dowiązania do legend bądź historycznych wydarzeń. Tymczasem Čumil jest postacią zupełnie anonimową. Jest ryzykiem, eksperymentem i sukcesem zarazem pomysłodawców. Stał się symbolem Bratysławy i przyczynkiem obyczaju. Jest więc dodatkowym argumentem na poszukiwanie nowych atrakcji wzbogacających nawet historyczne centra miast.
W czasie letnich urlopów, wakacji i innych krótszych, czy dłuższych zagranicznych wypadów, pojawiają się okazje do zwiedzenia kolejnych krajów, miast i pobudzających naszą wyobraźnię miejsc. Poza wielu kuszącymi i przykuwającymi uwagę rewelacjami tam spotykanymi, nie sposób pominąć szczególnych figuralnych niespodzianek, jako że zostały przez pomysłodawców rozmyślnie umieszczone w miejscach, najchętniej odwiedzanych przez turystów. I nie mam tu na myśli pomników znamienitych historycznych osobistości, sławiących ich samych i ich osiągnięcia.
Nasuwa się ciekawe spostrzeżenie dotyczące, niezależnie od upływu czasu, dążenia lokalnych społeczności do upamiętnienia ciekawych wydarzeń z przeszłości, czasem z kategorii legend, baśni, czasem wydobytych ze skarbnicy prawdziwych zdarzeń, w postaci trwałych realistycznych pomników w eksponowanych miejskich terenach. Niezależnie od rozpoznawalnych i popularnych, pełnych dystynkcji oficjalnych herbów miejscowości, wyróżniających je spośród wielu innych i skutecznie pomagających w ich promocji, nie wahano się wprowadzić dodatkowych symboli, w żadnej mierze nie zakłócających powagi heraldycznych znaków, ich rozpoznawalności, nie konkurujących, wręcz przeciwnie – uzupełniających wysublimowany symboliczny przekaz bogactwa historyczno-kulturalnego danego miejsca.

Wszystko, by w dobie masowego przemieszczania się, docierających prawie wszędzie środków masowego przekazu, natłoku szybko zapominanych informacji, wprowadzić skuteczne formy wyodrębniające daną miejscowość spośród tysięcy innych, zachowując ją na długo w pamięci przybyszów. Na potwierdzenie tak przedstawionej konstatacji, wystarczy zebrać garść przykładów z krajów i miejsc nawet nie tak bardzo od nas oddalonych.
K O P E N H A G A. Wśród wielu atrakcji, przyciąga Duńczyków i zagranicznych turystów wręcz magicznym, odsłoniętym w porcie w 1913 roku posągiem Małej Syrenki, bohaterki baśni rozsławionej na cały świat geniuszem duńskiego bajkopisarza Hansa Christiana Andersena (1805 – 1875). Twórcą pomnika był duński rzeźbiarz Edvard Eriksen, a pozowała mu żona Ellen Price. Pochłonięty historią Małej Syrenki oraz głęboko humanistycznym przesłaniem wymyślonej legendy, twórca wzniósł się na szczyty swego talentu. Nic zatem dziwnego, iż bajkowa postać stała się rychło symbolem duńskiej stolicy, znanym prawie na wszystkich kontynentach.

B R E M A. Miasto zaprzyjaźnione z Gdańskiem, wabi na Marktplatz figuralnym pomnikiem Czterech Muzykantów z 1951 roku, o zaskakującym zestawieniu realistycznych postaci stojących na sobie, jedno nad drugim: osła, myśliwskiego psa, kota i koguta. Wszystkie cztery postaci nawiązują do baśni, kolejnych światowej rangi bajkopisarzy, braci Grimm: Jacoba Ludwiga Karl (1785 – 1863) i Wilhelma Karl (1786 – 1859). Twórca monumentu, niemiecki rzeźbiarz Gerhard Marcks (1889 – 1981) odczytał dosłownie sceny z popularnej baśni, ustawiając w zamierzony sposób bohaterów opowieści.
W przypadku omawianego pomnika, pomysłodawcy i fundatorzy kierowali się ideą upamiętnienia wielu pokoleń miejskich, zasłużonych muzykantów Bremy. Także bajkową fabułą, opisującą sympatyczne istoty, których zaawansowany wiek przekreślił dalszą przydatność właścicielom, zagrażając ich życiu, w konsekwencji nasuwając pomysł ucieczki z niebezpiecznych gospodarstw do Bremy i tam zdobycia środków na utrzymanie grą na instrumentach.

Nieco na południe, w M Ö L L N, według legendy miejscu urodzin i kresu słynnego niemieckiego prześmiewcy i kawalarza Dyla Sowizdrzała, poniżej kościoła i symbolicznej płyty nagrobnej, w centralnym miejscu starówki, wkomponowano jego pomnikową siedzącą figurę. Nieco kontrowersyjna europejska sława niemieckiego bohatera licznych opowieści (z wieloma fragmentami wręcz wulgarnymi, nie do przyjęcia dla znacznej części niemieckich czytelników), publikacji i filmów (jeden z nich reżyserii Rainera Simona pt. „Till Eulenspigel” m.in. w 1974 roku kręcono w Gdańsku) nie przeszkadzała włodarzom miasta i skłoniła je do ufundowania pomnika, którego autorem został niemiecki rzeźbiarz Karlheinz Goedtke (1915 – zmarły w 1995 roku w Mölln). Odsłonięty w 1951 roku, stał się szybko bodźcem do corocznie organizowanych popularnych, atrakcyjnych, masowych festynów, zabaw i innych rozrywkowych form związanych z tą postacią.

B I T B U R G. Dalej na zachód od Mölln, nieopodal Trewiru, w mieście słynącym z markowego browaru, na jednym z centralnych skwerów rzuca się w oczy zagadkowa pomnikowa kompozycja. Na pierwszy rzut oka przedstawiająca rozproszoną gromadkę kóz. Dopiero po dokładniejszym przyjrzeniu się, ukazują się dziecięce ciała w pozycji na czworakach, okryte kozimi skórami. Okazuje się, że utrwalone w brązie postacie nawiązują do tragicznej przeszłości miasta w dobie wojny trzydziestoletniej, kiedy nieprzyjaciel otoczywszy miasto ścisłym kordonem, usiłował zmusić je do kapitulacji odcięciem od dostępu do rzeki, do wody. Straceńcze wyprawy spragnionych dorosłych kończyły się śmiercią. Wtedy odważniejsi z najmłodszych mieszkańców, okryci kozimi skórami, udając przemykające do wodopoju kozy, pod osłoną nocy, ryzykując życie przekradali się z różnymi naczyniami nad brzeg rzeki, by chociaż w części ulżyć przeżywającym katusze oblężonym. Dostrzeżeni przez warty wroga, nie wszyscy wracali…
Nic dziwnego, iż przedstawione założenie pomnikowe jest wyrazem szczególnej pamięci i hołdu mieszkańców Bitburga złożonych poświęcającym się dla dobra ogółu młodym ludziom, do ofiary z życia włącznie.

O S L O. Przeskakując przez Niemcy na północ przez duńskie cieśniny, w stolicy Norwegii, na głównym placu Christiania natrafimy na szczególny rzeźbiarski symbol – Pomnik Fontanny Rękawiczki z 1997 roku. Wykonany przez norweskiego rzeźbiarza Venke Gulbrandsen, przypomina legendarny gest Chrystiana IV Oldenburga, króla Danii i Norwegii (panował 1588 – 1648). Władca, przykładający znaczną wagę do roli gospodarczej i militarnej miast, zaangażowany (nawet finansowo) w zakładanie nowych i budowę portów, na wieść o kolejnym niszczącym pożarze Oslo w 1624 roku, osobiście ręką okrytą rękawicą wskazał na mapie najlepszą jego zdaniem, bezpieczną lokalizację następnego, odrodzonego miasta.

B R A T Y S Ł A W A. Poszła dalej niż wymienione wyżej miasta. Podczas dyskusji władz stolicy Słowacji nad jej dalszą wszechstronną rewitalizacją przyjęto do realizacji szereg figuralnych rzeźb, m.in. projekt rzeźby Čumila (w języku słowackim – Gapia), przedstawiający zaskakującą postać wychylającego się z ulicznego włazu pracownika miejskich kanałów w roboczym ubraniu i kasku, z uśmiechem, przyglądającego się mijającym go przechodniom. W założeniu rzeźba, podobnie jak i inne, miała stać się atrakcyjnym nowatorskim elementem, wzbogacającym i urozmaicającym Stare Miasto. Autorem figury z brązu, odsłoniętej 26 lipca 1997 roku, jest artysta rzeźbiarz Viktor Hulik. Sam twórca zwracał uwagę, iż rzeźba nie nawiązuje do żadnej z żyjących postaci, ani do jakichkolwiek wydarzeń z przeszłości, także daleka jest od skojarzeń z jakimkolwiek symbolem. Celem jej pojawienia się jest wyłącznie ożywienie najwartościowszej części miasta, nawiązanie ciepłych kontaktów z mieszkańcami i turystami.
Nadspodziewanie, już od uroczystości odsłonięcia, anonimowa postać inspirowała wymyślanie różnych historyjek i legend na swój temat. Zaczęto uważać ją za dobrego ducha bratysławskiej starówki, która uzyskała pociągający nowy obyczaj – bowiem pogłaskanie głowy figury ma przynieść szczęście. Szybko okazało się, że Čumil stał się symbolem stolicy i jednym z najczęściej fotografowanym obiektem na Słowacji. O społecznej i turystycznej wartości bratysławskiego Gapia świadczą plagiaty jego postaci, jakie pojawiły się w Bobrujsku i Homlu na Białorusi oraz w Suboticy w Serbii.

Wracając z tej krótkiej podróży do naszego G D A Ń S K A, bez sukcesu można rozglądać się za podobnymi miejskimi akcentami, tym razem nawiązującymi do przebogatej przeszłości naszego miasta.
Przy okazji, przypomina się ogłoszony przez władze miasta z okazji przygotowań do Millenium Miasta w 1997 roku, konkurs na logo Gdańska (sic!). Tak, jakby używany przez stulecia klasyczny herb, rozpoznawalny i ściśle związany symbolicznie (poprzez dodanie do dwóch krzyży korony przez króla Kazimierza Jagiellończyka) z odzyskaniem w wyniku zwycięskiej wojny trzynastoletniej samego miasta i dostępu do morza, okazał się niewystarczającym już, z gatunku „démodé” symbolem (?). Na szczęście konkurs zakończył się z niczym.
Tymczasem w sercu gdańskiego historycznego portu umiejscowiona jest być może autentyczna, być może legendowa (a przecież w każdej baśni jest część prawdy), opowieść wybornie wiążąca się z Wyspą Spichrzów i poprzez swoją oryginalną fabułę, dobitnie wyróżnia miasto spośród innych swoją specyfiką gdańskiego „miejskiego folkloru”.
Wyspa Spichrzów to przez stulecia wręcz legendarny magazyn bogactwa miasta. Położona w starym porcie Gdańska, po drugiej stronie Motławy, srodze potraktowana w końcowej fazie II wojny światowej. Przez wieki wypełniona różnymi towarami oczekującymi na morski transport: płodami rolnymi i leśnymi i wielu innymi dobrami (niestety wszystkie wymienione łatwopalne), tak potrzebnymi w coraz ludniejszej Europie, ze względu na wręcz nadzwyczajną wartość wymagała nadzwyczajnych (na miarę ówczesnych możliwości przeciwpożarowych), zapewniających bezpieczeństwo przepisów i środków.

Stąd władze Gdańska wprowadziły ścisły codzienny zakaz, konsekwentnie i surowo przestrzegany, przebywania kogokolwiek na Wyspie po skończonej pracy po południu. Niezależnie od zajmowanej społecznej pozycji, rodzaju wykonywanej działalności, czy innych zajęć, wszyscy znajdujący się na Wyspie musieli gremialnie ją opuścić. Spichlerze i komunikacyjne ciągi sprawdzane były przez miejskich strażników. Teraz panami opustoszałych miejsc stawały się do rana sfory groźnych psów doprowadzanych przez ulicę dziś Ogarną (do 1945 roku Hundegasse, dobitnie swoją nazwą przypominającą dawną funkcję) i dalej przez Most Krowi. Rano operacja zapewniająca bezpieczeństwo spichlerzom i ich zawartości odbywała się w odwrotną stronę.
W połowie XIX stulecia zdarzyło się, iż nieznany nam z nazwiska biegły miejski skrzypek został zaproszony na huczne wesele odbywające się za Wyspą Spichrzów, przy Długich Ogrodach. Zmęczony długotrwałymi muzycznymi popisami, obfitym jadłem i wyrafinowanymi trunkami, nasz muzyczny anonim postanowił wycofać się do domu. Droga wiodła przez Wyspę Spichrzów. Akurat trafił na moment, kiedy została sprawdzona przez strażników udających się po psy, jeszcze przed ich przybyciem. Nie wiadomo, czy panująca obezwładniająca cisza, czy nadmiar stołowych obfitości, zmylił trasę grajka, który coraz bardziej zmęczony znalazł sobie w miarę wygodne miejsce do nabrania utraconych sił. I tak zastały go wcale nie pokojowo nastawione potężne brytany. Czując zagrożenie muzyk odruchowo osłonił się skrzypcami, które wydały przypadkowy dźwięk, a zdezorientowane psy powstrzymały od bardziej konkretnej interwencji. Od tej chwili nasz anonim kontynuował doraźny koncert dla nietypowych, jednak muzykalnych (?) słuchaczy. Przerwanie wykonywania utworów prowadziło wyraźnie do wznowienia agresji psów i muzyk podejmował nowe melodie. Nad ranem strażniczy odkryli omdlewającego wirtuoza i grono jego słuchaczy. A pora była już najwyższa, gdyż grajkowi wyraźnie brakowało sił.

Wieść o tragikomicznym zdarzeniu błyskawicznie rozeszła się po całym mieście i przez jakiś czas była lokalną sensacją.
No właśnie! Czy nie jest to przekonywująca opowieść i uzasadnienie na wprowadzenie na obszar Wyspy Spichrzów poza ponadnormatywnymi (swoją wysokością przewyższających historyczne spichlerze) wieżowcami mieszkalnymi, również figuralnego zespołu grajka z gromadą psów, który zapewniłby chociaż w części, bardziej humanistyczny klimat? Również treść scenki przypominałaby dawny system bezpieczeństwa miejsca. Pomnikowa grupa wraz z zaprojektowaną małą architekturą zyskałby miano kultowego miejsca, wartego odwiedzenia, wydania pieniędzy na frykasy z pobliskich tawern, lody, pamiątki itp.
Proces wprowadzenia beznamiętnej, szczelnie wypełniającej przestrzeń Wyspy, „mieszkaniówki” z wybrukowanymi uliczkami, właściwie bez skwerków i miejsc na odpoczynek, do historycznej portowej części, eliminuje tworzenie różnymi sposobami, właściwego turystycznego klimatu, bez uwzględnienia jego historyczno-kulturalnych „konfitur”, odziera nasze miasto od tak potrzebnej specjalistom od promocji cenionej przez wszystkich wyjątkowości miejsca, specyfiki i innych do wykorzystania zabiegów. Ponadto pomnik stałby się stymulatorem (vide pomnik Dyla Sowizdrzała w Mölln) do organizowanie różnorodnych festynów, zabaw i innych form teatralnych. I co Wy na to, Szanowni, Myślący o dalszych losach naszego Miasta Gdańszczanie ? Dopóki jest jeszcze czas na konstruktywne działania…

A do Kopenhagi warto na chwilę powrócić z jeszcze jednego powodu. Warto bowiem podglądać rozwiązania wprowadzone w krajach rozwiniętych gospodarczo, przecież do grona takich aspirujemy. Jak mi tłumaczyła duńska pani architekt współpracująca z Królewskim Muzeum Morskim, władze duńskiej stolicy dokonały udanego handlowego eksperymentu, polegającego na wybudowaniu w pobliżu nabrzeża jednej z kopenhaskich marin nowoczesnego domu towarowego, wzbudzającego zainteresowanie również ze względu na osiągnięcia zawodowe jego projektanta. Do współpracy bowiem udało się zaprosić renomowanego duńskiego architekta Jørna Utzon (1918 – 2008), wsławionego monumentalnym budynkiem Sydney Opera House, zrealizowanym w latach 1959 – 1973, stanowiącego nie tylko rozpoznawalny przebój architektoniczny w Australii, ale i na świecie, przyciągający Australijczyków i turystów, zostawiających tutaj znaczną część zawartości portfeli.
Według duńskich marketingowców do marin w wielu przypadkach zawijają właściciele jachtów żaglowych i motorowych o znacznym statusie majątkowym, jednocześnie niechętnie opuszczający pokłady swoich jednostek w celach lądowej turystyki. Postanowiono zatem wyjść z handlową ofertą jak najbliżej samych jachtsmenów.

Wybudowany przy marinie dom handlowy naznaczony sławą projektanta, zapełniono najatrakcyjniejszymi, często ekskluzywnymi przedmiotami, reprezentatywnymi dla cieszącego się międzynarodową sławą duńskiego design: od licznych drobiazgów, lamp, przedmiotów codziennego użytku, wyposażenia biurowego, kuchennego po meble różnego przeznaczenia. Nabyte drogą transakcji obiekty następnie dostarczano pod adres odbiorcy uzgodnionymi środkami transportu. Już najbliższa przyszłość miała przynieść potwierdzenie założonej kalkulacji, niezły dochód wystawcom, zaś samym Duńczykom renomę nowatorskich projektantów.

Krótki przegląd wybranych pomysłów urzeczywistnionych na chwałę bogactwa historycznego, kulturalnego i turystycznego przedstawionych powyżej miast, chciałbym zakończyć sposobem wyeksponowania w USA termometru ze skalą Daniela Gabriela Fahrenheita (1686 – 1736), tak bliskiego dziejom Gdańska znamienitego fizyka światowego formatu, którego skala termometryczna opracowana w 1725 roku używana jest codziennie w niektórych krajach do dziś: w USA, na Kajmanach, Bahamach, w Belize i nie rzadko równolegle ze skalą Celsiusa w Kanadzie.
Na niecodzienny, śmiały pomysł wpadł amerykański przedsiębiorca, mieszkaniec skromnego Baker w Kalifornii, miejscowości właściwie z ograniczonymi perspektywami na dynamiczny rozwój. Wills Hersson, bo o nim mowa, właściciel m.in. niewielkiej restauracji o nazwie „Bun Boy”, bez widoków na satysfakcjonujące finansowe sukcesy, pełen determinacji poszukiwał marketingowej dźwigni mogącej dać bodziec do rozkręcenia prywatnego lukratywnego biznesu i wpłynąć na rozwój jego miejscowości. W tym celu wykorzystał sąsiedztwo słynnej Doliny Śmierci, gdzie 10 sierpnia 1913 roku odnotowano ponadczasową, rekordową temperaturę 134 stopni według skali Fahrenheita (tj. 57 stopni według skali Celsjusza). Fenomen tej temperatury nasunął Herronowi zamysł przekucia rekordu ciepła na symboliczny stały przekaz. Postanowił zbudować termometr , który wysokością 134 stóp (41 m) odpowiadałby dokładnie zmierzonej w 1913 roku temperaturze.

Na ten cel wyasygnował z prywatnych pieniędzy 700 000 dolarów, a wykonanie zadania powierzył firmie Young Electric Sign Company z Salt Lake City w stanie Utah. W rezultacie, w pobliżu restauracji, przy Baker Boulevard, w 1991 roku ustawiono pionową stalowo-betonową konstrukcję o wysokości 41 m i ciężarze 34 841 kg, która od razu otrzymała nazwę World’s Talles Thermometer. Jakże szybko niewielkie miasto zapełniło się całorocznymi ciekawskimi turystami, a skromna restauracja ledwo obsługiwała wszystkich głodnych i spragnionych. Wokół termometru zaczęła pączkować turystyczna infrastruktura, umożliwiając zatrudnianie i przynosząc coraz większe dochody.
Niestety kłopoty z konstrukcją, która okazała się wadliwa, błędy w zarzadzaniu przedsięwzięciem i śmierć w 2007 roku Willsa Herrona, zmusiła rodzinę do sprzedaży monumentu i restauracji. Wkrótce jednak, poprawa kondycji finansowej spadkobierców Herrona, doprowadziła do odkupu termometru i restauracji oraz do naprawy konstrukcji za kolejne 150 000 dolarów. Od 2014 roku Najwyższy Termometr Świata ponownie przyciąga tłumy swoją niezwykłością.

Cóż, można jedynie skonstatować brak podobnego podejścia w Gdańsku do naukowego osiągnięcia (nie tylko jednego!) jednego z najznakomitszych gdańszczan i głębokie uczucie niedosytu. W porównaniu z determinacją i osiągnięciami skromnego przedsiębiorcy z niewielkiego Baker, dotychczasowe realizacje upamiętniające Wielkiego Fizyka w naszym mieście w żaden sposób nie przystają do jego pozycji w historii światowej nauki i miejsca w gronie najznamienitszych gdańszczan, pochodzących z naszego miasta. Wręcz niezbyt imponujące dotychczasowe rezultaty promocyjne Wielkiego Fizyka rodem z Gdańska jawią się w pewnym sensie jako zagadkowe.
A niby dlaczego wjeżdżających do naszego miasta, nie miałby witać monumentalny wizerunek Termometru, wieczorem atrakcyjnie podświetlony? I obok niego pierwszy punkt informacji turystycznej, poprzedzający całą istniejącą sieć w mieście ?
Na świecie ponad 332 miliony ludzi szereg razy dziennie posługuje się skalą zaproponowaną przez Fahrenheita, a jego nazwisko jest tym samym najczęściej wymienianym w dużej części świata, spośród wszystkich innych gdańszczan. Pod tym względem stanowi niepodważalny fenomen. Wydaje się zasadne, nie tylko dla kultywowania pamięci o wynalazcy, również dla wygody turystów odwiedzających nasze miasto, posługujących się jego skalą, podawanie w gdańskiej telewizji i rozgłośniach radiowych temperatury według skali Fahrenheita. Nie od rzeczy byłoby również skonstruowanie w odpowiedniej formie Termometru i zawieszenie go przy wejściu do polskiej ambasady w Waszyngtonie, także kolejnych na frontonach polskich konsulatów w USA.
Wystarczy uwierzyć w wielkość genialnego Fizyka i podejmować wszelkie działania ukazujące kulturową wspaniałość naszego Gdańska, tak skutecznie wyróżniającą go spośród wielu miast na świecie.
- przeczytaj: Gdańscy twórcy europejskiej nauki
Inne artykuły Adama Koperkiewicza, zapraszamy:
- Hrabia de Plélo – francuski obrońca króla Stanisława Leszczyńskiego
- Wspomnienie o ppłk Antonim Parysie, poległym za Gdańsk
- Kozacy na Zalewie Wiślanym
- Malarski rebus w Ratuszu Głównego Miasta
- Podróże kształcą, czyli rzecz o pewnym gdańskim moście
- 133 lata temu w pobliżu Brzeźna
- Zagadka obrazu w Wielkiej Sali Rady
- Lepanto – rocznica jednej z najsłynniejszych morskich bitew
- Dyl Sowizdrzał z gdańskiego Dworu Artusa a sprawa polska